Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2016
Dystans całkowity: | 1676.08 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 15 |
Średnio na aktywność: | 111.74 km |
Więcej statystyk |
Środa, 24 sierpnia 2016
z dworca
- DST 3.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 sierpnia 2016
BBTour 2016
Tej imprezy chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. BBTour to maraton z długą tradycją, wyróżniający się imponującym dystansem do pokonania (oficjalnie 1008km) i z roku na rok przyciągający coraz większą liczbę uczestników. Tym razem na starcie stanęło około 280 osób, w tym i ja. W drugim sezonie jeżdżenia ultramaratonów start w BBTour był sprawą oczywistą. Nie mogłem tego odpuścić.
Do Świnoujścia ruszam pociągiem, który dość szybko wypełnia się rowerzystami zmierzającymi w tym samym kierunku. We Wrocławiu wsiadało nas dwóch, w Lesznie wszystkie wieszaki na rowery były już zajęte. Trudna logistyka imprezy, uniemożliwiająca zwykły dojazd do bazy samochodem i powrót nim, sprawiła że miejsca w pociągach rozchodziły się jak świeże bułeczki już na miesiąc wcześniej. W tym roku, z racji faktu że 2 × 1008 = 2016, organizatorzy przygotowali jubileuszową edycję, w której chętni mogli pojechać w obie strony. Niektórzy skorzystali z tej okazji by wrócić w miejsce startu. Gdy piszę te słowa, jeszcze jadą.
W Świnoujściu dzień upływa tak jak zwykle przed tego typu imprezą. Rejestracja, odbiór pakietu startowego, a potem piwo na plaży i duża pizza na osobę, żeby zapewnić nadmiar kalorii. Potem grzecznie spać, żeby na starcie stanąć rześkim i gotowym do boju. Za udostępnienie kanapy bardzo dziękuję Magii i Yoshkowi!
Popularność imprezy ma swoje wady. Start w pięcioosobowych grupach trwał łącznie prawie 4 godziny, począwszy od 7:00. Jako debiutant z nazwiskiem z końca alfabetu, wylądowałem w grupie o 10:10. Jak się okazało, godzina startu miała duży wpływ na to jakie warunki napotkamy na trasie, natomiast — wbrew wcześniejszym obawom — nie przeszkodziła połączyć sił z kimś kogo znam i czyje tempo mi pasuje.
Mój plan był prosty. Dojechać. Wariant najbardziej ambitny natomiast zakładał próbę ataku na czas przejazdu w granicach 2 dób. Wiedziałem doskonale, że do tego musiałyby nałożyć się idealnie trzy czynniki: dobra forma fizyczna, brak problemów z sennością oraz pomoc ze strony pogody. Pierwszy element spisał się świetnie, drugi już słabiej, zaś trzeci był jednym wielkim żartem, o którym napiszę obszerniej.
Tradycyjnie już, z rampy promu Bielik, ruszyliśmy w trasę ku Bieszczadom. Tak się złożyło, że w naszej grupie jechał Łukasz Ślezak, który w ostatecznej klasyfikacji zajął 7 miejsce. Łatwo więc wyobrazić sobie jakie wariactwo rozegrało się na początkowych kilometrach. Jechanie komuś na kole ze średnią w okolicach 37-38 km/h nie jest wyczynem, gdy zasuwa się po płaskim, ale gdy pierwszy pagórek zaatakowaliśmy zwalniając jedynie do 31 km/h, wiedziałem że długo to nie potrwa. Do tego momentu zdążyliśmy dogonić i rozbić poprzedzającą nas grupę, z której kilku ambitnych przeskoczyło do naszego pociągu. Dwa pagórki dalej wszystko się rozsypało i podzieliło w maleńkie zespoły po 2-3 osoby, spokojnie sunące już tempem między 25 a 30 km/h.
Na pierwszym punkcie sprawy ogarniamy szybko. Pieczątka, woda, drożdżówka, odjazd. W tej okolicy pojawia się też Żubr oraz Damian, z którym wspólnie jechaliśmy spory kawał zeszłorocznego Pierścienia Tysiąca Jezior, i z którym — jak się później okaże — przejedziemy do samej mety BBTour.
Tutaj wjeżdżamy też w typowe pomorskie pagórki, które spowalniają naszą jazdę. Nie pomaga wzmagający się wiatr z południowego kierunku, który na tym odcinku celuje nam prosto w twarz. Wychodzi też słońce i — choć o upale nie można mówić — momentami robi się nieprzyjemnie ciepło.
Na drugim punkcie też nie ma nad czym się rozwodzić, może tylko nad faktem że po obiecanym przez organizatora izotoniku nie ma ani śladu (na PK1 też nie było obiecanych owoców). Czysta woda nie wchodzi tak dobrze a przede wszystkim nie uzupełnia niezbędnych substancji. Czuję lekkie przyhamowanie i początki kryzysu energetycznego, który dopadał mnie na każdym tegorocznym maratonie w okolicach 160-200 kilometra. Znając już objawy, wciskam w siebie batony i zmuszam do picia wody, dzięki czemu unikam przykrego efektu odcięcia prądu.
Do punktu w Pile dojeżdżamy o zachodzie słońca. Położony jest na parkingu nad rzeką, nieopodal malowniczego parku. Malowniczo rypią też komary. Przez moment zastanawiam się czy szybciej uzupełniam energię jedząc drożdżówkę czy tracę na rzecz tych małych krwiopijców. Co gorsza, punkt jest na otwartej przestrzeni i jakoś mam opory przed konieczną już operacją nałożenia kremu na wiadome części ciała. Daję nura pod most, wykonuję manewry z prędkością błyskawicy ale i tak zostaję niemal pożarty żywcem. Nie ma na co czekać, uciekamy. Tutaj po raz pierwszy spotykamy Jelonę i Czerkawa, z którymi mijać będziemy się jeszcze wiele razy.
Robi się bardziej płasko. W tej okolicy trasa długimi kilometrami biegnie po DK10, która spokojnie mogłaby dostać imię Drogi BBTouru. Jest tak jak to bywa na krajówkach: hałaśliwie, brzydko, z elementami horroru sadomasochistycznego ale nadal nudno. Wystarczy nadmienić, że wspomnień z tego fragmentu raczej nie mam.
W PK4 położonym przed Bydgoszczą dostajemy dwudaniowy posiłek. Przyjmujemy też solidną dawkę kofeiny w postaci zawiesistej kawy. Pierwsze zmęczenie daje o sobie znać i spędzamy tu troszeczkę za dużo czasu. Na dodatek okazuje się, że telefon, który wziąłem ze względu na dobrą baterię, z nieznanych powodów całkowicie się rozładował. Zostaję ze smartfonem, który dożyje do mety tylko jeśli będę go włączał jedynie na postojach. Moje możliwości komunikacyjne mocno się ograniczają i serwis meteo wysyłany regularnie przez Tatę będzie dostępny nieregularnie. Zostaję też skutecznie odcięty od SMSów wsparcia od przyjaciół, które odbiorę dopiero w Ustrzykach.
Nocą objeżdżamy Bydgoszcz, kręcąc się po jakichś serwisówkach żeby uniknąć wjazdu na drogę ekspresową. Wieje nam w twarz i poważnie zwalniamy, przez co cały zapas względem rozpiski czasowej przejazdu na dwie doby topnieje niemal do zera. Wyprzedzamy tu też solistów, którzy są wykończeni samotną walką z wiatrem, w tym kolegę Damiana, który wygląda już naprawdę mizernie (i potem się wycofa). Humory poprawia nam niespodziewany punkt kontrolny, który wg oficjalnej rozpiski miał znajdować się 20km dalej. Wciągamy coś ciepłego. Nie pamiętam co, ale jest duża szansa, że był to schabowy, których na BBT zjadłem więcej niż przez ostatnie 5 lat życia. Izotonik ponownie okazuje się legendą.
Jeśli miałbym wybierać drogi, po których należy jeździć tylko nocą, to odcinek Toruń–Włocławek na pewno by się tam znalazł. Droga nie tylko prowadzi przez wielkie płaskie nic ale na dodatek biegnie wzdłuż autostrady A1, która ciągle hałasuje. Cieszę się, że nie muszę tego krajobrazu oglądać i skupiam się na cyferkach w liczniku.
Tutaj dopada mnie pierwsza gwałtowna senność. To dziwne, bo przed startem spałem dobrze, regulaminowe 8 godzin. Damian częstuje mnie swoim specyfikiem na takie okazje, zwanym "Napalm". W obawie przed skutkami wychylam pół buteleczki. Jest bardziej paskudne niż wódka, więc na pewno musi zadziałać. Na efekty długo nie czekam. Czuję mrowienie na całym ciele i robi mi się mokro. Akurat zatrzymujemy się na stacji by uzupełnić płyny. Gdy podchodzę do kasy, czuję że z czoła pot leje mi się strumieniem. Patrzę na pana za ladą, który mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, i zastanawiam się co on myśli widząc gościa, który wygląda jakby właśnie brał prysznic. Fala gorąca na szczęście szybko mija, senność na razie znika, ale postanawiam Napalmu więcej nie dotykać.
Gdy turlamy się przez Włocławek, właśnie wstaje słońce. Miasteczko jak zawsze wygląda posępnie ale może to moje negatywne nastawienie. Włocławek zawsze kojarzył mi się z największą zbrodnią na polskiej przyrodzie pod postacią zapory na Wiśle. Tymczasem na wyjeździe z miasta natrafiamy na najbardziej pozytywny akcent całego wyścigu. Otóż pan Marek, weteran dwóch edycji BBT, rozstawił na przystanku swój własny punkt żywieniowy. W ogromnych garnkach przywiózł 150 naleśników z konfiturami oraz chleb ze smalcem i kiszone ogórki. Tak jak za naleśnikami specjalnie nie przepadam, tak tutaj wciągnąłem chyba z pięć a kolejne dwa wsadziłem w kieszeń. Były najlepszymi, jakie jadłem w życiu! Zdecydowanie pan Marek powinien dostać medal za tę edycję BBT. Co więcej, doszły mnie wieści, że swój punkt uruchomił również dla zawodników edycji powrotnej.
Nad obrzydliwym zalewem snujemy się do kolejnego punktu w Dębie Polskim. Momentami zasypiam jadąc. Gdy dojeżdżamy do ponktu, Damian twierdzi, że musi się przespać. Ja nie oponuję. Godzę się z tym, że plan dwudobowy idzie do kosza i poddaję sile natury. Miejsca leżące są już pełne ludzi, więc zajmujemy fotele i ucinamy półgodzinną drzemkę. Gdy ruszamy, dołącza do nas Olek, kolega Damiana, z którym pojedziemy kolejne 360km.
Droga w stronę Gąbina prowadzi przez park krajobrazowy i rzeczywiście jest trochę ładniej ale wzrok zajęty mamy unikaniem dziur. Drogi na tym fragmencie to tragedia godna zapomnianych rejonów Dolnego Śląska. Około 10 rano dojeżdżamy na punkt prowadzony przez sympatycznych strażaków. Pora wczesna a piekarnik uruchamia się z pełną mocą termoobiegu. Nie dość że grzeje, to jeszcze wieje prosto w mordę. Niby niedziela a ruch jak w tygodniu. Na dodatek co kawałek jakiś remont lub wykopy a cała okolica wygląda paskudnie. Nigdy wcześniej nie zwiedzałem okolic Sochaczewa i teraz wiem już dlaczego. Tu jest po prostu brzydko.
Upał nas wyniszcza. Nie dajemy rady zrobić pełnego przeskoku na punkt w Żyrardowie i zatrzymujemy się na stacji na zimną colę i lody. Z czoła ścieram jakiś dziwny piasek. Po analizie językiem okazuje się, że to kryształki soli. Nawet po wizycie w łazience wyglądamy nieszczególnie.
Humory poprawia nam punkt w Żyrardowie. Wreszcie jest izotonik, który wchodzi mi idealnie (inni narzekali), jest też makaron z sosem, w którym wyczuwam lekką nutkę fermentacji (podobno ktoś się nim struł) ale biorę to za oznakę, że jest w fazie najlepszej przyswajalności. Najpiękniejsze jest jednak to, że na samym początku podbiega do mnie pan z obsługi, pyta co nalać do bidonów i smaruje mi łańcuch, podczas gdy ja zasiadam z miską w wygodnym leżaczku. Punkt tak fajny, że żal wyjeżdżać. Tymczasem piekarnik zmniejsza obroty a coraz ciemniejsze chmury zwiastują rychłą zmianę pogody.
Pierwszy deszcz dopada nas zaraz po wyjeździe z Żyrardowa. Wjeżdżamy na przystanek PKS. Podczas gdy chłopaki coś tam ubierają i prowadzą dyskusje o tym co modne w sezonie, ja ucinam mikro drzemkę marząc o nadchodzącej ochłodzie. Jedyne co zabezpieczam to telefon, z lekką odrazą naciągając nań prezerwatywę. Potem okaże się, że był to genialny ruch.
Na kolejną ulewę nie trzeba długo czekać. Za chwilę jesteśmy mokrzy i z góry i z dołu. Wychodzę na czoło i odpalam z tempem około 35 km/h. Chłopaki ledwo nadążają z wywieszonymi językami, pytają co za diabeł we mnie wstąpił. A mi po prostu przestało być gorąco. Dopiero za Grójcem zwalniam bo ponownie włącza się wiatr w twarz.
Temperatura spada i po zatrzymaniu na punkcie w Białobrzegach zaczynam odczuwać chłód. Zakładam kurtkę, która przed deszczem nie chroni, a do tego od pani z obsługi wydębiam worek na śmieci, z którego sporządzam gustowną kamizelkę. W takim rynsztunku ruszam w trasę na Radom, która głównie polega na poszukiwaniu dalszego ciągu serwisówki biegnącej wzdłuż drogi ekspresowej. Przed samym Radomiem serwisówka znika i musimy wjechać na główną drogę. Poboczem dwupasmówki jedziemy po kałużach w sąsiedztwie obłędnego ruchu wszelkiej maści samochodów. Takiego natężenia spodziewałbym się pod Warszawą w piątkowe popołudnie ale nie pod Radomiem w niedzielę. Droga jest pełna zwężeń i wysepek, przez które pobocze zmniejsza się do wątłego paska albo znika w ogóle. Na dodatek co kawałek pojawiają się znaki zakazu ruchu rowerów, postawione w tak absurdalnych miejscach, że jedynym sposobem ich respektowania byłoby zawrócenie pod prąd. Damian prowadzi naszą dość pokaźną grupę bardzo żwawym tempem. Potem mówi, że po prostu bał się i chciał z tej szalonej drogi jak najszybciej uciec. Dla mnie z kolei było to żywe przypomnienie zeszłorocznej rowerowej wyprawy po Brazylii, gdzie jazda autostradą w deszczu stanowiła codzienność.
W Radomiu Olek prosi o krótki postój w celu zakupu rolki worków. Gdy czekamy z rowerami, zagaduje nas jakiś pan z synkiem, wyraźnie zainteresowany naszym zboczeniem. Wtedy uświadamiam sobie, że siedzę w deszczu na bruku pod Biedronką, odziany w czarny worek na śmieci i się uśmiecham. Może faktycznie jestem nienormalny? Gdy mówimy panu skąd i dokąd jedziemy, szybko zabiera dziecko na bezpieczną odległość.
Do Iłży grzejemy ile sił w nogach. Gna nas wizja jedzenia i obiecywanych komfortów. Pędzimy jakąś krajówką pozbawioną pobocza, wśród ciężarówek i innej maści pojazdów, w szybko zapadających ciemnościach. Gdyby normalnie ktoś mi zaproponował jazdę tą drogą, w prostych żołnierskich słowach kazałbym mu oddalić się w podskokach. Teraz, otępiony brakiem snu i motywowany wizją posiłku i prysznica, nie zważam na bezpieczeństwo. Pod samą Iłżą zaczynają się całkiem konkretne hopki, zaś samo miasteczko leży w dolince, z której trzeba się wygrzebać by dojechać na punkt.
Pierwszy deszcz dopada nas zaraz po wyjeździe z Żyrardowa. Wjeżdżamy na przystanek PKS. Podczas gdy chłopaki coś tam ubierają i prowadzą dyskusje o tym co modne w sezonie, ja ucinam mikro drzemkę marząc o nadchodzącej ochłodzie. Jedyne co zabezpieczam to telefon, z lekką odrazą naciągając nań prezerwatywę. Potem okaże się, że był to genialny ruch.
Na kolejną ulewę nie trzeba długo czekać. Za chwilę jesteśmy mokrzy i z góry i z dołu. Wychodzę na czoło i odpalam z tempem około 35 km/h. Chłopaki ledwo nadążają z wywieszonymi językami, pytają co za diabeł we mnie wstąpił. A mi po prostu przestało być gorąco. Dopiero za Grójcem zwalniam bo ponownie włącza się wiatr w twarz.
Temperatura spada i po zatrzymaniu na punkcie w Białobrzegach zaczynam odczuwać chłód. Zakładam kurtkę, która przed deszczem nie chroni, a do tego od pani z obsługi wydębiam worek na śmieci, z którego sporządzam gustowną kamizelkę. W takim rynsztunku ruszam w trasę na Radom, która głównie polega na poszukiwaniu dalszego ciągu serwisówki biegnącej wzdłuż drogi ekspresowej. Przed samym Radomiem serwisówka znika i musimy wjechać na główną drogę. Poboczem dwupasmówki jedziemy po kałużach w sąsiedztwie obłędnego ruchu wszelkiej maści samochodów. Takiego natężenia spodziewałbym się pod Warszawą w piątkowe popołudnie ale nie pod Radomiem w niedzielę. Droga jest pełna zwężeń i wysepek, przez które pobocze zmniejsza się do wątłego paska albo znika w ogóle. Na dodatek co kawałek pojawiają się znaki zakazu ruchu rowerów, postawione w tak absurdalnych miejscach, że jedynym sposobem ich respektowania byłoby zawrócenie pod prąd. Damian prowadzi naszą dość pokaźną grupę bardzo żwawym tempem. Potem mówi, że po prostu bał się i chciał z tej szalonej drogi jak najszybciej uciec. Dla mnie z kolei było to żywe przypomnienie zeszłorocznej rowerowej wyprawy po Brazylii, gdzie jazda autostradą w deszczu stanowiła codzienność.
W Radomiu Olek prosi o krótki postój w celu zakupu rolki worków. Gdy czekamy z rowerami, zagaduje nas jakiś pan z synkiem, wyraźnie zainteresowany naszym zboczeniem. Wtedy uświadamiam sobie, że siedzę w deszczu na bruku pod Biedronką, odziany w czarny worek na śmieci i się uśmiecham. Może faktycznie jestem nienormalny? Gdy mówimy panu skąd i dokąd jedziemy, szybko zabiera dziecko na bezpieczną odległość.
Do Iłży grzejemy ile sił w nogach. Gna nas wizja jedzenia i obiecywanych komfortów. Pędzimy jakąś krajówką pozbawioną pobocza, wśród ciężarówek i innej maści pojazdów, w szybko zapadających ciemnościach. Gdyby normalnie ktoś mi zaproponował jazdę tą drogą, w prostych żołnierskich słowach kazałbym mu oddalić się w podskokach. Teraz, otępiony brakiem snu i motywowany wizją posiłku i prysznica, nie zważam na bezpieczeństwo. Pod samą Iłżą zaczynają się całkiem konkretne hopki, zaś samo miasteczko leży w dolince, z której trzeba się wygrzebać by dojechać na punkt.
Tu spotyka nas chyba największe rozczarowanie. Najważniejszy punkt kontrolny mieści się na stacji beznynowej ze skromnym barem. A właściwie to się nie mieści. Obok stoją namioty z materacami przygotowanymi dla tych, którzy planują spać. W tych warunkach jest to jednak mało pociągająca opcja i kto może, tłoczy się w kilku pokojach na piętrze albo na podłodze w korytarzu. Obsługa punktu spisuje się na medal ale pogoda sprawia, że po prostu jest tu za ciasno. Niektórzy mocno się denerwują. Iłża, jak się potem okaże, była krytycznym momentem wycofania się największej liczby zawodników.
Rezygnuję z noclegu ale zjadam obiad i biorę szybki prysznic by choć przez chwilę poczuć się świeżo. Potem i tak zakładam na siebie z powrotem mokre ciuchy. Olek i Damian przywdziewają kompletne zbroje z błękitnych worków na śmieci. Nie ulegają propozycji, żeby taśmą izolacyjną wykleić na plecach napis 1008.
Podczas postoju deszcz ustał, nawet parking zdążył podeschnąć. Oczywiście opad powraca z pełną mocą gdy tylko ruszamy i tak przychodzi i zanika falami. Gdy któryś raz się wzmaga, chłopaki proponują postój. Akurat trafia się przystanek z obszerną wiatą, o którą stoi oparty rower jakiegoś solisty. Sam jeździec siedzi w środku pogrążony w letargu i twierdzi, że zaraz idzie spać. Ciekawe dokąd? Oceniamy smród moczu na akceptowalny i siadamy. Chłopaki wyciągają buteleczki Napalmu i wznoszą toast, po czym zgodnie... wyciągamy folie NRC i zasypiamy zawinięci na ławeczkach.
Budzę się po blisko godzinie i stwierdzam, że nie pada. Z przykrością poganiam ekipę. Burritos rozwijają się z folii i powoli wsiadają na rowery. Zaczyna nas tak telepać, że przez pierwsze kilka kilometrów boję się, że ktoś szarpnie za kierownicę i wyrwie rower spod siebie. Na szczęście podjazdy szybko nas rozgrzewają.
Do Opatowa wjeżdżamy w totalnej ulewie. Ulicą płyną rzeki na pół pasa, z naprzeciwka pędzą TIRy ale na stromym zjeździe puszczam hamulce i pruję przed siebie. Trochę z głupoty, trochę ze świadomością, że pojęcie dziury w nawierzchni jest w Świętokrzyskim bardziej obcym terminem niż w Szwajcarii. Aż żal jechać przez te piękne okolice po ciemku, jednakże wypłaszczenie w dolinie Wisły witam z ulgą nawet pomimo dziur zwiastujących początek Podkarpackiego. Zaraz za mostem zatrzymujemy się na stacji, gdzie siedzą już Elizjum i Rapsik a jakieś ładne dziewczyny pomimo późnej pory zagadują nas śmiało o to skąd i dokąd jedziemy. Niestety, trzeba ucinać bajerę do minimum i kręcić dalej bo PK w Majdanie Królewskim już niedaleko. Tam, po talerzu obiadu i wybornym placku z owocami, lądujemy na materacach rozłożonych na scenie w domu kultury i zamiast pół śpimy niemalże półtorej godziny. Do Olka przyjeżdża dziewczyna z pobliskiego Rzeszowa i gdzieś znikają oboje, w związku z czym rodzą się u nas obawy o jego dalsze postępy w maratonie. Na szczęście nieuzasadnione, ale na razie ruszamy z Damianem we dwójkę.
Gdy wychodzimy jest już jasno a poranny poniedziałkowy ruch trwa w najlepsze. Wbijamy się w ten strumień samochodów i kierujemy w stronę Rzeszowa. Tą drogą jechałem na Maratonie Podróżnika w czerwcu. Aż trudno w to uwierzyć. Wtedy, w sobotnią noc, była całkowicie pusta, wręcz nudna. Teraz huczy od silników a przy manewrach na rondzie trzeba uważać, żeby nie trafić pod koła zaspanych porannych kierowców.
Tegoroczny BBTour to nie maraton ale stan umysłu. Po upalach pada od blisko 20 godzin z małymi przerwami. Od 250km jadę ubrany w worek na śmieci a jedyne co mi nie zamoklo to telefon bo założyłem nań prezerwatywę. Polecam tę imprezę. 160 najtrudniejszych km do końca.
— z relacji prowadzonej na żywo
Sen zdecydowanie pomógł bo dość chyżo docieramy do Rzeszowa i przebijamy się przez to proste nawigacyjnie miasto do Boguchwały. Tutaj punkt organizuje Rowerowy Lublin. Już przez szybę witam się z Radem. On też startował ale około 300 km rozsypała mu się tylna piasta i musiał się wycofać. Pociągiem wrócił do domu a potem pojechał na PK by choć w taki sposób uczestniczyć dalej w maratonie. Serwuje nam świetną zupę i wyśmienite pierożki. Aż żal wychodzić.
"PRAWDA wyjdzie na jaw dopiero za Rzeszowem."
— z SMS od Transatlantyka
Pomny słów wetarana szykuję się na najgorsze. Na początku tym najgorszym jest ruch samochodów, przybierający absurdalną już skalę. Na szczęście im dalej od Rzeszowa tym luźniej na drodze. Zaczynają się jednak podjazdy, w tym jedna prawdziwa ścianka zwieńczona wspaniałym zjazdem z dobrą widocznością, na którym można puścić się swobodnie w dół. Do Brzozowa docieramy w miarę sprawnie a jest to miejsce bardzo ważne. Tamtejszy punkt prowadzą panie z Koła Gospodyń Wiejskich. Genialny żurek, pyszne kanapki i przegląd wspaniałych ciast zatrzymuje mnie tu na dłużej. W końcu wyłażę też z foliowego worka, który chronił mnie przed deszczem od Białobrzegów. Mój optymizm względem pogody jest przedwczesny ale w zasadzie nie ma już różnicy. Przed nami sporo podjazdów, nawet mokry szybko się rozgrzeję.
Do Sanoka docieramy w miarę sprawnie. Tam zaskakuje nas ilość samochodów godna kilkusettysięcznej metropolii i wynikające z tego gigantyczne korki, przez które musimy się przeciskać. Reflektuję się jednak, że w miejscu przez świat zapomnianym, gdzie pociąg przyjeżdża raz na tydzień a linie autobusowe też niechętnie zapuszczają swe pojazdy, każdy musi mieć samochód by funkcjonować. To samo w Zagórzu i w Lesku. Każde z tych miast wygląda jak mniejsza kopia poprzedniego. Najpierw trochę budynków i korki, potem przejazd kolejowy i na koniec stromy podjazd z dziurawym poboczem, skąd zjeżdża się do kolejnego miasteczka. To wszystko zapętla mi się i mam wrażenie, że stoimy w miejscu. Kilometrów prawie nie ubywa, czas też jakby zwolnił. Pozostał tylko deszcz i niekończące się podjazdy. Na odcinku do Ustrzyk Dolnych jest chyba jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni. Niby blisko, a był to najdłuższy i najbardziej męczący psychicznie fragment wyścigu. Wróć! Wyścigu? To było jakieś pełzanie!
W Ustrzykach Dolnych odmiana kulinarna. Nie schabowy, nie ciasta, ale sok z buraka i jogurt z bakaliami. Tutaj też dogania nas Olek eskortowany przez Agnieszkę w samochodzie. Urywamy się jednak trochę wcześniej od niego i ruszamy w ostatni już kawałek trasy.
Wiedziałem, że tam będzie podjazd, ale zaskoczył mnie on całkowicie. We mgle wdrapujemy się pod jakąś totalnie pionową ścianę. Nie wiem czy naprawdę jest tak stromo czy po prostu jestem wypruty ale wlokę się niemiłosiernie i czasem myślę by zsiąść i pchać rower. Siedzenie tak mnie boli, że wolałbym pedałować na stojąco ale na to z kolei brakuje pary w nogach i po chwili muszę z bólem usiąść ponownie. Po drodze mijamy punkt widokowy na Bieszczady. Wspaniała inicjatywa w górach, które zawsze toną w deszczowych chmurach. Przynajmniej zawsze gdy ja tam jestem ;)
W końcu następuje zjazd tak stromy i tak dziurawy, że drzemy bez litości klocki hamulcowe. Gdy docieramy nad górny San, czuję się jak w domu. Tędy już jechałem kilka lat temu, gdy podczas wyprawy z sakwami trafiłem właśnie na zakończenie BBTour. Jeszcze kilkanaście zakrętów lekko pod górę i wpadamy na metę o 20:27, z początkiem trzeciej nocy w trasie. Dojechaliśmy!
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/687434965/embed/1ad41adcdbfc62c64b9f6b843afdc7f812dc428c">
Mój końcowy czas to 58:17, w tym około 42 godzin jazdy i 16 godzin postoju. Cieszę się, że dojechałem ale wynik nie jest powodem do dumy. Bardzo łatwo mógłbym go poprawić o kilka ładnych godzin. Jednakże po pierwszym ataku senności, niweczącym mój najbardziej ambitny plan, przestawiłem się na jazdę kompletnie turystyczną w zasadzie bez troski o końcowy czas.
Czy dobrze się bawiłem? Wyśmienicie! Uwielbiam się zmęczyć i sponiewierać a tutaj była wspaniała okazja by dokonać tego kilkukrotnie. Bardzo lubię moment gdy człowiek nie ma siły już przejmować się deszczem, brudem czy niesmacznym jedzeniem a tutaj w takim stanie znalazło się pokaźne grono czlowieków, co wyglądało przezabawnie.
Czy pojadę zatem ponownie w BBTour? Nie wiem. Jest to świetna impreza, prawdziwe kolarskie święto, a wynik prosi o solidną poprawkę. Z drugiej strony ponowna jazda tą nudną trasą po pełnych samochodów krajówkach nie zachęca mnie wcale. Nie bez znaczenia pozostaje też słona opłata startowa. No ale kolejna edycja za dwa lata, więc jeszcze zdążę się zastanowić.
Podziękowania za pomoc we wspaniałej zabawie przesyłam do:
Podziękowania za pomoc we wspaniałej zabawie przesyłam do:
- Damiana i Olka za długie kilometry przejechane wspólnie,
- pana Marka za genialne naleśniki i wspaniałą inicjatywę z własnym punktem żywieniowym,
- Gavka za zorganizowanie mi łóżka na mecie,
- Taty za serwis pogodowy,
- Kahy za wsparcie i wieści z trasy,
- wszystkich przyjaciół, którzy motywowali mnie SMSami (nawet jeśli nie doszły podczas wyścigu),
- obsługi wszystkich punktów kontrolnych, a w szczególności w Żyrardowie, Majdanie Królewskim, Boguchwale i Brzozowie.
- DST 1012.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 sierpnia 2016
na prom
- DST 2.90km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 sierpnia 2016
na dworzec
- DST 2.80km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 sierpnia 2016
po Świnoujściu
- DST 21.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 sierpnia 2016
Po mieście
- DST 3.00km
- Sprzęt Wrocławski Rower Miejski
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2016
po mieście
- DST 23.90km
- Sprzęt rower do wszystkiego
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 sierpnia 2016
po mieście
- DST 2.80km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 sierpnia 2016
II Kórnicki Maraton Turystyczny
- DST 513.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 sierpnia 2016
Po mieście
- DST 2.80km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze