Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2022

Dystans całkowity:412.54 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:206.27 km
Więcej statystyk
Sobota, 21 maja 2022

Rzeki i gminy (2/2)

To jest opis drugiego dnia wycieczki. Relację z pierwszego znajdziesz tutaj.

Nocą temperatura spada do 6°C. W połączeniu z wiatrem to oznacza, delikatnie rzecz ujmując, wyjście ze strefy komfortu. Folia i cienki śpiwór oczywiście nie dają rady. Pierwszy, najdłuższy fragment snu, trwa chyba jednak ze dwie godziny. Nie jest fatalnie. Zmieniam bok, niech drugi pomarznie. Nad ranem od zimna zaczynają mnie łapać skurcze w nogach. Gdy jaśnieje, staje się to już nie do wytrzymania, wstaję więc i jedynie wypuściwszy nogi dołem śpiwora, zwijam obozowisko.



W końcu zza chmur wyglądają pierwsze promienie słońca. Wychodzę z zagajnika i wystawiam się na nie ale nikną po minucie. Kończę pakowanie, wsiadam na rower i, oczywiście, po kilku ruchach zaczynam odzyskiwać równowagę termiczną.



Zaspane niedzielne wioski są piękne. Trasa wiedzie wzdłuż Mierzawy, pięknej i czystej rzeczki, która niestety niesie minimalną ilość wody. Dostrzegam ryby, co w Polsce nie jest oczywiste. Gdy docieram na Orlen pod Pińczowem, robię toaletę i zamawiam kawkę, świat staje się wspaniały. Samo miasteczko wygląda sympatycznie ale jeszcze śpi. Drugi Orlen nie oferuje nic ciekawego do jedzenia, więc zgarniam kanapkę i ruszam w dalszą drogę doliną Nidy.



W tych okolicach nigdy jeszcze nie byłem. Ładnie tu ale bez porywających epizodów. Na pewno trzeba będzie kiedyś wybrać się z kajakiem, bo o ile sama Nida może być trochę nudna, to jej dopływy kuszą czyściutką wodą i piaseczkiem, a czasem i widokiem umykającego klenia lub pstrąga.

W jedynym czynnym po drodze sklepie robię zakupy i dokonuję odkrycia jak fajnym i poręcznym prowiantem jest śmietanka 30%+. Nie dość że daje solidne kilkaset kalorii, to gładko wchodzi i jest przyjemnie tłuściutka.

Turlając się zupełnie już turystycznie, docieram do mostu i przeprawiam się przez Wisłę. Tam, po kawałku pokonanym arcynudną ścieżką wiodącą po wale powodziowym, robię piknik przy nieczynnym (chyba chwilowo) promie do Opatowca, który ulokowano zaraz poniżej ujścia Dunajca.



Potem przejeżdżam przez kilka wiosek i przeprawiam się przez sam Dunajec, na którym malutki prom kursuje w te i we wte, przewożąc po jednym samochodzie.



Nudna trasa wałem powodziowym na szczęście biegnie z wiatrem. Na cztery godziny przed pociągiem docieram do Tarnowa, realizując plan minimum. Uruchamiam więc fakultatywną wycieczkę i kieruję się do Bochni przygotowaną uprzednio trasą. Wiedzie ona zróżnicowanymi drogami. Od serwisówki wzdłuż A4, przez miłe leśne pagórki i przytulne wioski, aż po szutrówkę wiodącą wzdłuż linii kolejowej. Tam też, na 4 km przed końcem podróży, robię ostatni postój przed wjazdem do miasta i patrzę sobie na pociągi.



Potem standard. Kebabik, coś do picia i drzemka w zatłoczonym pociągu do domu. Choć biletu na rower nie miałem, konduktor okazał się wyrozumiały i mi go sprzedał, a wieszaków nie zabrakło (w odróżnieniu od miejsc siedzących).

  • DST 164.89km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 maja 2022

Cztery województwa i gmin bez liku (1/2)

Porannym Regiopolem, który startował o godzinie, jakiej w towarzystwie nie wypowiada się głośno, docieram do Kluczborka. Mimo że podróż odbywa się starym "kiblem" (EN-57), który zwyczajowo szarpie, udaje mi się odrobinę dospać po drodze. A ta chwilę zajmuje, bo tuż za Bierutowem pociąg wyraźnie zwalnia ze względu na stan torów.



Na docelowej stacji wita mnie silny wiatr, który jest zaplanowanym uczestnikiem tej wycieczki. Trasę ułożyłem pod prognozy, by nie walczyć z pogodą ale maksymalnie ją wykorzystać. Dziś wieje zachód a jutro ma być NW, zgodnie z czym moja trasa zaplanowana na dwa dni łagodnym łukiem odbija na południe. Nie wiem gdzie będę spał ale wziąłem hamak i poszukam miejsca na Jurze albo kawałek dalej.

Startuję i cieszę się żeglugą z wiatrem. Mijam różne wioski, jakże senne w ten sobotni poranek, gdy aura nie zachęca do spacerów. Krótki odcinek na południe, wzdłuż Prosny, pokazuje mi, że dziś jazda z bocznym wiatrem to żadna przyjemność. Na kawę zatrzymuję się w Krzepicach, potem na drugie śniadanie w Mykanowie. Wtedy mam na liczniku 100km, które poleciały nawet nie wiadomo kiedy.



Tak sobie beztrosko sunę aż do granic woj. łódzkiego, gdzie skręcam na południe. Wiatr z boku zbytnio nie przeszkadza, po chwili nawet cichnie, co jest mi bardzo na rękę. Ponieważ zjadłem zapasy, zaczynam myśleć o ciepłym posiłku. Mapa wskazuje, że najbliższy lokal znajdę w miejscowości Julianka.


Polska w dużej dawce
Tam, niestety, typowa sobotnia przypadłość. Wesele albo inna komunia. Nie chce mi się wchodzić w ten gwar, więc w sklepie obok zaopatruję się w bułki i dodatki, po czym idę spokojnie skonsumować to na stacji kolejowej. Cóż, na mojej trasie dotychczas była tylko ta jedna restauracja i czekać na następną nie mam ochoty. Lockdown skutecznie przetrzebił tę branżę.

Oczywiście gdy ruszam dalej, kolejna knajpa pojawia się w następnej wsi. Potem smażalnia, hot-dogi, itepe, itede... No tak, przecież wjeżdżam w popularne rejony Jury. Tym samym zamiast ciepłego posiłku napchany jestem bułkami. Jak zwykle ;)



O ile zamek w Mirowie przechodzi remont i obstawiony jest rusztowaniami, to Bobolice prezentują się tak pięknie, że aż kiczowato. Turystów w zasadzie nie ma, dookoła panuje susza wręcz katastrofalna. Wszędzie pył, w strumieniach przepływ prawie żaden. Plusem jest brak komarów. Przez cały wyjazd nie spotkam ani jednego.



Kończy się asfalt bo łącznik do następnej wsi to piaszczysta droga, w której zakopuję się od razu. Rzut oka na mapę sugeruje inny objazd, na który zawracam. Tu też czarna nawierzchnia się urywa i pozostaje około kilometra szutrem, na szczęście twardym. Mogę się założyć, że to celowe działanie by wiejskie drogi nie zamieniły się w arterie komunikacyjne dla samochodów. I słusznie.

Przejeżdżam pod wiaduktem CMK, skręcam w prawo w jakąś drogę godną woj. zachodniopomorskiego. Asfalt jak po ostrzale, lekko pod górkę i pod wiatr. Na szczęście nie trwa to długo i wydostaję się na piękną wojewódzką, która po kawce na Orlenie zamienia się w krajówkę z wygodnym poboczem. Po ostatnich dwóch pagórkach wykładam się na lemondce i sunę z wiatrem.



Tymczasem, wbrew prognozom, po lewej swojej stronie dostrzegam smugi opadu z chmur. To niedobrze, bo dzień już dobiega końca a moja trasa delikatnie odkręca się właśnie tam, ku północy. Niedaleko Szczekocin przeskakuję za Krztynię, by pojechać lokalną drogą. Różnica jest kolosalna. Znika ruch, asfalt świetny, a domki dookoła mają zadbane ogródki opadające łagodnie w stronę potoku.



Tu też łapie mnie opad. Zacina z wiatrem, więc wystarczy ściana domu by ukryć się na moment przed zmoknięciem. Pada na tyle, że droga zaraz wyschnie i nie ochlapię się od dołu. Po przerwie kontynuuję i wjeżdżam o zachodzie słońca do Szczekocin.

W miejscowości Chałupki 10 lat temu miała miejsce jedna z największych katastrof kolejowych w Polsce. Wspomnieniem po niej jest pamiątkowy kamień pod krzyżem w wiosce oraz — podobno — krzyż przy torach. Ściemnia się jednak, więc nie podejmuję się poszukiwań tego drugiego. Chwilę później wjeżdżam do woj. świętokrzyskiego a dookoła zapada zmrok.

O ile jestem dość doświadczony w szukaniu miejscówek na nocleg, ta okolica jest bardzo trudna. Sprawę komplikuje ryzyko deszczu, już uwzględnione przez zaktualizowaną prognozę. Nadal wieje i robi się zimno, więc perspektywa hamaka kusi coraz mniej. Żeby chociaż była jakaś wiata... ale tutaj nawet te przystankowe są małymi budkami postawionymi pro forma bo chyba poza autobusem szkolnym nic tu nie kursuje. Parkingów leśnych, tak popularnych na zachodzie i północy Polski, w ogóle tutaj brak.

W swoich obserwacjach rozważam kilka wariantów:
  • amfiteatr w Słupi — niestety ciągle zajęty przez młodzież,
  • teren kolejowy w Sędziszowie i stojąca tam wiata warsztatowa — obok jednak świeci potężna lampa i pewnie ktoś pilnuje,
  • łódka na stawie — gdyby była na lądzie, przewróciłbym ją sobie do góry dnem i wygrał konkurs na najbardziej odjechany nocleg, ale wywlekanie jej z wody na pewno przyciągnęłoby czyjąś uwagę,
  • kilka domów wyglądających na opuszczone — nigdy nie wiadomo, czy nie mieszkają tam jacyś staruszkowie, a nie chciałbym być przyczyną czyjegoś zgonu ze strachu,
  • teren biblioteki w Pawłowicach — już miałem wjeżdżać gdy przyczepił się do mnie wiejski kundel i tak ujadał, że ani bym nie pospał ani nie pozostał niezauważony.
W końcu zapada noc. Świecąc latarką po krzakach dostrzegam przewiewny las. Taki przygodny, zwykłe samosiejki na klasycznym w tym rejonie nieużywanym polu o kształcie paska 10×milion metrów. Wjeżdżam, rozwieszam hamak między brzozami, układam się w śpiworze i... kap, kap, kap. Nadchodzi deszcz.

Nosz kurde.

Wyciągam telefon na resztkach baterii i sprawdzam radar pogodowy. Dość obfity opad znad Koniecpola wyciągnął języczek dokładnie do mojej lokalizacji. Sęk w tym, że Koniecpol jest idealnie pod wiatr. Zleje mnie czy nie zleje? Rozważam ewentualną ewakuację ale pakowanie majdanu mnie zniechęca. Wyciągam folię NRC, przykrywam się nią i wsłuchując się w szelest kropel z ulgą odnotowuję koniec opadu. Folia wjeżdża zatem pod śpiwór a ja odpływam.

Opis kolejnego dnia wycieczki znajdziesz tutaj.

  • DST 247.65km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl