Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2018
Dystans całkowity: | 1532.56 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 139.32 km |
Więcej statystyk |
Wtorek, 28 sierpnia 2018
z dworca
- DST 3.00km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 sierpnia 2018
Bałtyk—Bieszczady Tour 2018
Jeśli przed startem myślisz tylko o wyniku, a na dodatek godzisz się ponownie jechać nudną trasą, tylko by poprawić swój rezultat, to jesteś już nałogowym sportowcem? No to jestem.
Wynik 58:17 z poprzedniej edycji BBT zwyczajnie mnie uwierał. Można sobie było tłumaczyć, że to pierwszy raz, że pogoda trafiła się fatalna, że rower za sztywny a pielucha w spodenkach za cienka... Ale analiza śladu wykazała niezawodnie, że na postojach zmarnowałem wtedy kilkanaście godzin. Za tak niesportowe zachowanie kara mogła być tylko jedna: ponowny start.
Może trochę przesadzam. Bałtyk—Bieszczady to fajny maraton. Z pomysłem, dobrą organizacją, świetną atmosferą i warunkami pozwalającymi skupić się na jeździe, bez zaprzątania głowy logistyką posiłków i noclegów. Choć osobiście wolę samowystarczalność i przygodę, formule wyścigu ze wsparciem nie mogę odmówić uroku. Jedyne co mam do zarzucenia to długie kilometry jazdy dość ruchliwymi krajówkami. W tej edycji poczyniono jednak pierwsze kroki by to poprawić i wyeliminowano potężne fragmenty niebezpiecznymi DK7 i DK9, jak i przejazd przez Radom i Rzeszów. Jest to zmiana bardzo na plus, choć z niespodziankami, o czym poniżej.
Czas na przygotowania miałem w tym roku mocno ograniczony, gdyż wiosną w domu pojawił się nowy mieszkaniec, który, choć niewielki, wprowadził duże zmiany i skutecznie ograniczał czas na treningi, jak i na nocną regenerację. Rzadko dawał tacie czas i siłę by wyjść na rower. Trzeba było więc trenować z głową, a nie tylko trzepać kilometry. Na szczęście baza z poprzednich sezonów dawała solidną podstawę pod budowę formy. Dużo dała też wyprowadzka na lato w góry — choć BBT to maraton głównie po równinach, to skuteczność nawet 40-kilometrowego treningu górskiego daleko przekraczała to, co mogłem uzyskać wokół płaskiego Wrocławia (a i tak większość czasu marnowałbym na wyjazd i wjazd do miasta). Nie bez znaczenia pozostała też nowo nabyta odporność na deficyt snu.
Od poprzedniej edycji zmieniłem też rower na karbonowy, w końcu spróbowałem jazdy w SPD i to z takim efektem, że z miejsca wymieniłem pedały w obydwu rowerach. Na sam maraton wziąłem mniejszą, lżejszą torbę podsiodłową, a kieszenie i wolne miejsce na ramie załadowałem żelami.
Od samego początku nastawiałem się na start w kategorii SOLO. Doszedłem do wniosku, że jazda w grupie polega głównie na sumowaniu postojów, zaś trzymanie koła zawsze uważałem za ryzykowną zabawę, a już szczególnie po nieprzespanej nocy. Mój ambitny plan celował w zmieszczenie się tuż pod progiem 48 godzin. Rozpisałem go szczegółowo na etapy, oczywiście uwzględniając spowolnienie drugiej doby i górską końcówkę, a ściągę z godzinami wyjazdu z każdego PK wydrukowałem w dwóch egzemplarzach. I dobrze, bo jeden natychmiast gdzieś zgubiłem.
Po dwuetapowej teleportacji do Świnoujścia, odprawie, wspólnym posiłku, plotkach i dywagacjach na temat jutrzejszej pogody, idę spać do niezawodnych Magii i Yoshka. Oni, pełniąc wolontariat na starcie grupy ruszającej w piątek, pojawiają się w domu gdy ja już chrapię zawinięty w śpiwór. Nie zauważam ich wejścia, śpię jak panisko, chyba z 9 godzin. W domu tak nie mogę. Rano czuję się jak młody buk. Gospodarze częstują pyszną jajecznicą, którą poprawiam owsianką z bananem i suszonymi owocami. Nabombiony kaloriami ruszam w ich towarzystwie na start.
W grupie startowej mam m.in. Szfara i Waldisa, forumowych kolegów, którzy są ode mnie trochę mocniejsi, co pozwala sądzić, że przy moim wyśrubowanym planie będę ich spotykał regularnie na punktach. W sąsiednich grupach pojawiają się Wiecho, Vuki, Przemielony i inne znajome postaci. Nudno nie będzie.
Startuję o 9:25. Dla mnie to idealny czas, bo ani nie zmusza do zrywania się bladym świtem, ani nie każe niepotrzebnie marnować dnia.
(Czasy podane poniżej określają moment wyjazdu z punktu względem godziny startu.)
0:00 - start
Ruszamy spokojnie. Po wyjechaniu ze Świnoujścia między zawodnikami z naszej grupy formują się przepisowe odstępy i nikt nie szarpie. Mimo spokojnego tempa, pulsometr wskazuje jakieś 150 bpm, wyraźny znak wpływu startowej adrenaliny. Czekam spokojnie aż spali się ona, nie szarżując, bo i nie ma po co. Na pierwszym odcinku zakładałem średnią 27 km/h netto, a tu spokojnie trzymam 30-32 km/h. Zgodnie z oczekiwaniami, około 50 kilometra wyprzedzają mnie faworyci zawodów. Pierwszym jest Góral Nizinny, co mnie cieszy, bo trzymam za niego kciuki.
Wiatr powoli się wzmaga, kierunek zamiast obiecywanego zachodniego jest bardziej południowy, więc nie pomaga za bardzo.
02:32 - PK1 Płoty, 78 km
Pierwszy punkt opuszczam wioząc już 26 minut zapasu, napełnione bidony i drożdżówkę. Mimo coraz bardziej przeszkadzającego wiatru jedzie mi się dobrze, a tempo jest wyższe od zakładanego. Nie spieszę się więc i podjadam, podziwiając coraz ładniejsze widoki Pomorza.
03:44 - PK2 Łobez, 113 km
Wirtualny punkt kontrolny odnotowuje mój przejazd, a ja przeżywam chwilę stresu gdy baba ładuje mi się pod koła, próbując pokonać jezdnię "na słuch" — skoro nie słychać samochodu, to można iść. Drę się na nią, ona staje jak wryta, wtedy spokojnie wymijam. Zapas czasu utrzymany, a teren robi się coraz bardziej pagórkowaty.
04:30 - PK3 Drawsko Pomorskie, 130 km
Przewaga nad planem wynosi już ponad 40 minut, więc spokojnie tankuję bidony, zjadam sobie banana i bez pośpiechu wsiadam na rower. Wraz z kolejką po pieczątkę zajmuje mi to mniej niż planowałem. Ruszając, mijam się z Hipkami. Agata niedługo mnie dogania, chwilę trzymam się za nią w zasięgu wzroku ale w końcu znika za którymś z pagórków na dobre. Uśmiechnięta, wygląda jakby jechała sobie na niedzielną wycieczkę, a tymczasem pędzi na metę zająć trzecie miejsce. Witek z kolei gdzieś się zawierusza i przyjdzie mi czekac na niego znacznie dłużej.
06:05 - PK4 Mirosławiec, 175 km
Mimo że pagórki wyraźnie nabrały charakteru, zapas czasowy wzrasta do niemal godziny. Warto jednak nadmienić, że mój plan jest wyżyłowany i nie przewiduje czasu na sen, poza tym, co wypracuję sobie mocniejszą jazdą. Perspektywa godziny cieszy. Jeśli nic nie zepsuję, pozwoli to na dwie lub nawet trzy drzemki, które potrafią przepędzić senność na długie godziny.
Wjeżdżam na DK10, pełną wszelkich pojazdów, w tym również ciężarówek. Pagórków nadal sporo, słonko wesoło przygrzewa i choć upału nie ma, na 20 km przed kolejnym punktem okazuje się, że w bidonach pustka. Robię więc postój na stacji benzynowej. Nie tylko jest moja ulubiona Muszynianka, ale i radlerek 0%, niestety ciepławy. Uzupełniam płyny z radością. Kawałek dalej przychodzi też chwila oddechu od ruchu samochodowego, gdyż bocznym skrótem kierujemy się na Piłę. Ta droga to kulminacja pomorskich podjazdów w postaci solidnego pagóra w Skrzatuszu. A potem wjazd do Piły, gdzie pod stadionem żużlowym oczekuje pierwszy ciepły posiłek.
08:28 - PK5 Piła, 230 km
Obsługa punktu zalicza solidną wtopę, bo gdy przyjeżdżam, brakuje wody. Na szczęście, nim uporam się ze smakowitym makaronem, przybywa nowa dostawa. Rozrabiam izotonik, składam wizytę w toalecie dla drużyny gości (o mój borze, jaki ten żużel niedofinansowany, choć kibiców tu kilkakrotnie więcej niż na meczach kopanej), przy okazji smaruję to i owo bo kontakt z siodełkiem już zaczyna być odczuwalny.
Podczas postoju czuję pierwsze krople deszczu. Gdy ruszam, już regularnie kropi, a po kolejnych minutach wykluwa się z tego regularny choć niezbyt intensywny deszcz. Krajówka tnie prosto jak po sznurku przez zmarszczki pagórków. Widoczność spada a ruch jest dość intensywny, więc uruchamiam oświetlenie z tyłu i z przodu. Sporo zawodników tego nie robi, a ci bez żółtych kurtek czy kamizelek są naprawdę słabo widoczni.
Etap ten jest pierwszym nudnym fragmentem. Jedyne urozmaicenie to podjazd w Wyrzysku, na którym wyprzedzam sporą grupę jadącą OPEN.
11:04 - PK6 Nakło nad Notecią, 290 km
Trwonię trochę czasu zaoszczędzonego na poprzednich punktach, ale pomimo tego przewaga nad planem opiewa na niemal godzinę. Za to ze smakiem wcinam kotleta z górą pysznych, okraszonych ziemniaków. Przyda się w chłodzie nocy. Chwilę po mnie na punkcie pojawia się Damian, który startował godzinę wcześniej. Obaj jesteśmy zaskoczeni. On moim tempem, ja tym, że nie rozpoznałem go na trasie. Ubieramy się na noc i ruszamy, Damian chwilę przede mną.
Dalej trasa wiedzie jakąś boczną drogą przez las, pokrytą nowiutkim asfaltem. Potem przytula się do ekspresówki - obwodnicy Bydgoszczy. Nawierzchnia świetna, ruch niewielki, jedzie się wygodnie. Gdy wracamy na DK10, nie jest ona już tak ruchliwa jak za dnia.
13:25 - PK7 Solec Kujawski, 340 km
Najedzony na poprzednich punktach nie mam miejsca na pysznie wyglądający makaron. Wypijam za to kawkę, pogryzając ciasteczka. Z przepaku uzupełniam żele, zalewam bidony, smaruję się i... znika gdzieś 25 minut. Ale spokojnie, na ten punkt planowałem całe pół godziny!
Solec żegna napisami na drodze wykonanymi przez kibiców. Potem następuje fragment, z którego niewiele pamiętam. Cieszy w miarę sprawny przejazd przez przedmieścia Torunia, po czym następuje niekończąca się, prosta jak z bicza strzelił krajówka, wiodąca wzdłuż autostrady. Dwa lata temu odpływałem tu kompletnie, zasypiając nad kierownicą. Teraz jest nieporównywalnie lepiej, ale i pora dużo wcześniejsza.
16:16 - PK8 Vagant, 400 km
Na punkcie zatrzymują mnie pyszne naleśniki i kawa. Zapas czasu topnieje do 45 minut ale za to jestem naładowany kaloriami i dobrym humorem na resztę nocy. Senność nie pojawia się nawet na dalszym odcinku przez Włocławek i nad zalewem, choć jazda tędy jest nudna jak flaki z olejem. Dobra nawierzchnia, zero ruchu i absolutnie płaski teren.
Gdzieś koło Dębu Polskiego doganiam pierwszą grupę z piątkowego startu. Mi dotarcie tutaj zajęło 18 godzin, im około 30. Słabo widzę ich szanse na dojazd w limicie. Przecież jadą już drugą noc! Ten start wieczorem to jakiś makabryczny pomysł. W życiu nie chciałbym tego robić.
W Soczewce oddalamy się znad rzeki. Doganiam tu kolejną grupę i kilku solistów, m.in. chyba Wieśka. Wyprzedzam wszystkich, będąc na czele włączam mocniejsze światło i... momentalnie ładuję się w ogromną dziurę. Budzi mnie to zupełnie a jadący z tyłu na pewno wzmagają czujność ostrzeżeni moim kompletnie niecenzuralnym okrzykiem. Jakoś świtało mi, że ktoś wspominał o remoncie tego fatalnego fragmentu, ale może był to remont planowany? Na szczęście rodeo trwa krótko i w pierwszej wiosce pojawia się normalny asfalt. Ozdobiony zakazami dla rowerów ale kto by się przejmował takimi dekoracjami?
19:35 - PK9 Gąbin, 483 km
Punkt u strażaków znowu skromny ale przyjemny. Wypijam kawę, zagryzam ciastkiem. Namiot noclegowy nawet nie kusi.
Zaczyna się najnudniejszy fragment trasy, którego kulminacją jest DW 584 do Łowicza — droga, na której dwa lata temu z nudów umierał mój mózg. Aż strach pomyśleć, że dwa maratony współdzieliły ten fragment trasy. Na szczęście kapituła Północ-Południe zareagowała błyskawicznie i zmieniła przebieg, żeby nikt nie musiał w jednym sezonie dwa razy tego jechać.
Tym razem bolało mniej.
21:57 - PK10 Łowicz, 525 km
Trwonię tutaj blisko 50 minut ale trzeba się najeść i przygotować psychicznie na deszcz, który właśnie rozpadał się na dobre. Na punkcie czekają kibice — Wilk i RDK — przynoszący trochę wieści o tym co dzieje się na trasie. Prognozy pogody mówią, że opad potrwa długo, w zasadzie cały dzień, ale ma się też pojawić korzystny wiatr.
Dalej, jak to na Mazowszu. Było, minęło, w pamięci się nie zapisało. Gdzieś w Rawie Mazowieckiej wybijają 24 godziny od startu i 580 km. Jest dobrze.
25:34 - PK11 Nowe Miasto nad Pilicą, 610 km
Punkt ukryty w lesie, dojazd trochę terenowy. W środku błoto naniesione dziesiątkami butów. Wciągam makaron z warzywami na zimno i popijam czymś ciepłym. Wychodzić się nie chce bo leje i w ogóle pogoda, przy której mam coraz większą ochotę zasiąść z piwem przed telewizorem, choć w życiu tego nie robiłem. A nuż warto spróbować? Dobra, dość tych bzdur. Na koń!
Oczywiście w deszcz i ziąb wyjazd z punktu musi być w dół. Telepiąc się widzę, że pod koniec zjazdu zatrzymuje się Keto. Myślę że na założenie dodatkowych ciuchów, a potem dowiaduję się, że złapał tam gumę. Paskudny moment na takie rzeczy.
Widok Pilicy przywołuje uśmiech. Uwielbiam tę rzekę. Dziś toczy wyjątkowo czyste wody, a za nią będzie już tylko ładniej. Zaskakuje mnie jednak olbrzymia ilość śmieci walających się luzem po lasach w paprykowym zagłębiu nad Drzewiczką. Dawno takiego syfu w Polsce nie widziałem.
Na tym odcinku tasujemy się w kilku solistów, ale żaden nie ma sił by wyrwać do przodu. Bo i po co? Góry dopiero przed nami, a to one będą miały ostatnie słowo.
Objazd Radomia, choć pozwala w końcu skorzystać z tężejącego, północnego wiatru, wywołuje skrajne emocje. Fragmenty asfaltu to jakieś pobojowisko od dekad łatane systemem gospodarczym po każdej zimie. Na którymś rozdrożu spotykam zawodnika wraz z samochodem z kategorii TEAM. Wertują książeczkę z mapkami, chyba niedowierzając, że ktoś mógł puścić maraton po takim gruzie. Ten przykry kawałek wynagradza jednak żegluga z wiatrem w plecy po równej jak stół drodze wojewódzkiej, aż w okolice Starachowic. Jeszcze jeden podjazd i melduję się na DPK.
29:59 - PK12 Starachowice, 700 km
Schodzi mi tu sporo czasu, bo i zjeść trzeba i posmarować i rozparcelować przepak. Żele się przydadzą, za to zużycie baterii jest mniejsze niż się obawiałem. Porzucam power bank i kilka cięższych fantów. Na punkcie panuje nie do końca kontrolowany chaos, tak jak było wcześniej w Iłży, której rolę Starachowice przejęły. To symboliczny półmetek maratonu, w sensie połowy roboty jaka jest do wykonania. Dalej już nie będzie tak płasko a sama końcówka jest mocno górzysta.
Ruszam z zapasem około 40 minut. I zaczynam się stresować. Nowy wariant przez świętokrzyskie okazuje się bardziej pagórkowaty niż się spodziewałem. Są to ostre ścianki, które normalnie byłyby świetnymi interwałami, a dziś po prostu są krótkimi acz mozolnymi wspinaczkami przeplatanymi chwilą oddechu. Tętno i tak już nie wskoczy mi powyżej 130 bpm, więc cudów nie dokonam.
Za Nową Słupią trasa skręca na wschód, więc wiatr przestaje pomagać. Ostatnie zmarszczki przed Opatowem są szczególnie irytujące, bo widzę jak topnieje mój zapas czasu.
32:36 - PK13 Opatów, 750 km
Piję kawę i lecę. Zapas czasu stopniał poniżej pół godziny, więc trzeba zasuwać. Na szczęście droga jest bardzo fajna. Ruchliwa krajówka, ale wyposażona w szerokie pobocze. Wraz z upływem kilometrów pagórki łagodnieją i generalnie robi się z górki, aż do mostu na Wiśle w Tarnobrzegu. Za rzeką zaczyna się ściemniać ale znowu pędzi się wspaniale z wiatrem w plecy, aż do Nowej Dęby, gdzie pojawia się pierwszy podjazd. Na szczęście punkt jest już blisko.
35:57 - PK14 Majdan Królewski, 814 km
Tylna lampka gaśnie mi tuż przed punktem. Włączam ją ponownie, wiedząc że podziała jakąś minutę lub dwie nim znowu zgaśnie (wspaniała pułapka na rowerzystę). Zajeżdżam do punktu i, próbując ją zdjąć z torby... łamię klips. Stoję zmieniając baterie i jednocześnie próbując wymyślić na szybko prowizorkę montażową, bo kupiony na taką okazję zapas sam poddał się pierwszy, zalany deszczem. Na ten moment z punktu wychodzi ktoś, pytając głośno:
— Kto chciał tego stretcha?
— Ja chciałem! — odpowiadam bez namysłu.
Kilka owinięć i lampka ląduje pod sztycą. Poprawiam trytkami i jestem zadowolony z efektu. Nie dość, że świeci jak powinna, to jeszcze mogę jednym zerknięciem między nogi sprawdzić czy dalej działa.
Trochę czasu na to straciłem, ale i trochę nadrobiłem w trasie. Wciągam pyszny makaron, poprawiam dwoma kawałami ciasta. Oczy mi się trochę kleją i, widząc wstającego z materaca Szafara, myślę o drzemce. Daniel udziela reprymendy: "Pójdziesz spać na godzinę a obudzisz się za cztery." Racja, po co prowokować wypadki?
Odpalam i jedzie mi się nad wyraz lekko, choć nudno. Mimo że wykres wysokości tego nie potwierdza, mam wrażenie że do Sędziszowa było głównie z górki. Dobry asfalt, od Kolbuszowej niewielki ruch. Powinno być fajnie ale dominowało poczucie monotonii.
37:48 - PK15 Sędziszów Małopolski, 853 km
— No wreszcie! Ile można czekać?! — wita mnie Mario na punkcie prowadzonym przez Rowerowy Lublin. Ucinamy dłuższą pogawędkę, podczas której nawadniam się na zapas izotonikiem. Zapas czasu znowu topnieje do 22 minut. Niby niewiele ale jestem dość spokojny bo na ten górski etap zarezerwowałem sobie tyle czasu, ile zajął mi on dwa lata temu. A wtedy już donikąd się nie spieszyłem, wiedząc że wyniku nie zrobię.
Ruszam i szybko docieram pod ścianę w Bystrzycy. Wspinam się powoli, robię dwa małe postoje na zwilżenie ust i odsapnięcie. Góra jest wysoka a w nagrodę fajny zjazd ze zwodniczym odbiciem w bok, które łatwo przestrzelić. Tam też zaczyna mnie łapać nieprzyjemna senność.
Gdzieś na dole spotykam grupkę i solistę. Trochę kręcimy się w zasięgu wzroku, ale gdy wysuwam się do przodu, odkrywam że mogę jechać szybciej. I tak wesoło, przez noc, pędzę sobie do Brzozowa, wizualizując dostępne tam smakołyki.
41:04 - PK16 Brzozów, 912 km
Koło Gospodyń Wiejskich tym razem przyjmuje w remizie. Wybór jedzenia jakby skromniejszy ale trafia się i kanapka i kilka ciast do wyboru. Na nie czekałem najbardziej. Przegryzam sobie, popijając mocną kawą. Parę osób śpi na stołach — widok typowy od kilku już punktów ale tu jakby bardziej wyrazisty. Ciężko nawiązać jakąś rozmowę tak z zawodnikami jak i z obsługą. I dobrze, bo nie ma czasu na plotki. Wsiadam na koń i ruszam. Odcinek rozpoczyna się od podjazdu na rynek, co ułatwia rozruch i rozgrzewa.
Tu zaczyna się istna kolejka górska. Nie będzie już płasko. Sanok, Zagórz, Lesko, Uherce Mineralne — wszystkie te miejscowości rozdzielają solidne wzniesienia i konkretne podjazdy. Jedzie nas tu kilku, co rusz się tasujemy. Z góry pędzimy jak szaleni, dokręcając z blatu, by wbić się jak najwyżej na kolejny stok, nim trzeba będzie zredukować do zera i powoli pompować. Powoli, bo serducho z największym mozołem wspina się ponad 120 bpm a na łagodniejszym podjeździe potrafi spaść i poniżej 100, co za pierwszym razem wywołuje u mnie lekką panikę. Roboty dużo, widoki po ciemku żadne. Ale nie żałujemy. Ruch, jaki panuje tu za dnia, wszystko by obrzydził. Po drodze korzystam z każdej okazji, gdy mam wolną rękę, i piję albo wciągam żela. Wydatek energetyczny jest tu olbrzymi.
Końcowy podjazd przed Ustrykami Dolnymi wlecze się jak krew z nosa. Jest łagodny ale długi, upstrzony fałszywymi szczytami. Na tym prawdziwym dostaję w pysk pierwszym deszczem i już w regularnym opadzie i porannej szarówce staczam się do Ustrzyk. Ostrożnie, bo i droga nierówna i powoli pojawia się poranny ruch, jak na złość złożony z ciężarówek z ponadwymiarowym ładunkiem.
Pogoda w ogóle mnie nie zaskakuje. Szósty raz jestem w Bieszczadach i szósty raz leje; na nic innego nie robiłem sobie nadziei.
44:09 - PK17 Ustrzyki Dolne, 976 km
Wpadam tylko podbić kartę i wypadam. Wystarczy by zacząć telepać się bez kontroli. Z oziębieniem przyszedł też energetyczny kryzys. Wyprułem się na tym dojeździe i trochę słabuję. Po kilku hopkach rozgrzewam się ale sił już nie przybywa.
Wspinaczka na Żłobek to jakieś zacięcie. Wyprzedza mnie dwóch zawodników, potem kolejnych dwóch. Czasu mam mnóstwo ale to jakieś żarty są. Udzielam sobie ostrej reprymendy, że na zamulanie czas będzie ale na mecie. Jakoś docieram do szczytu, pędzę w dół i docieram do stóp kolejnego podjazdu — Czarnej Góry.
Cisnę to na różne sposoby. Powoli mieląc na siedząco, pompując na stojąco... metrów do szczytu ubywa powoli ale jest jakiś progres. Przestaje też padać. W końcu przewalam się przez szczyt i wiem, że nic poza wypadkiem sukcesu mi nie odbierze. Jeszcze proszę o cierpliwość łańcuch i linki przerzutek, bo zachlapany i zapiaszczony napęd ledwo zipie, chrzęści i działa jakby miał wyzionąć ducha.
W Stuposianach zaczyna się finalny, bardzo łagodny podjazd i odliczanie ostatnich kilometrów. Gdzieś przeoczyłem kultowy drogowskaz ale stoją flagi. W końcu jest i meta, gdzie wita mnie bicie w dzwon. Dojechałem, plan wykonany!
46:25 - META
Na mecie krzątam się dość długo, choć wydawałoby się, że po dwóch dobach bez snu powinienem paść na pysk. Witam się z tymi, którzy przyjechali przede mną, jak i czekam na paru do mety zmierzających, m.in. na Damiana. Organizuję nocleg, co w tym stanie oczywiście komplikuję ponad miarę. Dopiero koło godziny 15 o mały włos nie wpadam pod stół podczas pogaduszek. To jakieś 56 godzin bez snu. Ględzę coś jeszcze dalej, ale ledwo mam siłę otwierać oczy. Hipek jeszcze troskliwie pyta czy mnie nie odprowadzić i zobowiązuje się wyciągnąć mnie z łóżka na wieczorną imprezę, co sumiennie czyni.
Swój wynik sprzed dwóch lat poprawiłem o blisko 12 godzin. Jest to głównie efekt redukcji postojów bo czas samej jazdy skróciłem o niewiele ponad godzinę. Trzeba tu jednak nadmienić, że nowa trasa była dłuższa o 15 km i miała 1600 metrów podjazdu więcej (wg Stravy). To można spokojnie liczyć jako kolejną godzinę, jeśli nie więcej.
Nadal jednak sukces zawdzięczam głównie lepszej dyscyplinie, a także niewyjaśnionemu zjawisku, że przez dwie doby nie zmrużyłem oka a nawet nie poczułem porządnej senności. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego stanu.
To było typowe "pojechanie maratonu głową" gdy noga wiele więcej dać nie mogła. Od miesięcy po cichu fiksowałem się na celu, planowałem i wizualizowałem jego osiągnięcie. Tylko katastrofa mogłaby to zmienić.
Organizm oddawał swoje powoli ale brutalnie. Zaraz na mecie pojawiły mi się na języku jakieś bąble, pewnie od żeli albo syfu z deszczowej wody. Minęły szybko ale zaczął skrzypieć achilles a żołądek coraz bardziej się rozstrajał. Gdy dotarłem we wtorek do domu, rozsypałem się. Gorączka, dreszcze, łóżko zlane potem, bóle głowy, bieganie do toalety... dopiero po trzech dniach zebrałem się jakoś w garść ale nadal conieco doskwiera.
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, a w szczególności wyrazy uznania kieruję do Kachy za cierpliwość, Taty za serwis pogodowy, Magii i Yoshka za nocleg, Memorków za transport na start i Damiana za zwózkę do Krakowa. Wspaniale było pojechać BBT po raz kolejny, ale swoje zrobiłem i — choć tę imprezę bardzo sobie cenię — raczej zajmę się maratonami po ciekawszych trasach.
Wynik 58:17 z poprzedniej edycji BBT zwyczajnie mnie uwierał. Można sobie było tłumaczyć, że to pierwszy raz, że pogoda trafiła się fatalna, że rower za sztywny a pielucha w spodenkach za cienka... Ale analiza śladu wykazała niezawodnie, że na postojach zmarnowałem wtedy kilkanaście godzin. Za tak niesportowe zachowanie kara mogła być tylko jedna: ponowny start.
Może trochę przesadzam. Bałtyk—Bieszczady to fajny maraton. Z pomysłem, dobrą organizacją, świetną atmosferą i warunkami pozwalającymi skupić się na jeździe, bez zaprzątania głowy logistyką posiłków i noclegów. Choć osobiście wolę samowystarczalność i przygodę, formule wyścigu ze wsparciem nie mogę odmówić uroku. Jedyne co mam do zarzucenia to długie kilometry jazdy dość ruchliwymi krajówkami. W tej edycji poczyniono jednak pierwsze kroki by to poprawić i wyeliminowano potężne fragmenty niebezpiecznymi DK7 i DK9, jak i przejazd przez Radom i Rzeszów. Jest to zmiana bardzo na plus, choć z niespodziankami, o czym poniżej.
Czas na przygotowania miałem w tym roku mocno ograniczony, gdyż wiosną w domu pojawił się nowy mieszkaniec, który, choć niewielki, wprowadził duże zmiany i skutecznie ograniczał czas na treningi, jak i na nocną regenerację. Rzadko dawał tacie czas i siłę by wyjść na rower. Trzeba było więc trenować z głową, a nie tylko trzepać kilometry. Na szczęście baza z poprzednich sezonów dawała solidną podstawę pod budowę formy. Dużo dała też wyprowadzka na lato w góry — choć BBT to maraton głównie po równinach, to skuteczność nawet 40-kilometrowego treningu górskiego daleko przekraczała to, co mogłem uzyskać wokół płaskiego Wrocławia (a i tak większość czasu marnowałbym na wyjazd i wjazd do miasta). Nie bez znaczenia pozostała też nowo nabyta odporność na deficyt snu.
Od poprzedniej edycji zmieniłem też rower na karbonowy, w końcu spróbowałem jazdy w SPD i to z takim efektem, że z miejsca wymieniłem pedały w obydwu rowerach. Na sam maraton wziąłem mniejszą, lżejszą torbę podsiodłową, a kieszenie i wolne miejsce na ramie załadowałem żelami.
Od samego początku nastawiałem się na start w kategorii SOLO. Doszedłem do wniosku, że jazda w grupie polega głównie na sumowaniu postojów, zaś trzymanie koła zawsze uważałem za ryzykowną zabawę, a już szczególnie po nieprzespanej nocy. Mój ambitny plan celował w zmieszczenie się tuż pod progiem 48 godzin. Rozpisałem go szczegółowo na etapy, oczywiście uwzględniając spowolnienie drugiej doby i górską końcówkę, a ściągę z godzinami wyjazdu z każdego PK wydrukowałem w dwóch egzemplarzach. I dobrze, bo jeden natychmiast gdzieś zgubiłem.
Po dwuetapowej teleportacji do Świnoujścia, odprawie, wspólnym posiłku, plotkach i dywagacjach na temat jutrzejszej pogody, idę spać do niezawodnych Magii i Yoshka. Oni, pełniąc wolontariat na starcie grupy ruszającej w piątek, pojawiają się w domu gdy ja już chrapię zawinięty w śpiwór. Nie zauważam ich wejścia, śpię jak panisko, chyba z 9 godzin. W domu tak nie mogę. Rano czuję się jak młody buk. Gospodarze częstują pyszną jajecznicą, którą poprawiam owsianką z bananem i suszonymi owocami. Nabombiony kaloriami ruszam w ich towarzystwie na start.
W grupie startowej mam m.in. Szfara i Waldisa, forumowych kolegów, którzy są ode mnie trochę mocniejsi, co pozwala sądzić, że przy moim wyśrubowanym planie będę ich spotykał regularnie na punktach. W sąsiednich grupach pojawiają się Wiecho, Vuki, Przemielony i inne znajome postaci. Nudno nie będzie.
Startuję o 9:25. Dla mnie to idealny czas, bo ani nie zmusza do zrywania się bladym świtem, ani nie każe niepotrzebnie marnować dnia.
(Czasy podane poniżej określają moment wyjazdu z punktu względem godziny startu.)
0:00 - start
Ruszamy spokojnie. Po wyjechaniu ze Świnoujścia między zawodnikami z naszej grupy formują się przepisowe odstępy i nikt nie szarpie. Mimo spokojnego tempa, pulsometr wskazuje jakieś 150 bpm, wyraźny znak wpływu startowej adrenaliny. Czekam spokojnie aż spali się ona, nie szarżując, bo i nie ma po co. Na pierwszym odcinku zakładałem średnią 27 km/h netto, a tu spokojnie trzymam 30-32 km/h. Zgodnie z oczekiwaniami, około 50 kilometra wyprzedzają mnie faworyci zawodów. Pierwszym jest Góral Nizinny, co mnie cieszy, bo trzymam za niego kciuki.
Wiatr powoli się wzmaga, kierunek zamiast obiecywanego zachodniego jest bardziej południowy, więc nie pomaga za bardzo.
02:32 - PK1 Płoty, 78 km
Pierwszy punkt opuszczam wioząc już 26 minut zapasu, napełnione bidony i drożdżówkę. Mimo coraz bardziej przeszkadzającego wiatru jedzie mi się dobrze, a tempo jest wyższe od zakładanego. Nie spieszę się więc i podjadam, podziwiając coraz ładniejsze widoki Pomorza.
03:44 - PK2 Łobez, 113 km
Wirtualny punkt kontrolny odnotowuje mój przejazd, a ja przeżywam chwilę stresu gdy baba ładuje mi się pod koła, próbując pokonać jezdnię "na słuch" — skoro nie słychać samochodu, to można iść. Drę się na nią, ona staje jak wryta, wtedy spokojnie wymijam. Zapas czasu utrzymany, a teren robi się coraz bardziej pagórkowaty.
04:30 - PK3 Drawsko Pomorskie, 130 km
Przewaga nad planem wynosi już ponad 40 minut, więc spokojnie tankuję bidony, zjadam sobie banana i bez pośpiechu wsiadam na rower. Wraz z kolejką po pieczątkę zajmuje mi to mniej niż planowałem. Ruszając, mijam się z Hipkami. Agata niedługo mnie dogania, chwilę trzymam się za nią w zasięgu wzroku ale w końcu znika za którymś z pagórków na dobre. Uśmiechnięta, wygląda jakby jechała sobie na niedzielną wycieczkę, a tymczasem pędzi na metę zająć trzecie miejsce. Witek z kolei gdzieś się zawierusza i przyjdzie mi czekac na niego znacznie dłużej.
06:05 - PK4 Mirosławiec, 175 km
Mimo że pagórki wyraźnie nabrały charakteru, zapas czasowy wzrasta do niemal godziny. Warto jednak nadmienić, że mój plan jest wyżyłowany i nie przewiduje czasu na sen, poza tym, co wypracuję sobie mocniejszą jazdą. Perspektywa godziny cieszy. Jeśli nic nie zepsuję, pozwoli to na dwie lub nawet trzy drzemki, które potrafią przepędzić senność na długie godziny.
Wjeżdżam na DK10, pełną wszelkich pojazdów, w tym również ciężarówek. Pagórków nadal sporo, słonko wesoło przygrzewa i choć upału nie ma, na 20 km przed kolejnym punktem okazuje się, że w bidonach pustka. Robię więc postój na stacji benzynowej. Nie tylko jest moja ulubiona Muszynianka, ale i radlerek 0%, niestety ciepławy. Uzupełniam płyny z radością. Kawałek dalej przychodzi też chwila oddechu od ruchu samochodowego, gdyż bocznym skrótem kierujemy się na Piłę. Ta droga to kulminacja pomorskich podjazdów w postaci solidnego pagóra w Skrzatuszu. A potem wjazd do Piły, gdzie pod stadionem żużlowym oczekuje pierwszy ciepły posiłek.
08:28 - PK5 Piła, 230 km
Obsługa punktu zalicza solidną wtopę, bo gdy przyjeżdżam, brakuje wody. Na szczęście, nim uporam się ze smakowitym makaronem, przybywa nowa dostawa. Rozrabiam izotonik, składam wizytę w toalecie dla drużyny gości (o mój borze, jaki ten żużel niedofinansowany, choć kibiców tu kilkakrotnie więcej niż na meczach kopanej), przy okazji smaruję to i owo bo kontakt z siodełkiem już zaczyna być odczuwalny.
Podczas postoju czuję pierwsze krople deszczu. Gdy ruszam, już regularnie kropi, a po kolejnych minutach wykluwa się z tego regularny choć niezbyt intensywny deszcz. Krajówka tnie prosto jak po sznurku przez zmarszczki pagórków. Widoczność spada a ruch jest dość intensywny, więc uruchamiam oświetlenie z tyłu i z przodu. Sporo zawodników tego nie robi, a ci bez żółtych kurtek czy kamizelek są naprawdę słabo widoczni.
Etap ten jest pierwszym nudnym fragmentem. Jedyne urozmaicenie to podjazd w Wyrzysku, na którym wyprzedzam sporą grupę jadącą OPEN.
11:04 - PK6 Nakło nad Notecią, 290 km
Trwonię trochę czasu zaoszczędzonego na poprzednich punktach, ale pomimo tego przewaga nad planem opiewa na niemal godzinę. Za to ze smakiem wcinam kotleta z górą pysznych, okraszonych ziemniaków. Przyda się w chłodzie nocy. Chwilę po mnie na punkcie pojawia się Damian, który startował godzinę wcześniej. Obaj jesteśmy zaskoczeni. On moim tempem, ja tym, że nie rozpoznałem go na trasie. Ubieramy się na noc i ruszamy, Damian chwilę przede mną.
Dalej trasa wiedzie jakąś boczną drogą przez las, pokrytą nowiutkim asfaltem. Potem przytula się do ekspresówki - obwodnicy Bydgoszczy. Nawierzchnia świetna, ruch niewielki, jedzie się wygodnie. Gdy wracamy na DK10, nie jest ona już tak ruchliwa jak za dnia.
13:25 - PK7 Solec Kujawski, 340 km
Najedzony na poprzednich punktach nie mam miejsca na pysznie wyglądający makaron. Wypijam za to kawkę, pogryzając ciasteczka. Z przepaku uzupełniam żele, zalewam bidony, smaruję się i... znika gdzieś 25 minut. Ale spokojnie, na ten punkt planowałem całe pół godziny!
Solec żegna napisami na drodze wykonanymi przez kibiców. Potem następuje fragment, z którego niewiele pamiętam. Cieszy w miarę sprawny przejazd przez przedmieścia Torunia, po czym następuje niekończąca się, prosta jak z bicza strzelił krajówka, wiodąca wzdłuż autostrady. Dwa lata temu odpływałem tu kompletnie, zasypiając nad kierownicą. Teraz jest nieporównywalnie lepiej, ale i pora dużo wcześniejsza.
16:16 - PK8 Vagant, 400 km
Na punkcie zatrzymują mnie pyszne naleśniki i kawa. Zapas czasu topnieje do 45 minut ale za to jestem naładowany kaloriami i dobrym humorem na resztę nocy. Senność nie pojawia się nawet na dalszym odcinku przez Włocławek i nad zalewem, choć jazda tędy jest nudna jak flaki z olejem. Dobra nawierzchnia, zero ruchu i absolutnie płaski teren.
Gdzieś koło Dębu Polskiego doganiam pierwszą grupę z piątkowego startu. Mi dotarcie tutaj zajęło 18 godzin, im około 30. Słabo widzę ich szanse na dojazd w limicie. Przecież jadą już drugą noc! Ten start wieczorem to jakiś makabryczny pomysł. W życiu nie chciałbym tego robić.
W Soczewce oddalamy się znad rzeki. Doganiam tu kolejną grupę i kilku solistów, m.in. chyba Wieśka. Wyprzedzam wszystkich, będąc na czele włączam mocniejsze światło i... momentalnie ładuję się w ogromną dziurę. Budzi mnie to zupełnie a jadący z tyłu na pewno wzmagają czujność ostrzeżeni moim kompletnie niecenzuralnym okrzykiem. Jakoś świtało mi, że ktoś wspominał o remoncie tego fatalnego fragmentu, ale może był to remont planowany? Na szczęście rodeo trwa krótko i w pierwszej wiosce pojawia się normalny asfalt. Ozdobiony zakazami dla rowerów ale kto by się przejmował takimi dekoracjami?
19:35 - PK9 Gąbin, 483 km
Punkt u strażaków znowu skromny ale przyjemny. Wypijam kawę, zagryzam ciastkiem. Namiot noclegowy nawet nie kusi.
Zaczyna się najnudniejszy fragment trasy, którego kulminacją jest DW 584 do Łowicza — droga, na której dwa lata temu z nudów umierał mój mózg. Aż strach pomyśleć, że dwa maratony współdzieliły ten fragment trasy. Na szczęście kapituła Północ-Południe zareagowała błyskawicznie i zmieniła przebieg, żeby nikt nie musiał w jednym sezonie dwa razy tego jechać.
Tym razem bolało mniej.
21:57 - PK10 Łowicz, 525 km
Trwonię tutaj blisko 50 minut ale trzeba się najeść i przygotować psychicznie na deszcz, który właśnie rozpadał się na dobre. Na punkcie czekają kibice — Wilk i RDK — przynoszący trochę wieści o tym co dzieje się na trasie. Prognozy pogody mówią, że opad potrwa długo, w zasadzie cały dzień, ale ma się też pojawić korzystny wiatr.
Dalej, jak to na Mazowszu. Było, minęło, w pamięci się nie zapisało. Gdzieś w Rawie Mazowieckiej wybijają 24 godziny od startu i 580 km. Jest dobrze.
25:34 - PK11 Nowe Miasto nad Pilicą, 610 km
Punkt ukryty w lesie, dojazd trochę terenowy. W środku błoto naniesione dziesiątkami butów. Wciągam makaron z warzywami na zimno i popijam czymś ciepłym. Wychodzić się nie chce bo leje i w ogóle pogoda, przy której mam coraz większą ochotę zasiąść z piwem przed telewizorem, choć w życiu tego nie robiłem. A nuż warto spróbować? Dobra, dość tych bzdur. Na koń!
Oczywiście w deszcz i ziąb wyjazd z punktu musi być w dół. Telepiąc się widzę, że pod koniec zjazdu zatrzymuje się Keto. Myślę że na założenie dodatkowych ciuchów, a potem dowiaduję się, że złapał tam gumę. Paskudny moment na takie rzeczy.
Widok Pilicy przywołuje uśmiech. Uwielbiam tę rzekę. Dziś toczy wyjątkowo czyste wody, a za nią będzie już tylko ładniej. Zaskakuje mnie jednak olbrzymia ilość śmieci walających się luzem po lasach w paprykowym zagłębiu nad Drzewiczką. Dawno takiego syfu w Polsce nie widziałem.
Na tym odcinku tasujemy się w kilku solistów, ale żaden nie ma sił by wyrwać do przodu. Bo i po co? Góry dopiero przed nami, a to one będą miały ostatnie słowo.
Objazd Radomia, choć pozwala w końcu skorzystać z tężejącego, północnego wiatru, wywołuje skrajne emocje. Fragmenty asfaltu to jakieś pobojowisko od dekad łatane systemem gospodarczym po każdej zimie. Na którymś rozdrożu spotykam zawodnika wraz z samochodem z kategorii TEAM. Wertują książeczkę z mapkami, chyba niedowierzając, że ktoś mógł puścić maraton po takim gruzie. Ten przykry kawałek wynagradza jednak żegluga z wiatrem w plecy po równej jak stół drodze wojewódzkiej, aż w okolice Starachowic. Jeszcze jeden podjazd i melduję się na DPK.
29:59 - PK12 Starachowice, 700 km
Schodzi mi tu sporo czasu, bo i zjeść trzeba i posmarować i rozparcelować przepak. Żele się przydadzą, za to zużycie baterii jest mniejsze niż się obawiałem. Porzucam power bank i kilka cięższych fantów. Na punkcie panuje nie do końca kontrolowany chaos, tak jak było wcześniej w Iłży, której rolę Starachowice przejęły. To symboliczny półmetek maratonu, w sensie połowy roboty jaka jest do wykonania. Dalej już nie będzie tak płasko a sama końcówka jest mocno górzysta.
Ruszam z zapasem około 40 minut. I zaczynam się stresować. Nowy wariant przez świętokrzyskie okazuje się bardziej pagórkowaty niż się spodziewałem. Są to ostre ścianki, które normalnie byłyby świetnymi interwałami, a dziś po prostu są krótkimi acz mozolnymi wspinaczkami przeplatanymi chwilą oddechu. Tętno i tak już nie wskoczy mi powyżej 130 bpm, więc cudów nie dokonam.
Za Nową Słupią trasa skręca na wschód, więc wiatr przestaje pomagać. Ostatnie zmarszczki przed Opatowem są szczególnie irytujące, bo widzę jak topnieje mój zapas czasu.
32:36 - PK13 Opatów, 750 km
Piję kawę i lecę. Zapas czasu stopniał poniżej pół godziny, więc trzeba zasuwać. Na szczęście droga jest bardzo fajna. Ruchliwa krajówka, ale wyposażona w szerokie pobocze. Wraz z upływem kilometrów pagórki łagodnieją i generalnie robi się z górki, aż do mostu na Wiśle w Tarnobrzegu. Za rzeką zaczyna się ściemniać ale znowu pędzi się wspaniale z wiatrem w plecy, aż do Nowej Dęby, gdzie pojawia się pierwszy podjazd. Na szczęście punkt jest już blisko.
35:57 - PK14 Majdan Królewski, 814 km
Tylna lampka gaśnie mi tuż przed punktem. Włączam ją ponownie, wiedząc że podziała jakąś minutę lub dwie nim znowu zgaśnie (wspaniała pułapka na rowerzystę). Zajeżdżam do punktu i, próbując ją zdjąć z torby... łamię klips. Stoję zmieniając baterie i jednocześnie próbując wymyślić na szybko prowizorkę montażową, bo kupiony na taką okazję zapas sam poddał się pierwszy, zalany deszczem. Na ten moment z punktu wychodzi ktoś, pytając głośno:
— Kto chciał tego stretcha?
— Ja chciałem! — odpowiadam bez namysłu.
Kilka owinięć i lampka ląduje pod sztycą. Poprawiam trytkami i jestem zadowolony z efektu. Nie dość, że świeci jak powinna, to jeszcze mogę jednym zerknięciem między nogi sprawdzić czy dalej działa.
Trochę czasu na to straciłem, ale i trochę nadrobiłem w trasie. Wciągam pyszny makaron, poprawiam dwoma kawałami ciasta. Oczy mi się trochę kleją i, widząc wstającego z materaca Szafara, myślę o drzemce. Daniel udziela reprymendy: "Pójdziesz spać na godzinę a obudzisz się za cztery." Racja, po co prowokować wypadki?
Odpalam i jedzie mi się nad wyraz lekko, choć nudno. Mimo że wykres wysokości tego nie potwierdza, mam wrażenie że do Sędziszowa było głównie z górki. Dobry asfalt, od Kolbuszowej niewielki ruch. Powinno być fajnie ale dominowało poczucie monotonii.
37:48 - PK15 Sędziszów Małopolski, 853 km
— No wreszcie! Ile można czekać?! — wita mnie Mario na punkcie prowadzonym przez Rowerowy Lublin. Ucinamy dłuższą pogawędkę, podczas której nawadniam się na zapas izotonikiem. Zapas czasu znowu topnieje do 22 minut. Niby niewiele ale jestem dość spokojny bo na ten górski etap zarezerwowałem sobie tyle czasu, ile zajął mi on dwa lata temu. A wtedy już donikąd się nie spieszyłem, wiedząc że wyniku nie zrobię.
Ruszam i szybko docieram pod ścianę w Bystrzycy. Wspinam się powoli, robię dwa małe postoje na zwilżenie ust i odsapnięcie. Góra jest wysoka a w nagrodę fajny zjazd ze zwodniczym odbiciem w bok, które łatwo przestrzelić. Tam też zaczyna mnie łapać nieprzyjemna senność.
Gdzieś na dole spotykam grupkę i solistę. Trochę kręcimy się w zasięgu wzroku, ale gdy wysuwam się do przodu, odkrywam że mogę jechać szybciej. I tak wesoło, przez noc, pędzę sobie do Brzozowa, wizualizując dostępne tam smakołyki.
41:04 - PK16 Brzozów, 912 km
Koło Gospodyń Wiejskich tym razem przyjmuje w remizie. Wybór jedzenia jakby skromniejszy ale trafia się i kanapka i kilka ciast do wyboru. Na nie czekałem najbardziej. Przegryzam sobie, popijając mocną kawą. Parę osób śpi na stołach — widok typowy od kilku już punktów ale tu jakby bardziej wyrazisty. Ciężko nawiązać jakąś rozmowę tak z zawodnikami jak i z obsługą. I dobrze, bo nie ma czasu na plotki. Wsiadam na koń i ruszam. Odcinek rozpoczyna się od podjazdu na rynek, co ułatwia rozruch i rozgrzewa.
Tu zaczyna się istna kolejka górska. Nie będzie już płasko. Sanok, Zagórz, Lesko, Uherce Mineralne — wszystkie te miejscowości rozdzielają solidne wzniesienia i konkretne podjazdy. Jedzie nas tu kilku, co rusz się tasujemy. Z góry pędzimy jak szaleni, dokręcając z blatu, by wbić się jak najwyżej na kolejny stok, nim trzeba będzie zredukować do zera i powoli pompować. Powoli, bo serducho z największym mozołem wspina się ponad 120 bpm a na łagodniejszym podjeździe potrafi spaść i poniżej 100, co za pierwszym razem wywołuje u mnie lekką panikę. Roboty dużo, widoki po ciemku żadne. Ale nie żałujemy. Ruch, jaki panuje tu za dnia, wszystko by obrzydził. Po drodze korzystam z każdej okazji, gdy mam wolną rękę, i piję albo wciągam żela. Wydatek energetyczny jest tu olbrzymi.
Końcowy podjazd przed Ustrykami Dolnymi wlecze się jak krew z nosa. Jest łagodny ale długi, upstrzony fałszywymi szczytami. Na tym prawdziwym dostaję w pysk pierwszym deszczem i już w regularnym opadzie i porannej szarówce staczam się do Ustrzyk. Ostrożnie, bo i droga nierówna i powoli pojawia się poranny ruch, jak na złość złożony z ciężarówek z ponadwymiarowym ładunkiem.
Pogoda w ogóle mnie nie zaskakuje. Szósty raz jestem w Bieszczadach i szósty raz leje; na nic innego nie robiłem sobie nadziei.
44:09 - PK17 Ustrzyki Dolne, 976 km
Wpadam tylko podbić kartę i wypadam. Wystarczy by zacząć telepać się bez kontroli. Z oziębieniem przyszedł też energetyczny kryzys. Wyprułem się na tym dojeździe i trochę słabuję. Po kilku hopkach rozgrzewam się ale sił już nie przybywa.
Wspinaczka na Żłobek to jakieś zacięcie. Wyprzedza mnie dwóch zawodników, potem kolejnych dwóch. Czasu mam mnóstwo ale to jakieś żarty są. Udzielam sobie ostrej reprymendy, że na zamulanie czas będzie ale na mecie. Jakoś docieram do szczytu, pędzę w dół i docieram do stóp kolejnego podjazdu — Czarnej Góry.
Cisnę to na różne sposoby. Powoli mieląc na siedząco, pompując na stojąco... metrów do szczytu ubywa powoli ale jest jakiś progres. Przestaje też padać. W końcu przewalam się przez szczyt i wiem, że nic poza wypadkiem sukcesu mi nie odbierze. Jeszcze proszę o cierpliwość łańcuch i linki przerzutek, bo zachlapany i zapiaszczony napęd ledwo zipie, chrzęści i działa jakby miał wyzionąć ducha.
W Stuposianach zaczyna się finalny, bardzo łagodny podjazd i odliczanie ostatnich kilometrów. Gdzieś przeoczyłem kultowy drogowskaz ale stoją flagi. W końcu jest i meta, gdzie wita mnie bicie w dzwon. Dojechałem, plan wykonany!
46:25 - META
Na mecie krzątam się dość długo, choć wydawałoby się, że po dwóch dobach bez snu powinienem paść na pysk. Witam się z tymi, którzy przyjechali przede mną, jak i czekam na paru do mety zmierzających, m.in. na Damiana. Organizuję nocleg, co w tym stanie oczywiście komplikuję ponad miarę. Dopiero koło godziny 15 o mały włos nie wpadam pod stół podczas pogaduszek. To jakieś 56 godzin bez snu. Ględzę coś jeszcze dalej, ale ledwo mam siłę otwierać oczy. Hipek jeszcze troskliwie pyta czy mnie nie odprowadzić i zobowiązuje się wyciągnąć mnie z łóżka na wieczorną imprezę, co sumiennie czyni.
Swój wynik sprzed dwóch lat poprawiłem o blisko 12 godzin. Jest to głównie efekt redukcji postojów bo czas samej jazdy skróciłem o niewiele ponad godzinę. Trzeba tu jednak nadmienić, że nowa trasa była dłuższa o 15 km i miała 1600 metrów podjazdu więcej (wg Stravy). To można spokojnie liczyć jako kolejną godzinę, jeśli nie więcej.
Nadal jednak sukces zawdzięczam głównie lepszej dyscyplinie, a także niewyjaśnionemu zjawisku, że przez dwie doby nie zmrużyłem oka a nawet nie poczułem porządnej senności. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego stanu.
To było typowe "pojechanie maratonu głową" gdy noga wiele więcej dać nie mogła. Od miesięcy po cichu fiksowałem się na celu, planowałem i wizualizowałem jego osiągnięcie. Tylko katastrofa mogłaby to zmienić.
Organizm oddawał swoje powoli ale brutalnie. Zaraz na mecie pojawiły mi się na języku jakieś bąble, pewnie od żeli albo syfu z deszczowej wody. Minęły szybko ale zaczął skrzypieć achilles a żołądek coraz bardziej się rozstrajał. Gdy dotarłem we wtorek do domu, rozsypałem się. Gorączka, dreszcze, łóżko zlane potem, bóle głowy, bieganie do toalety... dopiero po trzech dniach zebrałem się jakoś w garść ale nadal conieco doskwiera.
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, a w szczególności wyrazy uznania kieruję do Kachy za cierpliwość, Taty za serwis pogodowy, Magii i Yoshka za nocleg, Memorków za transport na start i Damiana za zwózkę do Krakowa. Wspaniale było pojechać BBT po raz kolejny, ale swoje zrobiłem i — choć tę imprezę bardzo sobie cenię — raczej zajmę się maratonami po ciekawszych trasach.
- DST 1027.10km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 sierpnia 2018
dojazd na start
- DST 2.00km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 24 sierpnia 2018
Szczecin
- DST 12.00km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 sierpnia 2018
Szlajanka
- DST 51.00km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 sierpnia 2018
Przewietrzyć rower
- DST 41.58km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 sierpnia 2018
Repetytorium z jazdy po płaskim
- DST 255.00km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 8 sierpnia 2018
Morning ride
- DST 41.55km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 sierpnia 2018
Z dzidziusiem na naleśnika
- DST 31.82km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 sierpnia 2018
Z dzidziusiem
- DST 19.26km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze