Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2016

Dystans całkowity:1310.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:109.23 km
Więcej statystyk
Piątek, 30 września 2016

poczta

Niedziela, 25 września 2016

Pradziadek

  • DST 213.00km
  • Sprzęt szosa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 września 2016 | Uczestnicy

Maraton Północ–Południe 2016

Do tego maratonu podszedłem na luzie. Był to już piąty start w tym sezonie na dystansie 500+ i jeszcze przed ruszeniem w trasę powiedziałem "całe szczęście, że ostatni". Nie żebym rezygnował z ultra. Ale jakoś nagromadzenie obowiązków zawodowych sprawiło, że moja jazda na rowerze w ostatnich miesiącach ograniczyła się do — jak to fachowo zostało nazwane — treningu metodą startową. Szczyt formy z czerwca, który pozwolił mi ładnie pojechać Maraton Podróżnika, gdzieś minął. Realnie oceniając swoją formę, ułożyłem plan na "dojechać bez zbędnego ociągania się".
Sam maraton Północ—Południe to nowa impreza, choć coś podobnego już jechałem. W zamyśle powstał jako alternatywa dla BBTour, odróżniająca się od niego jazdą po bocznych drogach i samowystarczalnością zawodników. A więc wszystkim, co najlepsze :)
W czwartek oddaję rower i bagaże, by razem z Wąskim pojechać w piątek pociągiem jak prawdziwi prosi. Z portfelem i lekturą na drogę. Nasze rumaki pojechały autem bagażowym, zabezpieczone w profesjonalny sposób.
foto: Wilk
W Gdyni spotykamy już całkiem sporą ekipę maratończyków i wraz z kilkoma turystami rowerowymi pakujemy się do Regio. Miejsc na rowery jest 6 a my upychamy ich 15. Cieszę się, że nie mam swojego i nie muszę się denerwować. Pani kierownik jest tym nadużyciem wyraźnie zdegustowana i próbuje protestować ale nikt się jej uwagami zbytnio nie przejmuje. Przejście w korytarzu jest zachowane, więc nie ma podstaw by kogoś wypraszać.
Po szybkiej kąpieli w ciepłym Bałtyku i zjedzeniu całej pizzy (co było niskim wynikiem na tle grupy) melduję się w przyczepie kempingowej, którą dzielę z Księgowym. Zakurzone i przykrótkie łóżko nie jest warte nawet posezonowej, obniżonej ceny, ale umiarkowana dawka piwa i stopery do uszu, w połączeniu z zarwaną poprzednią nocą, pozwalają mi szybko odpłynąć w sen.

Start zaplanowany był na godzinę 10. Dość późno jak na tak długi maraton. Kwadrans wcześniej podjechaliśmy na linię startu, gdzie, ku naszemu zaskoczeniu, czekali na nas strażacy, konferansjer ze sprzętem nagłośnieniowym i... burmistrz Helu. Nie spodziewaliśmy się, że nasza skromna impreza spotka się z zainteresowaniem oficjeli. Było przemówienie, z którego ani słowa nie pamiętam i to nie tylko dlatego, że mało mnie takie rzeczy interesują. Miałem bowiem co innego na głowie.

Wyjeżdża chłop kombajnem na pole. Gwałtownie hamuje, ze zdziwieniem rozgląda się dookoła, po czym uderza dłonią w czoło.
— O kurwa! Zapomniałem zasiać!

Nie wgrałem trasy.
Na ekranie odbiornika widnieje tylko plan zrealizowanej wycieczki sprzed dwóch tygodni, co wyklucza wszelkie przypadkowe wykasowanie danych i jednoznacznie wskazuje mój debilizm jako przyczynę kłopotów. Pracowicie przygotowywanego na MPP materiału z naniesionymi punktami kontrolnymi i całodobowymi stacjami benzynowymi — po prostu nie ma i nie było. Czysto, pusto, tabula rasa.
Długo rozważać na temat własnej głupoty nie mogę bo dochodzi 10:00, pada komenda do startu i ruszamy. Do Jastarni prowadzi nas policyjna eskorta, potem następuje start ostry. Bez namysłu wskakuję do odjeżdżającego Pendolino, które ciągnie grupa faworytów całych zawodów. Z prędkością rzadko spadającą poniżej 35km/h a często przekraczającą 40km/h wpadamy do Władysławowa, gdzie policja zabezpiecza nasz przejazd przez ronda. Potem szybki przeskok do Łebczu, gdzie wjeżdżamy na ścieżkę rowerową. Tutaj muszę na moment zatrzymać się, by wyjąć ze szprych numer startowy, i tracę kontakt z grupą. Zaraz jednak pojawia się Kurier, z którym chwilę jedziemy dalej, rozpędzając rolkarzy. Oczywiście gdy tylko zjeżdżamy ze ścieżki, ten odstawia mnie na coraz większy dystans. Szybko jednak doganiam Rapsika, z którym zostaję i z którym pojadę kolejnych kilkaset kilometrów, nawet pomimo tego że jazda na kole w ogóle nam nie idzie — on jest znacznie szybszy na płaskim a ja przeganiam go na małych nawet podjazdach.
Bez nawigacji na Kaszubach nie pojechałbym solo nawet kilku kilometrów. Trasa kluczy po bocznych drogach, w których nie ma szans zorientować się bez pomocy. Obmyślam plan co zrobić gdybym został sam. Mój wiekowy odbiornik nie odczyta śladu z karty i bez komputera nie ma szans by wgrać do niego cokolwiek. Postanawiam więc ściągnąć plik do smartfona i tam podglądać go na mapie w krytycznych momentach. Na to jednak nie będę miał czasu do kolacji, bo na razie jest z kim jechać i nie ma sensu się zatrzymywać.
Do Świecia, jak to często na początku trasy bywa, tasujemy się z wieloma zawodnikami, z niektórymi kawałek jedziemy. Gdy robimy przerwę na lody, mijają nas Hipki. Rapsik nie może odpuścić takiej okazji, połyka gofra na dwa kęsy i wszczyna pościg. Ja wskakuję na rower z niedojedzonym lodem i pochłaniam go już w locie. Gdy doganiamy Hipków, Rapsik zaczyna gwiazdorzyć. Podnosi tempo, dyktuje zmiany, aż w końcu, gdy jesteśmy z przodu grupy, Hipki nagle gdzieś znikają.
W Świeciu zatrzymujemy się na kolację. Wciągam kurczaka z powiększoną porcją ryżu. Niby szybko ale jednak mija nam na tym sporo czasu. Wyprzedza nas spora część stawki.
Na drugim brzegu Wisły jest bardziej płasko ale odwracamy się pod wiatr, który po zmroku zamiast osłabnąć stopniowo tężeje. Zwalniamy coraz bardziej, choć wysiłek w pedałowanie wkładamy nie mniejszy. To doprowadza do znużenia, które nocą szybko owocuje sennością. Dość szybko zatrzymujemy się na kilkuminutową drzemkę dla otrzeźwienia głowy. Wtedy doganiają nas Turysta i Wąski, z którymi formujemy większą grupę. Temperatura spada i wiatr wychładza nas coraz bardziej. Na postoju na stacji benzynowej owijam się folią NRC a przed odjazdem pakuję ją złożoną pod kurtkę, na plecy, które marzną najbardziej. Zwalniamy coraz bardziej a na tej samej stacji odjeżdża nam zniecierpliwiony tym Rapsik.
Do punktu w Dobrzyniu nad Wisłą doczłapujemy koło 4:30 rano. Niewiarygodne. 150km w 8 godzin. Kompletnie wypruci tą walką z wiatrem kładziemy się na godzinną drzemkę tuż przed świtem na przystanku PKS.

foto: Kot

Rano zimny wiatr od razu przyrawia nas o dreszcze zakrawające na epilepsję. Pakujemy folie pod kurtki ale po kilku kilometrach rozgrzewamy się i możemy je wyjąć. Wzdłuż Wisły przesuwamy się powoli w stronę Płocka, mając wschodni wiatr niemalże idealnie w pysk. Przed Gąbinem pojawiają się lasy i na chwilę można się rozpędzić, ale to tymczasowa ulga. Zaraz wjeżdżamy na płaskie, nudne i brzydkie Mazowsze. To była najbardziej paskudna część trasy na BBTour i — nie wiedzieć za jakie grzechy — w kolejnym maratonie znowu musimy tędy jechać. Od Gąbina toczymy się z Kotem i Wilkiem. Toczymy to dobre słowo, bo trudno nazwać to jazdą. Odcinek przed Łowiczem to prosta jak od linijki, płaska szosa po horyzont. Jeśli ktoś chce sobie zrobić symulator Mazowsza to wystarczy trenażer i wielki wentylator ustawiony z lewej strony. Będzie równie pasjonująco. Drogę może sobie namalować na ścianie, zapewni równie dużo dynamiki.
Powoli kulając docieramy do Skierniewic, które są punktem kontrolnym. Dość długo poszukujemy miejsca do zjedzenia obiadu, aż w końcu lądujemy w pizzerii. Kot i Wilk zamawiają po małej pizzy, ja z Wąskim po dużej. Dopiero gdy lądują na stole, uświadamiamy sobie co to znaczy "duża".
Hmm... nie było tak źle. Wciągnąłem całą.
Od rana urobilismy… 170km. Na szczescie wiatr ustal ale w jego miejsce przyszedl deszcz. Moi mili, w porownaniu z tym BBT to byla plaza i drinki z palemka podtykane pod nos ;)
— Z relacji SMS
Gdzieś w okolicy Rawy Mazowieckiej dopada nas deszcz. Teraz już nie można zatrzymywać sie na byle co, bo każdy postój wychładza. Na szczęście słabnie w końcu wiatr i można jechać z jakąś rozsądną prędkością. Przekraczamy Pilicę i niebawem meldujemy się w Opocznie. Tu nadchodzi zmrok a my uświadamiamy sobie, że jazda zmokniętym w noc to już mało rozsądny plan. Wiadomo, że nie dociągniemy do rana, a nocleg na dziko w mokrych ciuchach będzie nie tylko nieprzyjemny ale może być niebezpieczny dla zdrowia.
Kot i Wilk znajdują hotel w Końskim i rezerwują nocleg. Dojeżdżamy tam po jakichś straszliwych dziurach, które znikają niemal od razu po przekroczeniu granicy województwa Świętokrzyskiego. Pani na recepcji jest zdziwiona ale nie kręci nosem na widok naszych pojazdów i strojów, które mimo starań szybko owocują małym potopem przed jej biurkiem.
Wilk z Kotem postanawiają ruszać już o 2 rano, my jednak stwierdzamy, że skoro płacimy to chcemy pospać. Jak luksusy to luksusy. Zamawiamy z dowozem kurczaka z ryżem, odpalamy klimatyzator na 30°C i rozwieszamy przed nim ubrania.
Robimy rachunek sumienia. Od PK w Świeciu minęła doba. To było 350km temu.
Trzysta pięćdziesiąt kilometrów w dobę. Po płaskim.

Rano wszystkie ciuchy, za wyjątkiem obuwia, są suche. Podobnie jak ulice w mieście. Aby odciąć się od wilgoci zakładam suche skarpety i opakowuję stopy w wykrojone kawałki folii NRC. Na razie działa. Ruszamy szybko w drogę, by kilka wiosek dalej spotkać innego zawodnika. To Darek, który jechał z Radkiem i Księgowym. Jego kompani wycofali się a on, prawie nie śpiąc, przejechał spory kawał samotnie. Na śniadaniu na stacji benzynowej ustalamy, że jedziemy razem.
Świętokrzyskie mija nam szybko. Piękne drogi, coraz lepsze widoki. Do tego cukiernia na rynku we Włoszczowej, oferująca szeroki wybór drożdżówek za absurdalnie niską cenę 1,10zł. Trzeba tu jeszcze przyjechać, robiąc przy okazji kilkaset km, żeby mieć pretekst do wyżerki! Wąskiemu coraz bardziej odzywa się bolące kolano, więc odwiedza aptekę i bierze jakieś mocne proszki. Odnotowuję by na mecie zawnioskować o kontrolę antydopingową.
Kawałek za Koniecpolem zaczynają się pierwsze strome podjazdy zwiastujące początek Jury. Dwie ścianki i naszym oczom ukazuje się przepiękny widok zamków w Bobolicach i Mirowie zasnutych lekką, jesienną mgłą. Piękne widoki w połączeniu z podjazdami dodają mi sił. Sypię dwie łyżki guarany do jogurtu. Puszczam w niepamięć swój wniosek o kontrolę dopingu. Hurrrrrrrraaaaaaa!!!! Znika gdzieś ból siedzenia mocno styranego na 700km, przestają odzywać się kolana. Z radością witam każdą napotkaną ściankę. Nareszcie nie jest płasko!
Fajnie jedzie się do Ogrodzieńca. Dalej wpadamy na DW791, która byłaby rewelacyjną drogą gdyby ruch trochę zelżał. Cóż, mamy poniedziałek i już nie ma taryfy ulgowej. Każdy dokądś. Jak nie do pracy to z pracy. Jeżdżą w te i we wte. Przeprawa przez Klucze i Olkusz to już trochę przepychania w korkach ale droga na Krzeszowice znowu pozwala cieszyć się swobodą.
Prawie udaje nam się zajechać przed deszczem na obiad. Prawie. Pierogarnię zauważam kątem oka. Od samego startu chodziły mi po głowie ruskie. Wpadamy do nowiutkiego, ciepłego lokalu, zrzucamy mokre ciuchy i stajemy w kolejce. Proste zdanie "Ruskie się skończyły" burzy mój świat. Załamany zjadam po dziesięć pierogów z mięsem i ze szpinakiem, dodatkowo podjadając Wąskiemu jeden owocowy. Niby się najadłem ale znowu jakimś substytutem.
Miałem takie mylne wrażenie, że z Krzeszowic już tylko przez Wisłę i hajda w góry. A tymczasem tutaj hopka za hopką, autostrada A4, znowu seria hopek i w efekcie nad rzeką pojawiamy się już o zmroku. Pierwszy stromy podjazd robimy już po ciemku. Tuż przed szczytem służby wywlekają auto wbite w drzewo. Nie wyrobił pierwszego zakrętu na zjeździe? Amator.
Zbliżamy się do Kalwarii Zebrzydowskiej, znanej z klasztoru i dróg szatańskiej jakości — wyraźnego znaku, że modły o asfalt nie zostały wysłuchane. Zaczyna się rosyjska ruletka. Czy na zjeździe wpadniemy w dziurę wielkości miednicy czy w jakieś większe podłużne pęknięcie? Wąski w ostatniej chwili unika tego pierwszego, ja coraz bardziej kurczowo zaciskam klamki zamiast cieszyć się prędkością.
Darek, który jedzie na dość wiekowym rowerze, powoli odstaje. Nic dziwnego, ma szosową kasetę i manetki na ramie. I tak jest twardy, że dotrzymał nam kroku na tych ściankach. Na dodatek nie ma nawigacji. Objaśniamy mu trasę, Wąski oddaje swoją rozpiskę na wypadek gdyby nas zgubił. Pomimo tego na kolejnych górkach czekamy na niego dopóki nie grozi to zmarznięciem. Ten fragment trasy jest ostatnim naprawdę skomplikowanym nawigacyjnie a w razie problemów trudno tu coś zdziałać.
Za Kalwarią pojawia się mgła. Niepewni jakości nawierzchni, nie widząc prawie nic przed sobą, chyba wolniej zjeżdżamy niż wjeżdżamy.  Gdzieś w Budzowie trafiamy na otwarty sklep. W środku ponura pani patrzy na nas wzrokiem jakbyśmy właśnie zjedli jej kota i szorstko oznajmia "właśnie zamykamy". Do sprzedanej nam kiełbasy, pośledniej zresztą jakości, dorzuca za darmo suchara, że ona to "też ma rower ale na cztery koła" po czym w szybkich podskokach przez deszcz ewakuuje się do samochodu.
Już mamy odjeżdżać, gdy pojawia się Darek. W kilku niewybrednych słowach komentuje ostatni zjazd we mgle, po czym dołącza do ataku na Makowską Górę. Jakby przewidując, że skończyło się jeżdżenie a zaczyna turystyka piesza, kilkaset metrów przed planowanym podejściem z jego roweru odpada... korba. Okazuje się, że to jakiś archaiczny system mocowania na nakrętkę, która w ciemności gdzieś sobie poleciała. Chwilowo potrzebna nie będzie ale po drugiej stronie góry druga korba może się już przydać.
Makowską atakuję na rowerze ale szybko przychodzi moment gdzie przestaje mieć to sens. Podchodzimy więc sporą część. Po drugiej stronie, na zjeździe, robię jeden przystanek bo ręce mi drętwieją od zaciskania klamek. W zeszłym roku na MP pokonywałem tę górę w przeciwną stronę i pierwszy raz w życiu sprowadzałem rower na zjeździe. To miejsce na maratonie szosowym to jakieś nieporozumienie.
Darek zostaje gdzieś z tyłu ale tutaj jest cywilizacja i sobie poradzi. Ja naciskam by utrzymywać przyrodzoną ssakom stałocieplność i jechać dalej ale Wąski ma co do tego odmienną koncepcję i stanowczo domaga się gorącej herbaty. Zajeżdżamy więc na Orlen, gdzie oczywiście trwonimy godzinę czasu bo trudno się przekonać do ponownego wyjścia na ziąb. Mogliśmy łatwo dogonić Wilka i Kota a tu nici.
W końcu nie wytrzymuję i wsiadam na rower. Meta tak blisko, że mi się naprawdę nie chce trwonić czasu. Podjazdy koło Jordanowa wchodzą gładko, potem skręcamy gdzieś w prawo, zjeżdżamy, podjeżdżamy, przecinamy w poprzek Zakopiankę, ocieramy się o Rabkę, w której — jak się okazało — Kot i Wilk spoczęli na nocleg.
Rdzawka. O tym podjeździe słyszałem już niejedną legendę. Że stromo, że trudno, że w ogóle masakra. No to zobaczmy. Pomimo 900km w nogach podjazd wchodzi całkiem dobrze. Wiadomo, korzystam z szerokości szosy i zakładam sobie zygzak tu i ówdzie na stromszych odcinkach, ale finalnie Rdzawka puszcza jednym ciągiem, bez przystanków. Pod Statoilem robię pauzę na zewnątrz bo w środku chyba bym się zagotował. Szykuję się na dłuższe oczekiwanie na Wąskiego, który od razu podjął plan pieszego podejścia. Okazuje się jednak, że mój podjazd wcale nie był dużo szybszy i już po chwili znajoma sylwetka wyłania się z mgły.
Nie czekamy, puszczamy się w długi zjazd, mijając dostawę do supermarketu, która chyba nie dotarła na czas bo wiozący ją TIR leży w rowie. Droga równa, szeroka i pusta. Cieszę się, że jadę po niej w nocy. Za dnia pewnie nie byłoby tak ładnie. Pod koniec zjazdu jednak nie jest mi tak wesoło bo zdążyłem zmarznąć i nadchodzące falami dreszcze wprawiają w drgania cały rower, co przy prędkości ponad 50km/h jest bardzo niefajnym zjawiskiem. Kierownica lata na boki, odruchowo zaciskam dłonie co tylko wzmaga wibracje. Boję się nacisnąć na hamulce i próbując zachować spokój staram się naturalnie wytracić prędkość na wypłaszczeniu. Ufff... udało się.
Znowu jakieś wiochy. Przejeżdżamy koło buchających parą basenów termalnych. Całe szczęście, że zamknięte, bo chyba bym wjechał tam rowerem bez rozbierania się. Obiecuję sobie przyjść tam w ciągu dnia (i obietnicy dotrzymuję). W końcu Wąski daje sygnał, że skręcamy w jakąś ciemną i wyboistą drogę w lewo.
W tym momencie z mglistego, ciemnego zaułka po przeciwnej stronie wyłania się sylwetka w pelerynie, prowadząca rower. Wszelki duch! Okazuje się, że to Wojtek, jeden z naszych. Gdzieś po drodze wyładowały mu się baterie, zarówno te jego własne, jak i w nawigacji. Pobłądził, zmókł, ale w końcu tu doczłapał. Ruszamy dalej w trójkę. Droga z początku łagodnie wspina się pod górę ale potem nabiera zadziornego charakteru. Dzwoni do mnie meta z pytaniem gdzie jesteśmy. Melduję stan inwentarza, dowiaduję się że jeszcze ścianka przed nami i ruszam gonić chłopaków.
Rzeczywiście, Gliczarów daje popalić. Podjeżdżam kawałek, czekam na chłopaków, którzy idą. Podjeżdżam znowu. I tak kilka razy. Wreszcie pochyłość łagodnieje ale do mety ciągle kilka ładnych kilometrów a chłopaków dopada senność. Zaczynam tłumaczyć, że siedzenie na asfalcie albo spanie na kierownicy mety nie przybliży. Wspominam o prysznicu, gorącym makaronie i łóżku będących na wyciągnięcie ręki. Jakoś ta karawana snuje się dalej. Na 2km przed metą Wojtek kategorycznie stwierdza, że musi odpocząć na parkingu. Macham na to ręką bo w razie czego, gdyby się nie pojawił, można szybko do niego podjechać. Za niedługą chwilę meldujemy się z Wąskim na mecie.
Czas 67:42, więc słabiutki.
Na mecie dostajemy po misce gorącego makaronu z sosem. Podobno był rozgotowany ale nie zauważyłem. Kaha częstuje nas jeszcze radlerkami. Wchodzą idealnie. Planuję czekać na Kota i Wilka, którzy już dawno ruszyli z noclegu, ale w tzw. międzyczasie uderzam głową o kant poduszki i tracę przytomność.
O godzinie 16 na metę dociera Darek. Szedł pieszo przez noc, trzy razy naprawiał korbę zanim zadziałała, nie poddał się i osiągnął metę. Dla mnie to prawdziwy twardziel i bohater maratonu. Czapka z głowy za upór i zacięcie!
Zapis trasy
Podsumowanie
Maraton mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że będzie trudniejszy od BBTour, ale nie przewidywałem aż takiej różnicy. Wiadomo, że bez punktów żywnościowych/wypoczynkowych jedzie się trudniej a tutaj doszedł jeszcze dość długi górski finisz. No i pogoda, która przeciurała nas niemiłosiernie. Doba ciężkiej walki z wiatrem a potem jeden wieczór i kolejna noc jazdy w deszczu. O ile w sierpniu wystarczyło przywdziać worek na śmieci i wesoło sobie pomykać, tak teraz każdy postój kończył się szybkim wyziębieniem.
Podjazdy, na które wielu narzekało, nie okazały się problemem. Z wyjątkiem jedynie Makowskiej Góry, która moim zdaniem na tego typu imprezy zupełnie się nie nadaje. Poza tym uważam, że gór było za mało, choć ich obecność na samym końcu tak długiej trasy to poważne wyzwanie. Choć tutaj było ich więcej niż na BBT, zniosłem je o wiele lepiej. Może dlatego, że na Bałtyk-Bieszczady są one szokiem po setkach kilometrów płaskich jak stół krajówek.
No i tu kolejna sprawa, całkiem już osobista. Po raz kolejny rozłożyła mnie zupełnie jazda po płaskim. Moje naturalne rowerowe środowisko to jednak góry a przynajmniej pagórki. Podróżnicza dusza też domaga się widoków. Mazowsze, ponownie pokonywane z przeszkodą wiatru, zanudziło mnie na śmierć i zniszczyło motywację. Odżyłem dopiero w Świętokrzyskim, prawdziwy przypływ energii miałem na Jurze. Już po maratonie w Kórniku (skądinąd świetnej imprezie) mówiłem sobie, że więcej maratonów po płaskim nie jadę. Teraz zapadła decyzja, że przyszłoroczny kalendarz startów będzie mniej obszerny ale za to skupiony na trasach o dużym przewyższeniu.
Tymczasem pora zamknąć sezon 2017 i zająć się jeżdżeniem po swojemu. Byle do wiosny!
Organizacyjnie maraton zasługuje na medal. Wszystko zgodnie z zapewnieniami, zero zastrzeżeń, schronisko na końcu trasy może trudno osiągalne ale wynagradza trudy. Chodzą słuchy, że największy wkład w ten sukces miał Jacek zwany Turystą, więc wiecie na czyje imprezy jechać w ciemno :)
  • DST 938.70km
  • Sprzęt szosa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 14 września 2016

po mieście

Środa, 14 września 2016

po mieście

Wtorek, 13 września 2016

po mieście

Wtorek, 13 września 2016

po mieście

Czwartek, 8 września 2016

po mieście

Niedziela, 4 września 2016

po mieście

Niedziela, 4 września 2016

Pętelka karkonoska

  • DST 113.00km
  • Sprzęt szosa
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl