Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2022
Dystans całkowity: | 611.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 37:32 |
Średnia prędkość: | 16.30 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.94 km/h |
Suma podjazdów: | 10667 m |
Maks. tętno maksymalne: | 169 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (0 %) |
Suma kalorii: | 20334 kcal |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 122.34 km i 7h 30m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 25 lipca 2022
Alpy (d. 4/4) Timmelsjoch/Rombo
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (3/4) tej wycieczki
Rozpoczęcie podjazdu wieczorem poprzedniego dnia było bardzo dobrym pomysłem. Uciążliwe słońce dopadnie mnie dopiero w połowie drogi na szczyt. Tymczasem tradycji staje się zadość. Dwa, może trzy kilometry za takim sobie miejscem noclegowym, które wybrałem, znajduję darmowy hotel, który pomieściłby ze trzydziestu takich podróżników jak ja:
Naprawdę, rura kanalizacyjna to jeden z niewielu noclegów, których nie miałem okazji doświadczyć a bardzo bym chciał. Chroni przed wodą, słońcem i wzrokiem wścibskich osób, zaś dzięki przytulnemu kształtowi powinien zapewnić poczucie komfortu i bezpieczeństwa ;)
Gdy wyjeżdżam ponad granicę wysokiego lasu, widoki stają się niesamowite, chyba najpiękniejsze dotychczas na trasie. Problemem jest to, że cała serpentyna układa się na ścianie wyeksponowanej wprost na bezlitosny żar. Nawet na tej wysokości zaczyna on być dotkliwy na tyle, że w pewnym momencie, dla odpoczynku, wciskam się w jakiś zacieniony załom skalny o pojemności jednego człowieka.
Przedtem jednak natrafiam na bardzo przyjemną restaurację z widokowym tarasem. Idzie obowiązkowe cappuccino a przed nim najlepsza gulaszowa, jaką w życiu jadłem. Może dlatego, że byłem już potężnie głodny. A może dlatego, że była mistrzowsko przyprawiona? Ociągam się strasznie przed wyjazdem na słońce.
Na szczęście układ drogi jest taki, że cel od dawna wyraźnie widać. Jest nim wlot do tunelu, który wraz z kawałkiem drogi na wyjeździe wiedzie łagodnym 2-3% podjazdem do przełęczy.
Stamtąd puszczam się w jeden z lepszych zjazdów, z jakimi miałem do czynienia. Perfekcyjny asfalt wiodący dnem szerokiej, trawiastej doliny, pozwala puścić hamulce i delektować się prędkością aż z przodu pojawia się cyfra 8. Myślę o kąpieli w pobliskim potoku ale tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać...
Potem jednak mina mi rzednie, gdyż wraz z widokiem na dalszą część doliny zaczyna się o wiele mniejszy – ale nadal – podjazd. Ma niewiele ponad 100 metrów ale leży już w strefie dyskomfortu termicznego. Dyskomfort pogłębia się wraz ze zjazdem w dolinę. Pod pierwszym napotkanym supermarketem staję i niemal spływam na asfalt. Szybki nur do klimatyzowanego wnętrza, na dział chłodniczy, uruchamia mózg ponownie. Po skazującej mnie na knajpy niedzieli, robię małe plądrowanie i łapię sporo smakołyków. Od owoców po genialny wynalazek majonezu w tubce.
Zjeżdżam niżej, odnajduję kranik z wodą, napełniam bidony. Potem kieruję się w najbliższy cień nad brzegiem rzeki. Przepraszam, nad brzegiem wyłożonego kamieniami kanału, toczącego wodę w kolorze cementu. A więc tutaj też lodowiec ulega dezintegracji? Kąpieli zatem nie będzie.
Wypoczynek pod drzewem też jest na skraju komfortu termicznego. Na dodatek atakują mnie czerwone mrówki. W końcu poddaję się i ruszam dalej. Po drodze jeszcze kilka postojów na schłodzenie (mimo że to ciągły zjazd), jakaś kawka i przekąska, aż docieram do końca doliny Ötztal, gdzie odpoczywam momencik pod biurem informacji turystycznej, obserwując powoli zbierające się na zachodzie burzowe chmury. Upał sięga apogeum.
Kilka zwrotów przez miasteczko i ląduję na komfortowej drodze dla rowerów prowadzącej wśród sadów i pastwisk ku wschodowi. Napotykam tu nadal na krany z wodą, chyba nawet lepsze niż w górach, bo położone w cieniu.
Tyrolskie domy mnie zachwycają. Choć za żadne skarby nie chciałbym mieszkać w Austrii, widać tu pobudzające wyobraźnię bogactwo. Nie to polegające na zarabianiu dużych pieniędzy, ale to wynikające z komfortu, że mieszkasz w domu po pradziadkach i od kilku wieków nie spadły tu żadne bomby ani nikt lokatorów nie przegnał. Oj, jak brakuje tego w Polsce. Tu przywiązanie do ziemi objawia się w dbaniu o obejście i dekorowaniu domów kwiatami a nie w osadzaniu kosy na sztorc.
Gdy zbliżam się do Telfs, burza depcze mi po piętach. Zerkam na mapę, znajduję najbliższy supermarket i próbuję zdążyć tam przed opadem. Udaje się. Udaje się również zdążyć przed zamknięciem, które – jak odkrywam – w tym kraju następuje około godziny 19. Wolne niedziele, krótkie godziny otwarcia. Niełatwe jest życie ultrasa w Austrii.
Robię sobie tłuściutką sałatkę z puszki tuńczyka w oliwie, warzyw i pół tubki majonezu. Popijam pół litra coli zero prominentnej marki Speedway albo coś w tym stylu... i czuję się od razu lepiej. Porywisty wiatr nie przynosi więcej niż kilka kropel deszczu ale za to robi się chłodniej. Dojeżdżam do Telfs i robię ostatni wywiad. Okazuje się bowiem, że na torach pod docelowym Garmisch-Partenkirchen trwa remont i kursuje zastępczy autobus. Nie chcąc sprawdzać czy zabiera rowery (znając Niemców, to pewnie tak), decyduję się przedłużyć wycieczkę do położonego jakieś 24 km dalej Murnau.
Ruszam na podjazd. Pokonuję może 100 czy 200 metrów w pionie, gdy dogania mnie kolejna burzowa chmura. Czasu mam sporo (pociąg o 5 rano) więc spokojnie zaszywam się w przystankowej wiacie i kończę zakupione jeszcze na polskim lotnisku czasopismo. Potem ruszam. Ostrożnie, żeby nie zachlapać się od dołu z mokrej szosy. Ostatnie kilometry Austrii biegną przez jakieś senne uzdrowiska, gdzie blask wymyślnych latarń nie wydobywa z mroku zbyt wielu szczegółów. Nuda, trzeba to kończyć.
I jak na zamówienie, na granicy z Niemcami dopada mnie deszcz. Skręcam pod zamkniętą na noc restaurację i chowam się pod daszkiem. Opad nie wygląda na taki, który miały się szybko skończyć. Mam czas, wyciągam więc śpiwór i ucinam sobie godzinną drzemkę. A potem następną. Niestety, wody z nieba leci nadal tyle samo. Chcąc czy nie, pakuję się, zawijam śpiwór i zmienne ciuchy w worki i ruszam. Za moment jestem kompletnie przemoczony i tylko kręcę na tyle szybko by utrzymać komfortową temperaturę.
Przejeżdżam Mittenwald (Międzylesie?), Garmisch-Partenkirchen, parę innych wiosek i w strugach deszczu melduję się w Murnau. Za 9 € kupuję miesięczny bilet – hit tegorocznego lata w DB – i wsiadam do pociągu. Na pokładzie dowiaduję się, że wprowadzono obowiązek zakładania maseczek. I tego dotyczy pierwszy komentarz współpasażerów, którzy pojawiają się na następnej stacji, gdy już cały człon pociągu swoim stanem wskazuje wyraźnie, że Szpieg z Krainy Deszczowców to ja.
Moja znajomość niemieckiego nie pozwala mi sformułować retorycznego pytania skąd miałbym wydobyć maseczkę o 4:47 rano na ostatniej stacji w Rzeszy. Mógłbym najwyżej pokusić się na niecenzuralną odpowiedź na tę kwestię. Ostatecznie wzruszam ramionami i stwierdzam "I don't have it", ku dezaprobacie pytających.
W Monachium kupuję kawę i maseczkę. Na kolejnej stacji suszę ubrania. Z przebojami i ośmioma przesiadkami docieram do granicy w Zgorzelcu, a stamtąd do domu. Udało się! Bo jeśli myślicie, że tylko polskie pociągi są tego lata notorycznie zatłoczone i opóźnione, to jesteście w błędzie :)
Rozpoczęcie podjazdu wieczorem poprzedniego dnia było bardzo dobrym pomysłem. Uciążliwe słońce dopadnie mnie dopiero w połowie drogi na szczyt. Tymczasem tradycji staje się zadość. Dwa, może trzy kilometry za takim sobie miejscem noclegowym, które wybrałem, znajduję darmowy hotel, który pomieściłby ze trzydziestu takich podróżników jak ja:
Naprawdę, rura kanalizacyjna to jeden z niewielu noclegów, których nie miałem okazji doświadczyć a bardzo bym chciał. Chroni przed wodą, słońcem i wzrokiem wścibskich osób, zaś dzięki przytulnemu kształtowi powinien zapewnić poczucie komfortu i bezpieczeństwa ;)
Gdy wyjeżdżam ponad granicę wysokiego lasu, widoki stają się niesamowite, chyba najpiękniejsze dotychczas na trasie. Problemem jest to, że cała serpentyna układa się na ścianie wyeksponowanej wprost na bezlitosny żar. Nawet na tej wysokości zaczyna on być dotkliwy na tyle, że w pewnym momencie, dla odpoczynku, wciskam się w jakiś zacieniony załom skalny o pojemności jednego człowieka.
Przedtem jednak natrafiam na bardzo przyjemną restaurację z widokowym tarasem. Idzie obowiązkowe cappuccino a przed nim najlepsza gulaszowa, jaką w życiu jadłem. Może dlatego, że byłem już potężnie głodny. A może dlatego, że była mistrzowsko przyprawiona? Ociągam się strasznie przed wyjazdem na słońce.
Na szczęście układ drogi jest taki, że cel od dawna wyraźnie widać. Jest nim wlot do tunelu, który wraz z kawałkiem drogi na wyjeździe wiedzie łagodnym 2-3% podjazdem do przełęczy.
Stamtąd puszczam się w jeden z lepszych zjazdów, z jakimi miałem do czynienia. Perfekcyjny asfalt wiodący dnem szerokiej, trawiastej doliny, pozwala puścić hamulce i delektować się prędkością aż z przodu pojawia się cyfra 8. Myślę o kąpieli w pobliskim potoku ale tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać...
Potem jednak mina mi rzednie, gdyż wraz z widokiem na dalszą część doliny zaczyna się o wiele mniejszy – ale nadal – podjazd. Ma niewiele ponad 100 metrów ale leży już w strefie dyskomfortu termicznego. Dyskomfort pogłębia się wraz ze zjazdem w dolinę. Pod pierwszym napotkanym supermarketem staję i niemal spływam na asfalt. Szybki nur do klimatyzowanego wnętrza, na dział chłodniczy, uruchamia mózg ponownie. Po skazującej mnie na knajpy niedzieli, robię małe plądrowanie i łapię sporo smakołyków. Od owoców po genialny wynalazek majonezu w tubce.
Zjeżdżam niżej, odnajduję kranik z wodą, napełniam bidony. Potem kieruję się w najbliższy cień nad brzegiem rzeki. Przepraszam, nad brzegiem wyłożonego kamieniami kanału, toczącego wodę w kolorze cementu. A więc tutaj też lodowiec ulega dezintegracji? Kąpieli zatem nie będzie.
Wypoczynek pod drzewem też jest na skraju komfortu termicznego. Na dodatek atakują mnie czerwone mrówki. W końcu poddaję się i ruszam dalej. Po drodze jeszcze kilka postojów na schłodzenie (mimo że to ciągły zjazd), jakaś kawka i przekąska, aż docieram do końca doliny Ötztal, gdzie odpoczywam momencik pod biurem informacji turystycznej, obserwując powoli zbierające się na zachodzie burzowe chmury. Upał sięga apogeum.
Kilka zwrotów przez miasteczko i ląduję na komfortowej drodze dla rowerów prowadzącej wśród sadów i pastwisk ku wschodowi. Napotykam tu nadal na krany z wodą, chyba nawet lepsze niż w górach, bo położone w cieniu.
Tyrolskie domy mnie zachwycają. Choć za żadne skarby nie chciałbym mieszkać w Austrii, widać tu pobudzające wyobraźnię bogactwo. Nie to polegające na zarabianiu dużych pieniędzy, ale to wynikające z komfortu, że mieszkasz w domu po pradziadkach i od kilku wieków nie spadły tu żadne bomby ani nikt lokatorów nie przegnał. Oj, jak brakuje tego w Polsce. Tu przywiązanie do ziemi objawia się w dbaniu o obejście i dekorowaniu domów kwiatami a nie w osadzaniu kosy na sztorc.
Gdy zbliżam się do Telfs, burza depcze mi po piętach. Zerkam na mapę, znajduję najbliższy supermarket i próbuję zdążyć tam przed opadem. Udaje się. Udaje się również zdążyć przed zamknięciem, które – jak odkrywam – w tym kraju następuje około godziny 19. Wolne niedziele, krótkie godziny otwarcia. Niełatwe jest życie ultrasa w Austrii.
Robię sobie tłuściutką sałatkę z puszki tuńczyka w oliwie, warzyw i pół tubki majonezu. Popijam pół litra coli zero prominentnej marki Speedway albo coś w tym stylu... i czuję się od razu lepiej. Porywisty wiatr nie przynosi więcej niż kilka kropel deszczu ale za to robi się chłodniej. Dojeżdżam do Telfs i robię ostatni wywiad. Okazuje się bowiem, że na torach pod docelowym Garmisch-Partenkirchen trwa remont i kursuje zastępczy autobus. Nie chcąc sprawdzać czy zabiera rowery (znając Niemców, to pewnie tak), decyduję się przedłużyć wycieczkę do położonego jakieś 24 km dalej Murnau.
Ruszam na podjazd. Pokonuję może 100 czy 200 metrów w pionie, gdy dogania mnie kolejna burzowa chmura. Czasu mam sporo (pociąg o 5 rano) więc spokojnie zaszywam się w przystankowej wiacie i kończę zakupione jeszcze na polskim lotnisku czasopismo. Potem ruszam. Ostrożnie, żeby nie zachlapać się od dołu z mokrej szosy. Ostatnie kilometry Austrii biegną przez jakieś senne uzdrowiska, gdzie blask wymyślnych latarń nie wydobywa z mroku zbyt wielu szczegółów. Nuda, trzeba to kończyć.
I jak na zamówienie, na granicy z Niemcami dopada mnie deszcz. Skręcam pod zamkniętą na noc restaurację i chowam się pod daszkiem. Opad nie wygląda na taki, który miały się szybko skończyć. Mam czas, wyciągam więc śpiwór i ucinam sobie godzinną drzemkę. A potem następną. Niestety, wody z nieba leci nadal tyle samo. Chcąc czy nie, pakuję się, zawijam śpiwór i zmienne ciuchy w worki i ruszam. Za moment jestem kompletnie przemoczony i tylko kręcę na tyle szybko by utrzymać komfortową temperaturę.
Przejeżdżam Mittenwald (Międzylesie?), Garmisch-Partenkirchen, parę innych wiosek i w strugach deszczu melduję się w Murnau. Za 9 € kupuję miesięczny bilet – hit tegorocznego lata w DB – i wsiadam do pociągu. Na pokładzie dowiaduję się, że wprowadzono obowiązek zakładania maseczek. I tego dotyczy pierwszy komentarz współpasażerów, którzy pojawiają się na następnej stacji, gdy już cały człon pociągu swoim stanem wskazuje wyraźnie, że Szpieg z Krainy Deszczowców to ja.
Moja znajomość niemieckiego nie pozwala mi sformułować retorycznego pytania skąd miałbym wydobyć maseczkę o 4:47 rano na ostatniej stacji w Rzeszy. Mógłbym najwyżej pokusić się na niecenzuralną odpowiedź na tę kwestię. Ostatecznie wzruszam ramionami i stwierdzam "I don't have it", ku dezaprobacie pytających.
W Monachium kupuję kawę i maseczkę. Na kolejnej stacji suszę ubrania. Z przebojami i ośmioma przesiadkami docieram do granicy w Zgorzelcu, a stamtąd do domu. Udało się! Bo jeśli myślicie, że tylko polskie pociągi są tego lata notorycznie zatłoczone i opóźnione, to jesteście w błędzie :)
- DST 179.81km
- Czas 10:33
- VAVG 17.04km/h
- VMAX 87.94km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 155
- HRavg 112
- Kalorie 5316kcal
- Podjazdy 2671m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lipca 2022
Alpy (d. 3/4) Stelvio
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (2/4) tej wycieczki
Startując o świcie z noclegu pod wiaduktem, nieświadomie dokonuję najlepszego wyboru z możliwych. No, mógłbym jeszcze wyruszyć po ciemku. Podjazd na Stelvio świeci pustkami i dokładnie w jego połowie, koło ulokowanej tam kawiarni, dopadają mnie pierwsi szosoni jadący na lekko, jak i pierwsze samochody.
Pan Włoch tymczasem otwiera kawiarnię punktualnie o 8:17, gdy już zrezygnowany zjadłem przywiezione śniadanie. Korzystam więc, bo jak tu nie strzelić sobie wybornej włoskiej kawki z widokiem na serpentyny?
Kawałek dalej droga się prostuje, co wcale nie oznacza że nachylenie łagodnieje. Wręcz przeciwnie. Tyle że teraz wspina się dnem szerokiej, trawiastej doliny. Wzmaga się też ruch, zarówno zmotoryzowany jak i rowerowy. No i rośnie temperatura.
Nie przyjechałem tu się ścigać, więc jadę turystycznie. Czasem przystanę na odpoczynek, czasem na zrobienie zdjęcia. Gdy jestem blisko finiszu, droga zaczyna być hałaśliwa i zatłoczona. Ale to, co widzę na szczycie, przechodzi moje wszelkie oczekiwania. Istne Krupówki, tylko że wyżej położone. Wśród kubków, misiów i ciupag dostrzegam nawet koszulki kolarskie z napisem "wjechałem na Stelvio".
Przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się na moment, celem zrobienia zdjęcia imponujących serpentyn, na które zaraz się puszczę. Wtedy słyszę z tyłu "jesteś Polakiem?" Sprawa dyskusyjna ale wiem jakim językiem posługuję się na co dzień ;)
Okazuje się, że to rowerzysta z Polski, który rozpoznaje mnie bo śledził wyprawę, którą jechałem 10 lat temu! Trochę gadamy, robimy sobie nawzajem zdjęcia, jednak nasze drogi wiodą w przeciwnych kierunkach.
Ja puszczam się w dół i niebawem widzę, dlaczego wyjazd o 6 rano był dobrym pomysłem. W górę, ku przełęczy, sunie wielka kawalkada. Samochody, motory, rowery, a to wszystko w coraz bardziej surrealistycznym upale. Po drodze jestem świadkiem kilku incydentów, w których zdecydowanie prym wiodą motocykliści. Jedna gleba przy próbie wyprzedzenia rowerzysty na wirażu, kilkanaście przypadków wyprzedzania na drugiego, kompletny brak wyobraźni i chyba słuchu. Hałasują nie do wytrzymania.
W pierwszej miejscowości ze zdziwieniem zauważam, że panuje tu niezbyt włoski porządek a większość napisów sporządzona jest w języku niemieckim. Odruchowo aż sięgam po mapę. No nie, Austria to dopiero za kolejną przełęczą. Nie wiedziałem o tym wcale, że włoski Tyrol podzielony jest pół na pół między włosko- a niemieckojęzyczną ludność. A to ci niespodzianka!
Gdy zjeżdżam blisko dna doliny, kieruję się na posiłek. Konkretnych rozmiarów sałatka powinna wystarczyć na przebycie płaskiego odcinka do Merano. Tam ugoszczę się ponownie. Niedziela jest, nie ma szans na otwarty sklep.
Dno doliny pokrywają sady. Pasma jabłoni ciągną się po horyzont, z nieba leje się żar, a rzeka — czy raczej obłożony kamieniami kanał — niesie wodę w kolorze cementu. Coś mi się widzi, że to topiący się lodowiec. To lato jest bezlitosne. Zbiorniki zaporowe ledwo mają przykryte dna, sporo strumieni suchych. Alpy obrywają zmianami klimatycznymi nieporównywalnie z żadnym innym rejonem, w jakim ostatnio byłem.
Rzece towarzyszy droga dla rowerów, całkiem uczęszczana. Robię sobie dwugodzinną siestę w cieniu drzewa. Od pierwszego dnia obiecywałem to sobie ale nie starczyło czasu. Odpoczynek daje ulgę, choć niewielką. Upał jest nieziemski.
Mijając sady i coraz-bardziej-austriackie miasteczka, docieram do Merano. Przedtem jednak hamburger z widokiem na dolinę, tuż przed ostatnim zjazdem. Samo miasto jak miasto, trzeba uciekać czym prędzej. Wdrapuję się powoli na podjazd w stronę Timmelsjoch i oficjalnej już granicy włosko-austriackiej. Mam zamiar zanocować trochę wyżej, by nie wyzionąć ducha w spiekocie na dole.
Na szczęście w całych Włoszech, jak dotychczas, regularnie spotykam rurki-ciurki z wodą. Często ulokowane w centrach wiosek, wyposażone w kamienny zbiornik, pozwalają uzupełnić bidony i zmoczyć głowę. Dają ulgę i wytchnienie.
O zmroku zaczynam właściwy już podjazd. Droga wiedzie stromym zboczem, więc trudno znaleźć miejsce na nocleg. Normalnie rozłożyłbym się na pastwisku ale tutaj każde, jak na złość, wyposażone jest w zraszacze. W ciągu dnia takie miejsca emanowały przyjemnym chłodem, teraz są groźbą niemiłej pobudki.
Ostatecznie znajduję miejsce za niezamkniętą bramą. Jakieś składowisko żwiru na zimę czy innego piachu. Od drogi oddziela mnie skarpa, bramę zamykam, po czym w spokoju śpię do rana.
przejdź do opisu kolejnego (4/4) odcinka tej wycieczki »
Startując o świcie z noclegu pod wiaduktem, nieświadomie dokonuję najlepszego wyboru z możliwych. No, mógłbym jeszcze wyruszyć po ciemku. Podjazd na Stelvio świeci pustkami i dokładnie w jego połowie, koło ulokowanej tam kawiarni, dopadają mnie pierwsi szosoni jadący na lekko, jak i pierwsze samochody.
Pan Włoch tymczasem otwiera kawiarnię punktualnie o 8:17, gdy już zrezygnowany zjadłem przywiezione śniadanie. Korzystam więc, bo jak tu nie strzelić sobie wybornej włoskiej kawki z widokiem na serpentyny?
Kawałek dalej droga się prostuje, co wcale nie oznacza że nachylenie łagodnieje. Wręcz przeciwnie. Tyle że teraz wspina się dnem szerokiej, trawiastej doliny. Wzmaga się też ruch, zarówno zmotoryzowany jak i rowerowy. No i rośnie temperatura.
Nie przyjechałem tu się ścigać, więc jadę turystycznie. Czasem przystanę na odpoczynek, czasem na zrobienie zdjęcia. Gdy jestem blisko finiszu, droga zaczyna być hałaśliwa i zatłoczona. Ale to, co widzę na szczycie, przechodzi moje wszelkie oczekiwania. Istne Krupówki, tylko że wyżej położone. Wśród kubków, misiów i ciupag dostrzegam nawet koszulki kolarskie z napisem "wjechałem na Stelvio".
Przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się na moment, celem zrobienia zdjęcia imponujących serpentyn, na które zaraz się puszczę. Wtedy słyszę z tyłu "jesteś Polakiem?" Sprawa dyskusyjna ale wiem jakim językiem posługuję się na co dzień ;)
Okazuje się, że to rowerzysta z Polski, który rozpoznaje mnie bo śledził wyprawę, którą jechałem 10 lat temu! Trochę gadamy, robimy sobie nawzajem zdjęcia, jednak nasze drogi wiodą w przeciwnych kierunkach.
Ja puszczam się w dół i niebawem widzę, dlaczego wyjazd o 6 rano był dobrym pomysłem. W górę, ku przełęczy, sunie wielka kawalkada. Samochody, motory, rowery, a to wszystko w coraz bardziej surrealistycznym upale. Po drodze jestem świadkiem kilku incydentów, w których zdecydowanie prym wiodą motocykliści. Jedna gleba przy próbie wyprzedzenia rowerzysty na wirażu, kilkanaście przypadków wyprzedzania na drugiego, kompletny brak wyobraźni i chyba słuchu. Hałasują nie do wytrzymania.
W pierwszej miejscowości ze zdziwieniem zauważam, że panuje tu niezbyt włoski porządek a większość napisów sporządzona jest w języku niemieckim. Odruchowo aż sięgam po mapę. No nie, Austria to dopiero za kolejną przełęczą. Nie wiedziałem o tym wcale, że włoski Tyrol podzielony jest pół na pół między włosko- a niemieckojęzyczną ludność. A to ci niespodzianka!
Gdy zjeżdżam blisko dna doliny, kieruję się na posiłek. Konkretnych rozmiarów sałatka powinna wystarczyć na przebycie płaskiego odcinka do Merano. Tam ugoszczę się ponownie. Niedziela jest, nie ma szans na otwarty sklep.
Dno doliny pokrywają sady. Pasma jabłoni ciągną się po horyzont, z nieba leje się żar, a rzeka — czy raczej obłożony kamieniami kanał — niesie wodę w kolorze cementu. Coś mi się widzi, że to topiący się lodowiec. To lato jest bezlitosne. Zbiorniki zaporowe ledwo mają przykryte dna, sporo strumieni suchych. Alpy obrywają zmianami klimatycznymi nieporównywalnie z żadnym innym rejonem, w jakim ostatnio byłem.
Rzece towarzyszy droga dla rowerów, całkiem uczęszczana. Robię sobie dwugodzinną siestę w cieniu drzewa. Od pierwszego dnia obiecywałem to sobie ale nie starczyło czasu. Odpoczynek daje ulgę, choć niewielką. Upał jest nieziemski.
Mijając sady i coraz-bardziej-austriackie miasteczka, docieram do Merano. Przedtem jednak hamburger z widokiem na dolinę, tuż przed ostatnim zjazdem. Samo miasto jak miasto, trzeba uciekać czym prędzej. Wdrapuję się powoli na podjazd w stronę Timmelsjoch i oficjalnej już granicy włosko-austriackiej. Mam zamiar zanocować trochę wyżej, by nie wyzionąć ducha w spiekocie na dole.
Na szczęście w całych Włoszech, jak dotychczas, regularnie spotykam rurki-ciurki z wodą. Często ulokowane w centrach wiosek, wyposażone w kamienny zbiornik, pozwalają uzupełnić bidony i zmoczyć głowę. Dają ulgę i wytchnienie.
O zmroku zaczynam właściwy już podjazd. Droga wiedzie stromym zboczem, więc trudno znaleźć miejsce na nocleg. Normalnie rozłożyłbym się na pastwisku ale tutaj każde, jak na złość, wyposażone jest w zraszacze. W ciągu dnia takie miejsca emanowały przyjemnym chłodem, teraz są groźbą niemiłej pobudki.
Ostatecznie znajduję miejsce za niezamkniętą bramą. Jakieś składowisko żwiru na zimę czy innego piachu. Od drogi oddziela mnie skarpa, bramę zamykam, po czym w spokoju śpię do rana.
przejdź do opisu kolejnego (4/4) odcinka tej wycieczki »
- DST 128.71km
- Czas 08:09
- VAVG 15.79km/h
- VMAX 78.35km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 147
- HRavg 115
- Kalorie 4087kcal
- Podjazdy 2142m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2022
Alpy (d. 2/4) Livigno, Eira, Foscagno
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (1/4) tej wycieczki
Około godziny czwartej nad ranem budzi mnie jakiś alarm po drugiej stronie rzeki. Przeklinam go w duchu i odwracam się na drugi bok by spróbować zasnąć, gdy nagle kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Kieruję wzrok na zachód i zaraz widzę kolejny. Grzmotu nie słychać, więc burza jest dość daleko.
Łapię telefon w dłoń i sprawdzam radar pogodowy. Front idzie prosto na mnie i to dość szybko. Chwila zastanowienia i zapada decyzja o ewakuacji. Szybko przeskakuję w rowerowe ciuchy, zwijam obozowisko i wskakuję na rower dokładnie w momencie gdy spod burzowej chmury zaczyna wiać porywisty wicher. Pcha on mnie, pomagając w ucieczce. Niestety, choć ścieżka wzdłuż rzeki jest asfaltowa, to nie krzyżuje się z żadną drogą o podobnej nawierzchni.
W końcu zbliżam się do zabudowań. Prowadzi do nich polna droga, w którą postanawiam się skierować. Po dwustu metrach zaczyna się asfalt i za pierwszym zakrętem natrafiam na obszerną wiatę, popularne tutaj połączenie drewutni z garażem. Ustawiam się za samochodami i... następuje oberwanie chmury.
Przysypiam tam sobie momencik, siedząc na polanie i opierając się o ścianę. No nie pospałem. Gdy deszcz ustaje, jest już jasno i zaczynają kręcić się pierwsi ludzie. Wychodzę więc i ruszam w dalszą drogę. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, czasem wiedzie przez przyjemny las, czasem zahaczy o pagórek.
Około 25 kilometra wreszcie trafiam na otwarty bar. Cappuccino i kanapka dodają sił, zaś niebawem pojawia się i sklep spożywczy, gdzie robię zaopatrzenie na dzisiejsze podjazdy. W Tirano skręcam w lewo w kierunku Szwajcarii i... coś nie idzie.
Mimo że dzień chłodniejszy, w ogóle nie mam pary. Z trudem, przystając co jakiś czas, wdrapuję się do Miralago i tam nad pięknym jeziorem porządnie się najadam. Potem ruszam ale nie jest lepiej a rozwleczone po całej okolicy roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy w ogóle nie pomagają. Plusem jest to, że asfalt jak już leży, to jest w nienagannym stanie. We Włoszech było raczej "po naszemu".
Gdzieś w połowie podjazdu dogania mnie deszczowa chmura ale też pojawia się pierwsza od dawna kawiarnia. Zajeżdżam więc na cappuccino i przeczekuję ulewę. Kolejna dopada mnie może 100 metrów wyżej, gdzie salwuję się ucieczką do hotelowego garażu. Potem pogoda nie płata dalszych figli a ja z mozołem drapię się pod górę.
Coś tu ewidentnie nie gra. Nachylenia 8% nie jestem w stanie za długo podjeżdżać a odcinki 9-10% mnie już zupełnie ścinają. Żenada. Dopiero na przełęczy dociera do mnie, że za mną dwie ledwo przespane noce, a do tego jestem już potwornie głodny i nie mam już niczego do jedzenia. Puszczam się więc w dół, do Livigno, z planem na konkretny posiłek.
Włosi są jeszcze bardziej bezlitośni od Hiszpanów w rytmie dnia. O godzinie 16 mogę co najwyżej dostać zimną kanapkę w akompaniamencie focha, że "you're coming too late but also too early" (o ile w ogóle po angielsku). No pewnie, przecież będę jazdę po górach dostosowywał do godzin działania kuchni włoskiej. Koniec końców idę do restauracji Amerikano, która łamie wszystkie zasady i podaje pizzę cały dzień. Zaraz potem plądruję zaskakująco niedrogi supermarket i przed wejściem dojadam drugi obiad a przy okazji biorę słuszne zapasy.
Od razu jest lepiej. Choć dzisiaj żadnych wyczynów już nie dokonam, wspinam się na kolejne dwie przełęcze i puszczam w zjazd w stronę Bormio. To wystarczy, żeby głód zaatakował ponownie. Akurat jest włoska pora kolacji, więc przy pierwszej restauracji zarządzam postój. Lokal wygląda podejrzanie, tak trochę... niemiecko. Ale gdy przede mną ląduje na talerzu ogromny kawał pysznego mięsa a uśmiechnięte panie w końcu załapują, że rezygnacja z ziemniaków nie oznacza rezygnacji z sałatki (a wręcz przeciwnie) to świat staje się piękniejszy. Po raz pierwszy dzisiaj czuję, że się najadłem.
Tymczasem zaczyna robić się szaro i chłodno. Ubieram co mam i puszczam się w dalszy zjazd do Bormio, zaczynając lustrować okolicę pod kątem miejsca na nocleg. Może być z tym trudno. Alpy są pewnym wyzwaniem dla tych, co na dziko. Każdy spłachetek płaskiej ziemi jest zazwyczaj owocem ręki ludzkiej i, jako taki, czemuś służy. A na dodatek często leży za płotem. Na dodatek pogoda jest taka, że poszukiwane miejsce powinno mieć dach, żeby zapewnić komfortowy sen.
W końcu wypatruję całkiem dobrze rokującą miejscówkę. Pod wiaduktem, obok budowanej i zamkniętej jeszcze drogi dla rowerów. Kontrolnie jadę jeszcze kawałek nad pobliską rzekę ale tam gęste zarośla i wilgoć nie dają szans na spoczynek. Zawracam i montuję się pod mostkiem. Trochę pyliście ale do wytrzymania. Zasypiam szybko.
przejdź do opisu kolejnego (3/4) odcinka tej wycieczki »
Około godziny czwartej nad ranem budzi mnie jakiś alarm po drugiej stronie rzeki. Przeklinam go w duchu i odwracam się na drugi bok by spróbować zasnąć, gdy nagle kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Kieruję wzrok na zachód i zaraz widzę kolejny. Grzmotu nie słychać, więc burza jest dość daleko.
Łapię telefon w dłoń i sprawdzam radar pogodowy. Front idzie prosto na mnie i to dość szybko. Chwila zastanowienia i zapada decyzja o ewakuacji. Szybko przeskakuję w rowerowe ciuchy, zwijam obozowisko i wskakuję na rower dokładnie w momencie gdy spod burzowej chmury zaczyna wiać porywisty wicher. Pcha on mnie, pomagając w ucieczce. Niestety, choć ścieżka wzdłuż rzeki jest asfaltowa, to nie krzyżuje się z żadną drogą o podobnej nawierzchni.
W końcu zbliżam się do zabudowań. Prowadzi do nich polna droga, w którą postanawiam się skierować. Po dwustu metrach zaczyna się asfalt i za pierwszym zakrętem natrafiam na obszerną wiatę, popularne tutaj połączenie drewutni z garażem. Ustawiam się za samochodami i... następuje oberwanie chmury.
Przysypiam tam sobie momencik, siedząc na polanie i opierając się o ścianę. No nie pospałem. Gdy deszcz ustaje, jest już jasno i zaczynają kręcić się pierwsi ludzie. Wychodzę więc i ruszam w dalszą drogę. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, czasem wiedzie przez przyjemny las, czasem zahaczy o pagórek.
Około 25 kilometra wreszcie trafiam na otwarty bar. Cappuccino i kanapka dodają sił, zaś niebawem pojawia się i sklep spożywczy, gdzie robię zaopatrzenie na dzisiejsze podjazdy. W Tirano skręcam w lewo w kierunku Szwajcarii i... coś nie idzie.
Mimo że dzień chłodniejszy, w ogóle nie mam pary. Z trudem, przystając co jakiś czas, wdrapuję się do Miralago i tam nad pięknym jeziorem porządnie się najadam. Potem ruszam ale nie jest lepiej a rozwleczone po całej okolicy roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy w ogóle nie pomagają. Plusem jest to, że asfalt jak już leży, to jest w nienagannym stanie. We Włoszech było raczej "po naszemu".
Gdzieś w połowie podjazdu dogania mnie deszczowa chmura ale też pojawia się pierwsza od dawna kawiarnia. Zajeżdżam więc na cappuccino i przeczekuję ulewę. Kolejna dopada mnie może 100 metrów wyżej, gdzie salwuję się ucieczką do hotelowego garażu. Potem pogoda nie płata dalszych figli a ja z mozołem drapię się pod górę.
Coś tu ewidentnie nie gra. Nachylenia 8% nie jestem w stanie za długo podjeżdżać a odcinki 9-10% mnie już zupełnie ścinają. Żenada. Dopiero na przełęczy dociera do mnie, że za mną dwie ledwo przespane noce, a do tego jestem już potwornie głodny i nie mam już niczego do jedzenia. Puszczam się więc w dół, do Livigno, z planem na konkretny posiłek.
Włosi są jeszcze bardziej bezlitośni od Hiszpanów w rytmie dnia. O godzinie 16 mogę co najwyżej dostać zimną kanapkę w akompaniamencie focha, że "you're coming too late but also too early" (o ile w ogóle po angielsku). No pewnie, przecież będę jazdę po górach dostosowywał do godzin działania kuchni włoskiej. Koniec końców idę do restauracji Amerikano, która łamie wszystkie zasady i podaje pizzę cały dzień. Zaraz potem plądruję zaskakująco niedrogi supermarket i przed wejściem dojadam drugi obiad a przy okazji biorę słuszne zapasy.
Od razu jest lepiej. Choć dzisiaj żadnych wyczynów już nie dokonam, wspinam się na kolejne dwie przełęcze i puszczam w zjazd w stronę Bormio. To wystarczy, żeby głód zaatakował ponownie. Akurat jest włoska pora kolacji, więc przy pierwszej restauracji zarządzam postój. Lokal wygląda podejrzanie, tak trochę... niemiecko. Ale gdy przede mną ląduje na talerzu ogromny kawał pysznego mięsa a uśmiechnięte panie w końcu załapują, że rezygnacja z ziemniaków nie oznacza rezygnacji z sałatki (a wręcz przeciwnie) to świat staje się piękniejszy. Po raz pierwszy dzisiaj czuję, że się najadłem.
Tymczasem zaczyna robić się szaro i chłodno. Ubieram co mam i puszczam się w dalszy zjazd do Bormio, zaczynając lustrować okolicę pod kątem miejsca na nocleg. Może być z tym trudno. Alpy są pewnym wyzwaniem dla tych, co na dziko. Każdy spłachetek płaskiej ziemi jest zazwyczaj owocem ręki ludzkiej i, jako taki, czemuś służy. A na dodatek często leży za płotem. Na dodatek pogoda jest taka, że poszukiwane miejsce powinno mieć dach, żeby zapewnić komfortowy sen.
W końcu wypatruję całkiem dobrze rokującą miejscówkę. Pod wiaduktem, obok budowanej i zamkniętej jeszcze drogi dla rowerów. Kontrolnie jadę jeszcze kawałek nad pobliską rzekę ale tam gęste zarośla i wilgoć nie dają szans na spoczynek. Zawracam i montuję się pod mostkiem. Trochę pyliście ale do wytrzymania. Zasypiam szybko.
przejdź do opisu kolejnego (3/4) odcinka tej wycieczki »
- DST 123.72km
- Czas 08:47
- VAVG 14.09km/h
- VMAX 71.72km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 150
- HRavg 120
- Kalorie 5221kcal
- Podjazdy 2774m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 lipca 2022
Alpy (d. 1/4): San Marco
Dawno nie pojechałem sobie jakiegoś konkretu w górach, w zasadzie od GMRDP 2019. Dlatego, błądząc po internetach nie wiadomo za czym, gdy trafiłem na ceny połączeń lotniczych Wrocław–Bergamo, zapaliła mi się w głowie lampka. Ponownie, bo już kiedyś o tym myślałem.
Szybkie konsultacje i sprawa była załatwiona. W jeden weekend udało się odstawić dzieci do dziadków i skoczyć na romantyczną randkę pieszą po Alpach Bergamskich, zaś 4 dni później, analogicznym połączeniem, leciałem już do Bergamo sam z rowerem.
Wyjazd przypadł na falę największych upałów, jakie nawiedziły kraje śródziemnomorskie. Gdy wytaczam rower z klimatyzowanego terminala, promienie słońca niemal wtapiają mnie w asfalt. Od razu mylę kierunek i gubię się na rondach sąsiadujących z lotniskiem. W końcu jednak trafiam na właściwy kierunek. Natrafić jednakże na otwarty sklep w trakcie sjesty, by wreszcie zakupić jakąś wodę, to dopiero jest trudność! Dokonuję tego dopiero wyjeżdżając z Bergamo, gdy mój wewnętrzny termostat mówi już, że cena nie gra roli.
Na szczęście niedługo trafiam na Ciclovia della Valle Brembana, czyli drogę rowerową pociągniętą szlakiem dawnej kolei. Ma ona asfaltową nawierzchnię i często przebiega przez tunele, które w tych warunkach pogodowych robią piorunujące wrażenie. Z temperatury 30-40 stopni nagle wjeżdża się w wilgotny cień o kilka lub kilkanaście stopni chłodniejszy. Efekt to coś jak wsadzenie głowy do mrożonek w markecie w letni dzień, tylko że ogarnia całe ciało.
Dodatkowym atutem są pojawiające się często kraniki z lejącą się z nich wodą, budzącą podejrzenie bycia pitną. W zasadzie poza początkowym epizodem w Bergamo, nie mam potem problemu ze znalezieniem bezpłatnego napoju. Pieniądze daję tylko za wyśmienitą kawę lub lodowatą colę. I tak ma być.
Ścieżka rowerowa kończy się w Piazza Brembana. I tam właśnie spoczywam w kawiarni na oba napoje, bo przede mną wspinaczka na Passo San Marco, bez osłony w cieniu, jaki często oferowała wijąca się dnem doliny DDRka. Na szczęście kończy się pora sjesty i największego upału. Z każdym mozolnie zdobywanym metrem spada też temperatura, choć przyznać muszę że z początkowego etapu wspinaczki pamiętam niewiele. Świadomość wraca mi około 1400 m n.p.m, gdzie lekki ból głowy uświadamia z jakim żarem dotychczas się zmagałem.
Podjazd ma w zasadzie stałe nachylenie, oscylujące z minimalnymi odchyłkami w okolicy 8%. Z obecną formą, bagażem i po takim upale, to dla mnie o jakieś dwa punkty procentowe poza strefą komfortu. Co setkę w pionie robię więc krótki postój na uspokojenie serca i uzupełnienie mocno wyczerpanych płynów. Wszak nie przyjechałem się tu zajeżdżać, tylko odpocząć w górach, co nie?
Niedoszacowuję długości tych zmagań i ostatnich kilkaset metrów pokonuję już konkretnie głodny. Doceniam dietę keto, na której co prawda brakuje zasobów by dokonać solidnego sprintu ale też nie ma ryzyka złapania konkretnej "bomby" odcinającej energię. Wrota do zasobów tłuszczu stoją cały czas otwarte ;)
Na szczycie panuje miły chłód i wieje lekki wiaterek. Ruszam w dół nim przerodzi się w ziąb. Droga swoim standardem nie odbiega od polskich, więc jest sporo hamowania i nim dotrę do pierwszych większych osad, mija chyba z pół godziny. Wypatruje restauracji ale pierwszą, oczywiście najbardziej kameralną i "lokalsową" po prostu przestrzeliwuję rozpędzony. Potem żałuję, że nie zawróciłem. Następne bowiem nie wyglądają tak atrakcyjnie, są eleganckie i pełne gustownie ubranej klienteli.
Tymczasem z każdym traconym metrem wysokości dramatycznie rośnie temperatura. W końcu docieram do leżącego na dnie doliny Morbegno. Tu z kolei z lokali odstrasza mnie głośna muzyka i hałas; akurat w tych napotkanych są jakieś urodziny czy inne okazje. Ruszam dalej doliną i na mapie rozglądam się za restauracją. W końcu trafiam na przydrożny bar. Oczywiście za późno na normalny posiłek i muszę obejść się jedynie kanapką. Przy stoliku obok siedzi za to grupka Włochów, oczywiście intensywnie dyskutująca, więc mam co obserwować.
Tak popijając szybko grzejącą się colę, próbuję dojść jaka panuje tu temperatura. Wstaję w końcu i podchodzę do roweru by sprawdzić. Oczom nie wierzę:
Próbując zrobić to zdjęcie przypadkiem wyzwalam w telefonie lampę błyskową. Elektryzuje to sąsiadów ze stolika obok, którzy w końcu rejestrują moją obecność i zaczynają zagadywać. Ja po hiszpańsku, oni po włosku, da się porozumieć. Gdy mówię w którą stronę jadę i że na szosie panuje spory ruch, wskazują ścieżkę rowerową. Będąc do niej sceptycznie nastawionym (w domu sprawdziłem, że spora jej część to szutry), rozważałem jazdę drogą. Lokalsi jednak zapewniają, że jest asfaltowa. Nawet prowadzą mnie na jej początek, by pokazać, i oczywiście udzielają wszelkich rad. Gdy już entuzjazm im opada, siadają znowu przy stoliku. Wtedy jeden z nich z triumfalnym okrzykiem wyciąga karty. Wszyscy siadają i zaczynają grać. Partia kończy się za dwie minuty, gdy jeden z nich zrywa się z miejsca i zaczyna coś ekspresywnie wykrzykiwać. W tej całej ich impulsywności nie ma jednak krzty agresji, tylko dobitnie wyrażane emocje. Nigdy wcześniej, poza wypadem w góry tydzień wcześniej, we Włoszech nie zabawiłem dłużej niż pół dnia przejazdem, więc ich kultura to dla mnie nowe wrażenie. Słyszeć o czymś a być tego świadkiem to różne rzeczy. Bardzo mi się to podoba, choć pewnie szybko miałbym dość mieszkając tu na co dzień.
Ale nie mieszkam a zanocować gdzieś trzeba. Kończę posiłek i ruszam ścieżką rowerową. Oczywiście zaraz okazuje się dokąd najdalej dojechali uczestnicy imprezki, gdyż po jakichś 5 kilometrach znika asfalt. Szuterek na szczęście jest równy a niebawem mam opcję zjechania na szosę, z której skwapliwie korzystam. Gdy droga znowu przecina się ze ścieżką, teraz biegnącą pod mostem, świecę latarką i stwierdzam asfalt. Dość karkołomnym szlakiem po kamieniach znoszę rower na dół i kontynuuję jazdę.
Zachęconym brakiem jakiejkolwiek żywej duszy (poza zawartością przejeżdżających samochodów), decyduję się na nocleg na jednym z miejsc postojowych. Każde z nich wyposażone jest w kranik, z czego korzystam zażywając upragnionej po takim dniu kąpieli. Szybkie dmuchanie maty, nur w śpiworek i... długotrwałe wiercenie. Po pierwszym dniu nie mogę się łatwo wyciszyć, przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć albo zaraz się wybudzam. A może po prostu jest za gorąco?
Szybkie konsultacje i sprawa była załatwiona. W jeden weekend udało się odstawić dzieci do dziadków i skoczyć na romantyczną randkę pieszą po Alpach Bergamskich, zaś 4 dni później, analogicznym połączeniem, leciałem już do Bergamo sam z rowerem.
Wyjazd przypadł na falę największych upałów, jakie nawiedziły kraje śródziemnomorskie. Gdy wytaczam rower z klimatyzowanego terminala, promienie słońca niemal wtapiają mnie w asfalt. Od razu mylę kierunek i gubię się na rondach sąsiadujących z lotniskiem. W końcu jednak trafiam na właściwy kierunek. Natrafić jednakże na otwarty sklep w trakcie sjesty, by wreszcie zakupić jakąś wodę, to dopiero jest trudność! Dokonuję tego dopiero wyjeżdżając z Bergamo, gdy mój wewnętrzny termostat mówi już, że cena nie gra roli.
Na szczęście niedługo trafiam na Ciclovia della Valle Brembana, czyli drogę rowerową pociągniętą szlakiem dawnej kolei. Ma ona asfaltową nawierzchnię i często przebiega przez tunele, które w tych warunkach pogodowych robią piorunujące wrażenie. Z temperatury 30-40 stopni nagle wjeżdża się w wilgotny cień o kilka lub kilkanaście stopni chłodniejszy. Efekt to coś jak wsadzenie głowy do mrożonek w markecie w letni dzień, tylko że ogarnia całe ciało.
Dodatkowym atutem są pojawiające się często kraniki z lejącą się z nich wodą, budzącą podejrzenie bycia pitną. W zasadzie poza początkowym epizodem w Bergamo, nie mam potem problemu ze znalezieniem bezpłatnego napoju. Pieniądze daję tylko za wyśmienitą kawę lub lodowatą colę. I tak ma być.
Ścieżka rowerowa kończy się w Piazza Brembana. I tam właśnie spoczywam w kawiarni na oba napoje, bo przede mną wspinaczka na Passo San Marco, bez osłony w cieniu, jaki często oferowała wijąca się dnem doliny DDRka. Na szczęście kończy się pora sjesty i największego upału. Z każdym mozolnie zdobywanym metrem spada też temperatura, choć przyznać muszę że z początkowego etapu wspinaczki pamiętam niewiele. Świadomość wraca mi około 1400 m n.p.m, gdzie lekki ból głowy uświadamia z jakim żarem dotychczas się zmagałem.
Podjazd ma w zasadzie stałe nachylenie, oscylujące z minimalnymi odchyłkami w okolicy 8%. Z obecną formą, bagażem i po takim upale, to dla mnie o jakieś dwa punkty procentowe poza strefą komfortu. Co setkę w pionie robię więc krótki postój na uspokojenie serca i uzupełnienie mocno wyczerpanych płynów. Wszak nie przyjechałem się tu zajeżdżać, tylko odpocząć w górach, co nie?
Niedoszacowuję długości tych zmagań i ostatnich kilkaset metrów pokonuję już konkretnie głodny. Doceniam dietę keto, na której co prawda brakuje zasobów by dokonać solidnego sprintu ale też nie ma ryzyka złapania konkretnej "bomby" odcinającej energię. Wrota do zasobów tłuszczu stoją cały czas otwarte ;)
Na szczycie panuje miły chłód i wieje lekki wiaterek. Ruszam w dół nim przerodzi się w ziąb. Droga swoim standardem nie odbiega od polskich, więc jest sporo hamowania i nim dotrę do pierwszych większych osad, mija chyba z pół godziny. Wypatruje restauracji ale pierwszą, oczywiście najbardziej kameralną i "lokalsową" po prostu przestrzeliwuję rozpędzony. Potem żałuję, że nie zawróciłem. Następne bowiem nie wyglądają tak atrakcyjnie, są eleganckie i pełne gustownie ubranej klienteli.
Tymczasem z każdym traconym metrem wysokości dramatycznie rośnie temperatura. W końcu docieram do leżącego na dnie doliny Morbegno. Tu z kolei z lokali odstrasza mnie głośna muzyka i hałas; akurat w tych napotkanych są jakieś urodziny czy inne okazje. Ruszam dalej doliną i na mapie rozglądam się za restauracją. W końcu trafiam na przydrożny bar. Oczywiście za późno na normalny posiłek i muszę obejść się jedynie kanapką. Przy stoliku obok siedzi za to grupka Włochów, oczywiście intensywnie dyskutująca, więc mam co obserwować.
Tak popijając szybko grzejącą się colę, próbuję dojść jaka panuje tu temperatura. Wstaję w końcu i podchodzę do roweru by sprawdzić. Oczom nie wierzę:
Próbując zrobić to zdjęcie przypadkiem wyzwalam w telefonie lampę błyskową. Elektryzuje to sąsiadów ze stolika obok, którzy w końcu rejestrują moją obecność i zaczynają zagadywać. Ja po hiszpańsku, oni po włosku, da się porozumieć. Gdy mówię w którą stronę jadę i że na szosie panuje spory ruch, wskazują ścieżkę rowerową. Będąc do niej sceptycznie nastawionym (w domu sprawdziłem, że spora jej część to szutry), rozważałem jazdę drogą. Lokalsi jednak zapewniają, że jest asfaltowa. Nawet prowadzą mnie na jej początek, by pokazać, i oczywiście udzielają wszelkich rad. Gdy już entuzjazm im opada, siadają znowu przy stoliku. Wtedy jeden z nich z triumfalnym okrzykiem wyciąga karty. Wszyscy siadają i zaczynają grać. Partia kończy się za dwie minuty, gdy jeden z nich zrywa się z miejsca i zaczyna coś ekspresywnie wykrzykiwać. W tej całej ich impulsywności nie ma jednak krzty agresji, tylko dobitnie wyrażane emocje. Nigdy wcześniej, poza wypadem w góry tydzień wcześniej, we Włoszech nie zabawiłem dłużej niż pół dnia przejazdem, więc ich kultura to dla mnie nowe wrażenie. Słyszeć o czymś a być tego świadkiem to różne rzeczy. Bardzo mi się to podoba, choć pewnie szybko miałbym dość mieszkając tu na co dzień.
Ale nie mieszkam a zanocować gdzieś trzeba. Kończę posiłek i ruszam ścieżką rowerową. Oczywiście zaraz okazuje się dokąd najdalej dojechali uczestnicy imprezki, gdyż po jakichś 5 kilometrach znika asfalt. Szuterek na szczęście jest równy a niebawem mam opcję zjechania na szosę, z której skwapliwie korzystam. Gdy droga znowu przecina się ze ścieżką, teraz biegnącą pod mostem, świecę latarką i stwierdzam asfalt. Dość karkołomnym szlakiem po kamieniach znoszę rower na dół i kontynuuję jazdę.
Zachęconym brakiem jakiejkolwiek żywej duszy (poza zawartością przejeżdżających samochodów), decyduję się na nocleg na jednym z miejsc postojowych. Każde z nich wyposażone jest w kranik, z czego korzystam zażywając upragnionej po takim dniu kąpieli. Szybkie dmuchanie maty, nur w śpiworek i... długotrwałe wiercenie. Po pierwszym dniu nie mogę się łatwo wyciszyć, przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć albo zaraz się wybudzam. A może po prostu jest za gorąco?
- DST 115.24km
- Czas 06:58
- VAVG 16.54km/h
- VMAX 59.91km/h
- Temperatura 31.0°C
- HRmax 168
- HRavg 133
- Kalorie 3802kcal
- Podjazdy 1944m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 lipca 2022
Jak ja tu lubię wracać!
- DST 64.22km
- Czas 03:05
- VAVG 20.83km/h
- VMAX 70.34km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 169
- HRavg 125
- Kalorie 1908kcal
- Podjazdy 1136m
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze