Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2016
Dystans całkowity: | 712.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 64.79 km |
Więcej statystyk |
Czwartek, 27 października 2016
po mieście
- DST 11.70km
- Sprzęt rower do wszystkiego
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 października 2016
po mieście
- DST 11.70km
- Sprzęt rower do wszystkiego
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 18 października 2016
po mieście
- DST 5.60km
- Sprzęt Wrocławski Rower Miejski
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 października 2016
po mieście
- DST 5.00km
- Sprzęt Wrocławski Rower Miejski
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 października 2016
po mieście
- DST 14.70km
- Sprzęt rower do wszystkiego
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 października 2016
Do Miedzianki po izotonik
- DST 174.40km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 października 2016
Powitanie jesieni, dzień 2/2
Po przeprawie poprzedniego dnia ciuchy jakimś cudem wyschły, choć grzejniki w schronisku były ledwo ciepławe. Na śniadanie jajecznica na boczku, szarlotka na dokładkę i oczywiście kawa. Z ociąganiem wyprowadzam się z ciepłego wnętrza. Pogoda nie poprawiła się. Mży i temperatura nadal w okolicy 5°C.
Podjeżdżam brakujący kawałek do przełęczy i puszczam się w dół w kierunku Mostowic. Już po kilkuset metrach moje buty i spodnie są na powrót mokre. Ale widok doliny Orlicy i tak wywołuje na mej twarzy uśmiech. Nie znam drugiego takiego miejsca na świecie. Dolina emanuje spokojem; podkreśla go i cisza i łagodny rys pagórków i brak ludzi. Dziś, przykryta kołdrą chmur ale rozjaśniona pierwszymi jesiennymi drzewami, jest cudowna.
Miejsce jakby zapomniane ale asfalty na medal. Szokujący kontrast względem tego co dzieje się od strony Bystrzycy Kłodzkiej.
Przejeżdżam na czeską stronę i kieruję na południe. Do Bartošowic nie spotykam nawet pół człowieka, co w Czechach w niedzielę wcale nie dziwi. Nawet nie żałuję, że nie mam waluty, bo wiem dobrze że dziś niczego tu nie znajdę. Bardziej niepokoi mnie brak czegokolwiek do jedzenia w bagażu. Taki drobny błąd w planie ale śniadanie w brzuszku sobie leży i nie pozwala zbytnio martwić się na zapas.
W Czechach może nie jest dobrze z zaopatrzeniem ale darmowa infrastruktura noclegowa jest imponująca. Aż żałuję, że jestem wyspany.
Zakręcam na północ po drugiej stronie grzbietu. Idealne dotąd asfalty znacznie się pogarszają na bocznych drogach, którymi oprócz miejscowych chyba nikt nie jeździ. Przed Zdobnicami oczywiście, w najdalszej od domu głębokiej dolinie, łapie mnie deszcz. Wjeżdżam więc wprost przez otwarte drzwi do najbliższej przystankowej wiaty i tam przeczekuję. Zimno, mokro, głodno. Dobrze że chociaż kolorowo!
Jeszcze jeden podjazd, zjazd i rozpoczynam długą wspinaczkę na przełęcz pod Šerlichem. To kulminacyjny punkt wycieczki. Idzie mi słabo, brak prowiantu jednak odbija się na siłach i robię po drodze przystanki. Na górze tylko przystanek na zapięcie kurtki i dalej w dół! To chyba jeden z najszybszych zjazdów w okolicy ale w deszczu, który znowu przyszedł, nie rozpędzam się za bardzo. I tak docieram na dół kompletnie mokry i skostniały. Mimo że dziś nigdzie nie jest ciepło, to w dolinie zdecydowanie przyjemniej.
Przez most Orlickie Zahori – Mostowice wracam do Polski i powoli wspinam się w stronę Zieleńca. Po drodze odnajduję genialne miejsce piknikowe, a właściwie oficjalne pole kempingowe.
Pozostaje jeszcze mały kawałek wspinaczki, po czym długi i przepiękny zjazd nowiutkim asfaltem do Dusznik Zdroju.
Wciągam kolejny placek po węgiersku, poprawiam szarlotką z bitą śmietaną. W dużo lepszym humorze wychodzę z restauracji, która właśnie się zamyka... prosto w kolejny deszcz. Najpierw przeczekuję pod drzewem ale chyba lepiej moknąć niż marznąć. Ruszam więc na eksplorację, której celem jest zbadanie drogi do Kłodzka, innej niż pełna ciężarówek DK8.
Wynik badania wskazuje, że do Szczytnej lepiej jechać z TIRami. Jest w dół, więc szybko minie, zaś alternatywna droga, oprócz ciekawych widoków, prezentuje asfalt w stadium daleko posuniętego rozkładu.
Ze Szczytnej do Polanicy prowadzi natomiast równiutki asfalt z niedużym ruchem. Biegnie przez dużą część wzdłuż linii kolejowej, dwukrotnie niebezpiecznie ją przecinając (przejazd pod ostrym kątem, łatwo wywinąć orła). Dalszy odcinek do Kłodzka przez Stary Wielisław, nie jest już rewelacją. Cieszy za to postępująca budowa obwodnicy miasta, która wraz z remontami ulic sprawi niebawem, że stanie się ono dużo przyjemniejsze do jazdy rowerem.
Czystym przypadkiem wpadam na stację 5 minut przed przyjazdem pociągu, w którym spotykam Kosolę wracającego z pieszej — dla odmiany — eskapady na Śnieżnik. Dzięki temu powrót pociągiem nie jest nudny.
Podjeżdżam brakujący kawałek do przełęczy i puszczam się w dół w kierunku Mostowic. Już po kilkuset metrach moje buty i spodnie są na powrót mokre. Ale widok doliny Orlicy i tak wywołuje na mej twarzy uśmiech. Nie znam drugiego takiego miejsca na świecie. Dolina emanuje spokojem; podkreśla go i cisza i łagodny rys pagórków i brak ludzi. Dziś, przykryta kołdrą chmur ale rozjaśniona pierwszymi jesiennymi drzewami, jest cudowna.
Miejsce jakby zapomniane ale asfalty na medal. Szokujący kontrast względem tego co dzieje się od strony Bystrzycy Kłodzkiej.
Przejeżdżam na czeską stronę i kieruję na południe. Do Bartošowic nie spotykam nawet pół człowieka, co w Czechach w niedzielę wcale nie dziwi. Nawet nie żałuję, że nie mam waluty, bo wiem dobrze że dziś niczego tu nie znajdę. Bardziej niepokoi mnie brak czegokolwiek do jedzenia w bagażu. Taki drobny błąd w planie ale śniadanie w brzuszku sobie leży i nie pozwala zbytnio martwić się na zapas.
W Czechach może nie jest dobrze z zaopatrzeniem ale darmowa infrastruktura noclegowa jest imponująca. Aż żałuję, że jestem wyspany.
Zakręcam na północ po drugiej stronie grzbietu. Idealne dotąd asfalty znacznie się pogarszają na bocznych drogach, którymi oprócz miejscowych chyba nikt nie jeździ. Przed Zdobnicami oczywiście, w najdalszej od domu głębokiej dolinie, łapie mnie deszcz. Wjeżdżam więc wprost przez otwarte drzwi do najbliższej przystankowej wiaty i tam przeczekuję. Zimno, mokro, głodno. Dobrze że chociaż kolorowo!
Jeszcze jeden podjazd, zjazd i rozpoczynam długą wspinaczkę na przełęcz pod Šerlichem. To kulminacyjny punkt wycieczki. Idzie mi słabo, brak prowiantu jednak odbija się na siłach i robię po drodze przystanki. Na górze tylko przystanek na zapięcie kurtki i dalej w dół! To chyba jeden z najszybszych zjazdów w okolicy ale w deszczu, który znowu przyszedł, nie rozpędzam się za bardzo. I tak docieram na dół kompletnie mokry i skostniały. Mimo że dziś nigdzie nie jest ciepło, to w dolinie zdecydowanie przyjemniej.
Przez most Orlickie Zahori – Mostowice wracam do Polski i powoli wspinam się w stronę Zieleńca. Po drodze odnajduję genialne miejsce piknikowe, a właściwie oficjalne pole kempingowe.
Pozostaje jeszcze mały kawałek wspinaczki, po czym długi i przepiękny zjazd nowiutkim asfaltem do Dusznik Zdroju.
Wciągam kolejny placek po węgiersku, poprawiam szarlotką z bitą śmietaną. W dużo lepszym humorze wychodzę z restauracji, która właśnie się zamyka... prosto w kolejny deszcz. Najpierw przeczekuję pod drzewem ale chyba lepiej moknąć niż marznąć. Ruszam więc na eksplorację, której celem jest zbadanie drogi do Kłodzka, innej niż pełna ciężarówek DK8.
Wynik badania wskazuje, że do Szczytnej lepiej jechać z TIRami. Jest w dół, więc szybko minie, zaś alternatywna droga, oprócz ciekawych widoków, prezentuje asfalt w stadium daleko posuniętego rozkładu.
Ze Szczytnej do Polanicy prowadzi natomiast równiutki asfalt z niedużym ruchem. Biegnie przez dużą część wzdłuż linii kolejowej, dwukrotnie niebezpiecznie ją przecinając (przejazd pod ostrym kątem, łatwo wywinąć orła). Dalszy odcinek do Kłodzka przez Stary Wielisław, nie jest już rewelacją. Cieszy za to postępująca budowa obwodnicy miasta, która wraz z remontami ulic sprawi niebawem, że stanie się ono dużo przyjemniejsze do jazdy rowerem.
Czystym przypadkiem wpadam na stację 5 minut przed przyjazdem pociągu, w którym spotykam Kosolę wracającego z pieszej — dla odmiany — eskapady na Śnieżnik. Dzięki temu powrót pociągiem nie jest nudny.
- DST 110.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 października 2016
Powitanie jesieni, dzień 1/2
Plan był prosty. Zwiedzić dawno nieodwiedzane kąty, zobaczyć trochę nowych zakamarków, machnąć przy okazji kilka solidnych podjazdów i przywitać jesień w górach. Prognoza zapowiadała przelotne opady, wszystko zapowiadało się dobrze.
Pierwszy przelotny opad zmoczył mnie w Kątach, drugi kilka wiosek dalej, trzeci na podjeździe na Tąpadłą. Lekkie adidaski i kurtka, która dawno straciła wodoodporne właściwości, to był na ten dzień strój niepoprawnego optymisty albo zwykłego głupka. Nieliczni spotykani po drodze ludzie, widząc mnie w tę pogodę na rowerze, zachowywali taktowny spokój ale w oczach dało się zauważyć nutkę przerażenia.
Posilony drożdżówką i zaopatrzony w banany gdzieś pod Ślężą, ruszam wzdłuż sznura pagórków ciągnących się na południowy wschód. Tutaj na moment się rozpogadza a na szczycie przed Niemczą spotyka mnie miła niespodzianka — nowa platforma widokowa, nienachalnych rozmiarów, dostosowanych do skali samych Wzgórz Niemczańskich, na które oferuje widoki.
Chmury i mgły ulitowały się na moment, dając popatrzeć. Ziąb był jednak uparty. Rzut oka i trzeba kręcić dalej by się rozgrzać.
Przejeżdżam koło arboretum w Wojsławicach i trochę żałuję, że nie mam czasu wejść. Zza płotu mienią się już jesienne kolory i wizyta na pewno byłaby ucztą dla oka.
Zahaczam o Henryków. Światło dziś żadne, klasztor stoi jak stał, nadal imponujący, ale nie zachęca do wyjęcia aparatu. Kiedyś była tu fajna restauracja ale ślad po niej zaginął. A szkoda, bo to pora obiadowa i zaczyna mnie ssać w żołądku. Ale nic to, niedługo Kamieniec Ząbkowicki i Paczków — coś się znajdzie.
Odwiedzam moją ulubioną miejscowość na Dolnym Śląsku. Mam do niej sentyment, bo tędy jechałem na moją pierwszą w życiu wycieczkę z sakwami i też zrobiłem sobie zdjęcie.
Przejeżdżam Kamieniec. Jest jakaś odrapana pizzeria ale aż strach podejść. Potem nie natrafiam na żaden lokal. Posilam się więc bułką z jogurtem pod wiejskim sklepem, ucinając pogawędkę z żulem. Panie, ja też wszędzie na rowerze jeżdżę, wiem co to jest. Ostatnio pojechałem do okulisty. Dwadzieścia kilometrów! Ale potem odchorowałem, to dla mnie za duży dystans.
Paczków. Znana miejscowość, atrakcja turystyczna. Robię objazd rynku. Kręcą się może ze dwie osoby, jedyna restauracja w remoncie. Nawigacja podpowiada obecność baru mlecznego. Aż się ślinię na myśl o ruskich, ale co to! Bar czynny do 14. A to pech! Z bramy obok wychodzi jakaś pani, więc zagaduję. Poleca restaurację obok parku. Jadę zgodnie ze wskazówkami ale nie natrafiam nawet na ślad po lokalu. Za chwilę Paczków się kończy a ja zbliżam się do granicy z Czechami, nie mając w kieszeni ani halerza.
Jawornik zaskakuje mnie dominującym nad miastem zamkiem. Ostatnio jechałem tędy po ciemku i nie zauważyłem. Rozpoczynam podjazd na przeł. Lądecką. Piękny asfalt ale dłuży się niemiłosiernie. To jakieś 400m w pionie a ja już jestem głodny jak bezrobotny przed zasiłkiem.
Zjeżdżam do Lądka. Piękny jak zawsze i nadal lekko zapuszczony. Skoro już uporałem się z przełęczą, to nie będę jadł byle gdzie. Podjeżdżam do Stronia Śląskiego i melduję się w restauracji "Finezja Wiedeńska" ulokowanym na terenie huty szkła. Specjalnością jest placek po węgiersku, więc nie zastanawiam się ani chwili. (Lokal nosił kiedyś trochę mniej pretensjonalną nazwę "Finezja" a placek był chyba ciutkę większy ale nadal polecam.)
Na Puchaczówkę wspinam się po ciemku. Bardzo lubię ten podjazd, choć wraz z rozbudową ośrodka narciarskiego w Siennej stracił trochę uroku z powodu osiedla hotelowych bloków. Zastanawia mnie po co ktoś inwestuje tyle w okolicy, gdzie śniegu notorycznie brakuje a sezon trwa przez kilka tygodni, i nie da się przewidzieć których. No ale to nie moje zmartwienie. Moją głowę szybko zaprząta nasuwająca się na przełęcz chmura.
Zjazd do Idzikowa w deszczu i po ciemku. Do Bystrzycy Kłodzkiej zdążyło mnie solidnie wytelepać. Samo miasteczko nocą, we mgle, prezentuje się przepięknie. Od tej strony właśnie jest najlepsza panorama na zachowane średniowieczne centrum a potem następuje przejazd pod masywnymi murami obronnymi. Przy tych widokach nawet bruk nie przeszkadza, tym bardziej że jest zadziwiająco równy.
Dalej nie jest lekko. Podjazd do Spalonej to już legenda. Dziura na dziurze, ale kto zaklnie tam na nawierzchnię niech w samej Spalonej skręci w lewo, w biegnącą stokiem Jagodnej drogę o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Tam jest dopiero komedia, istny labirynt między lejami jak po ostrzale artyleryjskim. Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha się tam samochodem, więc teren idealny dla rowerzystów, ale tych o mocnych nerwach.
W końcu melduję się w schronisku Jagodna. Uprzedziony telefonicznie, że kuchnia zamyka się o 20, nie mam wielkich nadziei ale okazuje się, że czeka na mnie porcja wybornych ruskich ze śmietaną. Ktoś chyba czytał mi w myślach! Poprawiam piwem, pod gorącym prysznicem siedzę pół godziny, po czym odpływam w sen przed kolejnym dniem.
Pierwszy przelotny opad zmoczył mnie w Kątach, drugi kilka wiosek dalej, trzeci na podjeździe na Tąpadłą. Lekkie adidaski i kurtka, która dawno straciła wodoodporne właściwości, to był na ten dzień strój niepoprawnego optymisty albo zwykłego głupka. Nieliczni spotykani po drodze ludzie, widząc mnie w tę pogodę na rowerze, zachowywali taktowny spokój ale w oczach dało się zauważyć nutkę przerażenia.
Posilony drożdżówką i zaopatrzony w banany gdzieś pod Ślężą, ruszam wzdłuż sznura pagórków ciągnących się na południowy wschód. Tutaj na moment się rozpogadza a na szczycie przed Niemczą spotyka mnie miła niespodzianka — nowa platforma widokowa, nienachalnych rozmiarów, dostosowanych do skali samych Wzgórz Niemczańskich, na które oferuje widoki.
Chmury i mgły ulitowały się na moment, dając popatrzeć. Ziąb był jednak uparty. Rzut oka i trzeba kręcić dalej by się rozgrzać.
Przejeżdżam koło arboretum w Wojsławicach i trochę żałuję, że nie mam czasu wejść. Zza płotu mienią się już jesienne kolory i wizyta na pewno byłaby ucztą dla oka.
Zahaczam o Henryków. Światło dziś żadne, klasztor stoi jak stał, nadal imponujący, ale nie zachęca do wyjęcia aparatu. Kiedyś była tu fajna restauracja ale ślad po niej zaginął. A szkoda, bo to pora obiadowa i zaczyna mnie ssać w żołądku. Ale nic to, niedługo Kamieniec Ząbkowicki i Paczków — coś się znajdzie.
Odwiedzam moją ulubioną miejscowość na Dolnym Śląsku. Mam do niej sentyment, bo tędy jechałem na moją pierwszą w życiu wycieczkę z sakwami i też zrobiłem sobie zdjęcie.
Przejeżdżam Kamieniec. Jest jakaś odrapana pizzeria ale aż strach podejść. Potem nie natrafiam na żaden lokal. Posilam się więc bułką z jogurtem pod wiejskim sklepem, ucinając pogawędkę z żulem. Panie, ja też wszędzie na rowerze jeżdżę, wiem co to jest. Ostatnio pojechałem do okulisty. Dwadzieścia kilometrów! Ale potem odchorowałem, to dla mnie za duży dystans.
Paczków. Znana miejscowość, atrakcja turystyczna. Robię objazd rynku. Kręcą się może ze dwie osoby, jedyna restauracja w remoncie. Nawigacja podpowiada obecność baru mlecznego. Aż się ślinię na myśl o ruskich, ale co to! Bar czynny do 14. A to pech! Z bramy obok wychodzi jakaś pani, więc zagaduję. Poleca restaurację obok parku. Jadę zgodnie ze wskazówkami ale nie natrafiam nawet na ślad po lokalu. Za chwilę Paczków się kończy a ja zbliżam się do granicy z Czechami, nie mając w kieszeni ani halerza.
Jawornik zaskakuje mnie dominującym nad miastem zamkiem. Ostatnio jechałem tędy po ciemku i nie zauważyłem. Rozpoczynam podjazd na przeł. Lądecką. Piękny asfalt ale dłuży się niemiłosiernie. To jakieś 400m w pionie a ja już jestem głodny jak bezrobotny przed zasiłkiem.
Zjeżdżam do Lądka. Piękny jak zawsze i nadal lekko zapuszczony. Skoro już uporałem się z przełęczą, to nie będę jadł byle gdzie. Podjeżdżam do Stronia Śląskiego i melduję się w restauracji "Finezja Wiedeńska" ulokowanym na terenie huty szkła. Specjalnością jest placek po węgiersku, więc nie zastanawiam się ani chwili. (Lokal nosił kiedyś trochę mniej pretensjonalną nazwę "Finezja" a placek był chyba ciutkę większy ale nadal polecam.)
Na Puchaczówkę wspinam się po ciemku. Bardzo lubię ten podjazd, choć wraz z rozbudową ośrodka narciarskiego w Siennej stracił trochę uroku z powodu osiedla hotelowych bloków. Zastanawia mnie po co ktoś inwestuje tyle w okolicy, gdzie śniegu notorycznie brakuje a sezon trwa przez kilka tygodni, i nie da się przewidzieć których. No ale to nie moje zmartwienie. Moją głowę szybko zaprząta nasuwająca się na przełęcz chmura.
Zjazd do Idzikowa w deszczu i po ciemku. Do Bystrzycy Kłodzkiej zdążyło mnie solidnie wytelepać. Samo miasteczko nocą, we mgle, prezentuje się przepięknie. Od tej strony właśnie jest najlepsza panorama na zachowane średniowieczne centrum a potem następuje przejazd pod masywnymi murami obronnymi. Przy tych widokach nawet bruk nie przeszkadza, tym bardziej że jest zadziwiająco równy.
Dalej nie jest lekko. Podjazd do Spalonej to już legenda. Dziura na dziurze, ale kto zaklnie tam na nawierzchnię niech w samej Spalonej skręci w lewo, w biegnącą stokiem Jagodnej drogę o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Tam jest dopiero komedia, istny labirynt między lejami jak po ostrzale artyleryjskim. Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha się tam samochodem, więc teren idealny dla rowerzystów, ale tych o mocnych nerwach.
W końcu melduję się w schronisku Jagodna. Uprzedziony telefonicznie, że kuchnia zamyka się o 20, nie mam wielkich nadziei ale okazuje się, że czeka na mnie porcja wybornych ruskich ze śmietaną. Ktoś chyba czytał mi w myślach! Poprawiam piwem, pod gorącym prysznicem siedzę pół godziny, po czym odpływam w sen przed kolejnym dniem.
- DST 215.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 4 października 2016
po mieście
- DST 16.60km
- Sprzęt rower do wszystkiego
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 3 października 2016
po mieście
- DST 5.50km
- Sprzęt Wrocławski Rower Miejski
- Aktywność Jazda na rowerze