Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2016
Dystans całkowity: | 1939.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 25:30 |
Średnia prędkość: | 20.08 km/h |
Liczba aktywności: | 21 |
Średnio na aktywność: | 92.37 km i 25h 30m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 1 maja 2016
Piękny Wschód 2016
Piekny Wschód to tradycyjnie pierwszy w sezonie ultramaraton szosowy. Zapisałem się na niego z założeniem, że będzie to trening oraz sprawdzian przed imprezą, na której bardziej mi zależy, czyli Maratonem Podróżnika. Przez moment myślałem żeby przycisnąć trochę i postarać się zmieścić w 24 godzinach, jednak w poprzedzających miesiącach nie znalazłem odpowiednio dużo czasu na rozjeżdżenie i nie pokonałem jednorazowo dystansu większego niż 230km. Plan zatem wrócił do wersji "dojechać i nie zamulić".
Trochę ciągnąc za uszy namawiam do startu Kahę. W zeszłym roku przejechała swoje pierwsze 500km i to na MTB, miała też dobry wynik w Maratonie Podróżnika na 300km po trudnej, górskiej trasie. Zimę spędziła na rowerze po drugiej stronie globu, w związku z czym byłem przekonany, że da sobie radę. Ona trochę mniej. Pożyczyliśmy szosę, pożyczyliśmy podsiodłówkę, zorganizowaliśmy bagażnik na rowery i razem z Wąskim zabraliśmy się w trójkę jego autem do Parczewa.
Na miejsce dotarliśmy grubo po odprawie i zastaliśmy samotnego Wilka, który też niewiele miał nam do przekazania. Potem pojawili się organizatorzy, otworzyli salę i wręczyli nam solidne pakiety startowe, które w połączeniu z jedzeniem serwowanym na punktach w zasadzie zaspokoiły nasze potrzeby żywieniowe na trasie (wielki plus za to). Do sali przez cały wieczór schodzili się kolejni uczestnicy, bardziej lub mniej znani z poprzednich imprez. Mając fatalną pamięć do twarzy znowu kilku osób nie rozpoznałem, za co przepraszam, ale tak już mam.
Z Kahą śpimy na sali, zadowoleni że nie musimy rozbijać namiotu w chłodną noc. Zapomnieliśmy zatyczek do uszu ale nawet udaje się pospać. Wąski w poszukiwaniu spokoju ucieka do hotelu a rano i tak tradycyjnie narzeka, że ledwo zmrużył oko.
Na starcie pogoda zgodna z zapowiedziami. Mżawka przechodząca w regularny deszcz, do tego chłodno. Wychodzimy dość późno, żeby nie wychłodzić się niepotrzebnie. W naszej grupie startują m.in. Elizium i Paweł z Kórnika oraz Hansglopke na poziomce. Kórnicka para wychodzi od razu na czoło grupi i pięknie prowadzi w regularnych zmianach, nadając żwawe tempo 28-29km/h pod wiatr. Jako człowiek z natury ledwo przytomny o poranku, z początku mam problem z utrzymaniem tego tempa. Powoli jednak rozgrzewam się, a gubiąc koło rozgrzewam się podwójnie, po czym dołączam i ładnie już trzymam się grupy. W końcu mój organizm wchodzi na właściwe obroty i stwierdza, że w osłoniętym przez las terenie można delikatnie przycisnąć. Wychodzę więc na przód i próbuję podkręcić do 31km/h, co momentalnie spotyka się z protestem. Zwalniam zatem ale po chwili znowu odczuwam lekki dyskomfort bo tempo jest nie moje. Korzystam z tego, że wyprzedzają nas zawodnicy z poprzedniej grupy i dołączam do nich.
Pierwszy punkt kontrolny to stacja benzynowa i tylko zebranie pieczątki, więc po szybkiej wymianie płynów ruszam dalej. Zygzak trasy odwraca się w przeciwną stronę i do kolejnego punktu jedziemy z wiatrem, nie cisnąc za bardzo i dużo rozmawiajac. Przy okazji zaskakuje nas cierpliwość tutejszych kierowców, którzy widząc samotną parę szosonów grzecznie czekają i nie trąbią. Rzecz nie do pomyślenia pod Wrocławiem.
Na drugim punkcie wpadam na Wąskiego, który startował 6 minut wcześniej. Z jednej strony, znając go jako zawodnika, który maratonami delektuje się do ostatniej minuty przed limitem czasu, jestem trochę zdziwiony że dopadam go tak późno. Z drugiej, wspólnie trenując zimą i wiosną, wiem jak wielkie postępy poczynił, więc dziwi mnie że nie uciekł do przodu. Z Wąskim jedzie Krzysiek z Lublina i, jak się potem okaże, dojadę z nimi prawie do końca.
Podbijamy karty w sklepie z kosiarkami i ruszamy w stronę Chełma. Punkt znajdował się w miejscowości o nazwie Cyców, która może wzbudzać uśmiechy, ale tabliczka "Fryzjer Cyców" prawie doprowadza mnie do wypadku. Kolejny odcinek jest krótki i lekko pod wiatr. Pojawiają się też pierwsze podjazdy, które jeszcze nie zaburzają nam tempa.
Chełm to jakiś żart urzędników miejskich. Wzdłuż głównych ulic poprowadzono śmieszki rowerowe z kostki betonowej, oczywiście nie trudząc się za bardzo niwelacją krawężników czy oznakowaniem przejazdów przez boczne ulice. Wzdłuż jezdni zaś wyrósł regularny las znaków B-9 "zakaz wjazdu rowerów". Traktujemy to jak ponury żart i ciśniemy jezdnią, która bez trudu mieści nas w dość intensywnym ruchu. Jakiś miejscowy na szosie towarzyszy nam przez chwilę, zagaduje gdzie jedziemy, ale szybko wraca na wyznaczony przez prawo tor jazdy, wyraźnie dziwiąc się naszym poczynaniom. Czyżby tu łapali za łamanie przepisów? Potem okaże się, że podobną politykę prowadzą też inne miasteczka regionu, np. Kraśnik.
Punkt położony jest na brukowanym rynku, w środku jakiegoś festynu. Spędzamy tam chwilę bo już trzeba coś zjeść. Kaha wraz z chłopakami z Kórnika zaraz nas dogania, po czym słysząc, że tamta para planuje dłuższy odpoczynek, rusza z naszą grupą. Powoli ustają też opady i jedzie się coraz lepiej.
Szybko docieramy do Hrubieszowa, gdzie czeka na nas gorąca zupa, będąca dziwnym połączeniem pomidorowej z gulaszową. W tym momencie czegokolwiek by nie podano, smakowałoby wyśmienicie, więc zawzięcie wiosłujemy łyżkami. Kaha odpala od razu, wiedząc że ją i tak dogonimy.
Wjeżdżamy w najbardziej pagórkowaty fragment trasy i, jak to zwykle bywa gdy teren się fałduje, grupa idzie w rozsypkę. Jedni szybko wjeżdżają, inni dokręcają na zjazdach. Śmiało atakuję podjazdy, zaś w dół odpoczywam. Lubię takie pagórki ale w Tomaszowie Lubelskim mam już trochę dość. Inni też, więc decydujemy się na postój na stacji benzynowej. Potem okaże się, że to jeden z trzech, na których zmarnowaliśmy zdecydowanie za dużo czasu. Tu lód, tam hotdog, tu kawa, tam toaleta... W sumie wychodzi pół godziny, podczas której mija nas sporo innych zawodników. Skandal.
Wyjazd z Tomaszowa prowadzi krajówką wyznaczoną od linijki bez przejmowania się rzeźbą terenu. Oznacza to szereg podjazdów, na szczęście już łagodniejszych, a także widok daleko na wprost. Przed skrętem w boczną drogę na Krasnobród zauważamy w oddali rowerzystów, którzy pomylili trasę i wspinają się już na kolejne wzgórze. Nie wiemy kto to, nie ma szans by nas usłyszeli, więc machamy ręką i robimy swoje. Na punkcie w Krasnobrodzie, prowadzonym przez bardzo pomocne panie, odnajdujemy zaniepokojonych towarzyszy zagubionych zawodników. Dzwonią po zguby i nakierowują na właściwą drogę.
O ile sam Krasnobród to bardzo ładna miejscowość, tak dalszy fragment drogi jest jakby żywcem wyjęty z pocztówki. Niska, tradycyjna zabudowa wiejska wśród łąk doliny Wieprza, którego czysty nurt fantazyjnie wije się meandrami pomiędzy olszami... zapisuję sobie w pamięci by kiedyś wybrać się tu z kajakiem. Ale nie latem, bo sądząc po ilości sprzętu wodnego należącego do lokalnych przedsiębiorstw turystycznych, to w ciepłej porze roku odbywa się tu chyba Kajakowa Masa Krytyczna.
Przelatujemy przez Zwierzyniec i Biłgoraj, podbijając karty w czynnych lokalach. Jest już płasko, zapada zmrok, asfalty bardzo dobre, więc jedzie się wygodnie ale trochę nudno. Z racji małego ruchu można spokojnie trzymać się w parach i rozmawiać. Klimatu dodają mgły, które w okolicy Biłgoraja wchodzą na drogę nieraz bardzo gęstymi pasmami. Pod Frampolem wjeżdżamy na mało już ruchliwą krajówkę i docieramy do Janowa Lubelskiego.
Gdyby nie warty wystawione w oknie i nawoływania, pewnie minęlibyśmy najważniejszy punkt na trasie. Dopiero wnosząc rower do budynku zauważam na poręczy niewielką karteczkę z napisem "punkt kontrolny". W środku pyszny obiad: kotlet, pęczak i surówki. Korzystam też z materaca, żeby rozluźnić spięte plecy i porozciągać nogi. Trzeba będzie trochę pozmieniać ustawienia roweru ale teraz nie czas na eksperymenty. Nauczony przykrym doświadczeniem z treningów w lutym i marcu, wziąłem na maraton wysokie zimowe buty zamiast niskich adidasów. Niestety, haczyki od sznurówek często zahaczają mi o napęd, w związku z czym prawą stopę ustawiam na pedale trochę inaczej niż zwykle. Wiadomo czym kończą się takie rzeczy na długim dystansie. Odzywa się kolano, które do mety rozboli mnie tak, że czuję je jeszcze pisząc te słowa.
Nie wiem ile czasu spędzamy na punkcie ale na pewno za dużo. Wychodząc, momentalnie zaczynam trząść się z zimna. Wyskakuję więc na czoło dość licznej wtedy grupy i ciągnę grupę przez jakieś 10km z tempem w okolicy 30km/h. Dopiero po podjeździe za Modliborzycami robi mi się ciepło i oddaję zmianę.
W Kraśniku i Opolu Lubelskim stajemy na stacjach Orlenu na szybką przekąskę i odpoczynek. To najdłuższa, prawie stukilometrowa "dziura" między punktami kontrolnymi, więc korzystamy z tego co jest przy drodze. Na tym odcinku doganiamy a następnie znów gubimy poprzedzającą grupę, by do Kazimierza dojechać w podstawowym składzie z Kachą, Wąskim, Krzyśkiem i Hansem.
PK w Kazimierzu to nieporozumienie. Po takim długim odcinku zastajemy zmarzniętego pana, któremu powiedziano, że do północy wszyscy już przejadą. Tymczasem jest po pierwszej a my nie jesteśmy ostatni. Punkt ulokowany na zewnątrz, wyposażony tylko w bułki i banany, nic ciepłego do picia. Pan obsługujący, mimo że został nieźle wystawiony, jest bardzo życzliwy i wyraźnie zainteresowany naszymi nocnymi wariactwami. Podpowiada, że za 300m jest Orlen, gdzie można się zagrzać. Korzystamy, pijemy kawę, która tylko zamula i chwilę — za długą chwilę — leżymy na podłodze. Po wyjściu znowu marzniemy.
Dalszy fragment to najbardziej kryzysowe godziny w okolicy świtu. Tempo szarpane, grupy w ogóle się nie trzymają. W Nałęczowie doganiamy Kórnik ale chłopaki szybko nam uciekają. Gdzieś na przystanku Wąski pada czołem do ziemi, nie zwracając uwagi na moje, poparte wskazaniami GPS uwagi, że Mekka leży w trochę innym kierunku.
W okolicy DK12 Kaha zostaje daleko z tyłu. Raz czekamy na nią, potem już odpuszczamy. Chwilę później Wąski odnajduje drugą młodość i powoli mi odjeżdża. Z wiaduktu nad S12 roztacza się przepiękna panorama pól ozdobionych samotnymi drzewami, nad którymi w oparach mgły wstaje słońce. To jest naprawdę Piękny Wschód i żałuję, że nie mam ze sobą aparatu.
Ostatni punkt w Kamionce przedstawia sobą pobojowisko. Obsługa uciekła, herbata i woda się skończyły, zalewam więc bidon kranówą. Elizium i Paweł właśnie ruszają, zaś wewnątrz spotykam dwóch zawodników w czerwonych strojach. Wyglądają podobnie jak ja, czyli przypominają zombie. Jeden z nich po raz pierwszy jedzie taki długi maraton, więc nie ma czego się wstydzić — wynik i tak będzie miał dobry.
Gdy opuszczam lokal, dojeżdża Paweł. Pytam o Kachę i dowiaduję się, że jest około 15 minut z tyłu. Ja i tak żadnego super czasu już nie zrobię bo zaraz mija 24 godzina od startu. Kładę się więc na ławce i czekam. Nie zdążyłem dobrze zamknąć oka gdy Kaha zajeżdża na punkt. Daję jej minutkę na ogarnięcie, po czym mówię że jedziemy bo ma jeszcze duże szanse zmieścić się w 26h i zdobyć kwalifikację do BBTour, o ile trochę zbierze się w sobie.
Więcej mówić nie muszę. Ruszamy kosmicznym jak na tę porę tempem 27-30km/h, robiąc krótkie zmiany. Gdzieś po drodze wyprzedzamy "czerwonych", powodując chyba lekki opad szczęki. Nie podłączają się jednak pod nas. Robi to natomiast spotkany kawałek dalej Paweł, który wyraźnie ma kryzys ale na nasz widok budzi się i łapie koło. W trójkę ciśniemy dalej ile fabryka dała, mimo że pagórki i nierówny asfalt trochę nas spowalniają. Większość czasu prowadzę ale czasem spadam na koniec, by przyssać się do bidonu i wyregulować temperaturę poprzez oblanie potem. Zrobiło się ciepło i należałoby zdjać kurtkę ale nie ma czasu na takie zabawy godzinę przed metą.
Na głównej drodze do Parczewa zauważamy w oddali dwie sylwetki. To Krzysiek i Wąski, którzy na ostatnim PK nie zatrzymywali się prawie w ogóle. Ich przewaga szybko topnieje ale gdy dzieli nas 400m zauważają pościg i mocniej stają na pedały. Mówię do Kahy, że jeśli utrzymamy ten dystans to będzie miała lepszy czas niż Wąski, który startował 6 minut wcześniej. Powtarzać nie muszę. Szaleńczy pościg jeszcze przyspiesza i na metę wpadamy tuż za chłopakami a ostatecznie doganiamy ich na piechotę przy stole organizatora.
Podsumowanie:
Czas przejazdu 25:30 jest moim najlepszym na takim dystansie, szybszym nawet niż sierpniowy maraton w Kórniku, który jechaliśmy w dużej grupie, po bardziej płaskim terenie i w idealną pogodę. Mimo wszystko czuję niedosyt, gdyż obcinając zbędne postoje mógłbym bez trudu zmieścić się w dobie. Poza tym potwierdza się stara prawda, że na zawody nie bierze się nieprzetestowanego sprzętu, w tym wypadku butów, które przyczyniły się do kontuzji kolana.
Organizacyjnie Maraton ma spore plusy jak i minusy. Pozytywnie zapisał się pakiet startowy oraz punkty żywieniowe w Hrubieszowie, Krasnobrodzie i Janowie Lubelskim. Ogromnym minusem było przedwczesne zamknięcie mety. O ile mogę zrozumieć, że organizatorzy chcą odpocząć i mogli nas eksmitować z sali, o tyle brak jedzenia czy wody na mecie dla ostatniej grupy zawodników jest brzydkim zagraniem. Ostatni zazwyczaj jadą resztką sił i powinni mieć możliwość regeneracji nie mniejszą niż poprzednicy.
Trasa była ciekawa, asfalty w większości bardzo dobre. Maratony nie pozwalają dużo pozwiedzać ale są świetną okazją by zapamiętać gdzie udać się później na większym luzie. Z Pięknego Wschodu kilka miejsc zostawiam na kolejny raz.
Trochę ciągnąc za uszy namawiam do startu Kahę. W zeszłym roku przejechała swoje pierwsze 500km i to na MTB, miała też dobry wynik w Maratonie Podróżnika na 300km po trudnej, górskiej trasie. Zimę spędziła na rowerze po drugiej stronie globu, w związku z czym byłem przekonany, że da sobie radę. Ona trochę mniej. Pożyczyliśmy szosę, pożyczyliśmy podsiodłówkę, zorganizowaliśmy bagażnik na rowery i razem z Wąskim zabraliśmy się w trójkę jego autem do Parczewa.
Na miejsce dotarliśmy grubo po odprawie i zastaliśmy samotnego Wilka, który też niewiele miał nam do przekazania. Potem pojawili się organizatorzy, otworzyli salę i wręczyli nam solidne pakiety startowe, które w połączeniu z jedzeniem serwowanym na punktach w zasadzie zaspokoiły nasze potrzeby żywieniowe na trasie (wielki plus za to). Do sali przez cały wieczór schodzili się kolejni uczestnicy, bardziej lub mniej znani z poprzednich imprez. Mając fatalną pamięć do twarzy znowu kilku osób nie rozpoznałem, za co przepraszam, ale tak już mam.
Z Kahą śpimy na sali, zadowoleni że nie musimy rozbijać namiotu w chłodną noc. Zapomnieliśmy zatyczek do uszu ale nawet udaje się pospać. Wąski w poszukiwaniu spokoju ucieka do hotelu a rano i tak tradycyjnie narzeka, że ledwo zmrużył oko.
Na starcie pogoda zgodna z zapowiedziami. Mżawka przechodząca w regularny deszcz, do tego chłodno. Wychodzimy dość późno, żeby nie wychłodzić się niepotrzebnie. W naszej grupie startują m.in. Elizium i Paweł z Kórnika oraz Hansglopke na poziomce. Kórnicka para wychodzi od razu na czoło grupi i pięknie prowadzi w regularnych zmianach, nadając żwawe tempo 28-29km/h pod wiatr. Jako człowiek z natury ledwo przytomny o poranku, z początku mam problem z utrzymaniem tego tempa. Powoli jednak rozgrzewam się, a gubiąc koło rozgrzewam się podwójnie, po czym dołączam i ładnie już trzymam się grupy. W końcu mój organizm wchodzi na właściwe obroty i stwierdza, że w osłoniętym przez las terenie można delikatnie przycisnąć. Wychodzę więc na przód i próbuję podkręcić do 31km/h, co momentalnie spotyka się z protestem. Zwalniam zatem ale po chwili znowu odczuwam lekki dyskomfort bo tempo jest nie moje. Korzystam z tego, że wyprzedzają nas zawodnicy z poprzedniej grupy i dołączam do nich.
Pierwszy punkt kontrolny to stacja benzynowa i tylko zebranie pieczątki, więc po szybkiej wymianie płynów ruszam dalej. Zygzak trasy odwraca się w przeciwną stronę i do kolejnego punktu jedziemy z wiatrem, nie cisnąc za bardzo i dużo rozmawiajac. Przy okazji zaskakuje nas cierpliwość tutejszych kierowców, którzy widząc samotną parę szosonów grzecznie czekają i nie trąbią. Rzecz nie do pomyślenia pod Wrocławiem.
Na drugim punkcie wpadam na Wąskiego, który startował 6 minut wcześniej. Z jednej strony, znając go jako zawodnika, który maratonami delektuje się do ostatniej minuty przed limitem czasu, jestem trochę zdziwiony że dopadam go tak późno. Z drugiej, wspólnie trenując zimą i wiosną, wiem jak wielkie postępy poczynił, więc dziwi mnie że nie uciekł do przodu. Z Wąskim jedzie Krzysiek z Lublina i, jak się potem okaże, dojadę z nimi prawie do końca.
Podbijamy karty w sklepie z kosiarkami i ruszamy w stronę Chełma. Punkt znajdował się w miejscowości o nazwie Cyców, która może wzbudzać uśmiechy, ale tabliczka "Fryzjer Cyców" prawie doprowadza mnie do wypadku. Kolejny odcinek jest krótki i lekko pod wiatr. Pojawiają się też pierwsze podjazdy, które jeszcze nie zaburzają nam tempa.
Chełm to jakiś żart urzędników miejskich. Wzdłuż głównych ulic poprowadzono śmieszki rowerowe z kostki betonowej, oczywiście nie trudząc się za bardzo niwelacją krawężników czy oznakowaniem przejazdów przez boczne ulice. Wzdłuż jezdni zaś wyrósł regularny las znaków B-9 "zakaz wjazdu rowerów". Traktujemy to jak ponury żart i ciśniemy jezdnią, która bez trudu mieści nas w dość intensywnym ruchu. Jakiś miejscowy na szosie towarzyszy nam przez chwilę, zagaduje gdzie jedziemy, ale szybko wraca na wyznaczony przez prawo tor jazdy, wyraźnie dziwiąc się naszym poczynaniom. Czyżby tu łapali za łamanie przepisów? Potem okaże się, że podobną politykę prowadzą też inne miasteczka regionu, np. Kraśnik.
Punkt położony jest na brukowanym rynku, w środku jakiegoś festynu. Spędzamy tam chwilę bo już trzeba coś zjeść. Kaha wraz z chłopakami z Kórnika zaraz nas dogania, po czym słysząc, że tamta para planuje dłuższy odpoczynek, rusza z naszą grupą. Powoli ustają też opady i jedzie się coraz lepiej.
Szybko docieramy do Hrubieszowa, gdzie czeka na nas gorąca zupa, będąca dziwnym połączeniem pomidorowej z gulaszową. W tym momencie czegokolwiek by nie podano, smakowałoby wyśmienicie, więc zawzięcie wiosłujemy łyżkami. Kaha odpala od razu, wiedząc że ją i tak dogonimy.
Wjeżdżamy w najbardziej pagórkowaty fragment trasy i, jak to zwykle bywa gdy teren się fałduje, grupa idzie w rozsypkę. Jedni szybko wjeżdżają, inni dokręcają na zjazdach. Śmiało atakuję podjazdy, zaś w dół odpoczywam. Lubię takie pagórki ale w Tomaszowie Lubelskim mam już trochę dość. Inni też, więc decydujemy się na postój na stacji benzynowej. Potem okaże się, że to jeden z trzech, na których zmarnowaliśmy zdecydowanie za dużo czasu. Tu lód, tam hotdog, tu kawa, tam toaleta... W sumie wychodzi pół godziny, podczas której mija nas sporo innych zawodników. Skandal.
Wyjazd z Tomaszowa prowadzi krajówką wyznaczoną od linijki bez przejmowania się rzeźbą terenu. Oznacza to szereg podjazdów, na szczęście już łagodniejszych, a także widok daleko na wprost. Przed skrętem w boczną drogę na Krasnobród zauważamy w oddali rowerzystów, którzy pomylili trasę i wspinają się już na kolejne wzgórze. Nie wiemy kto to, nie ma szans by nas usłyszeli, więc machamy ręką i robimy swoje. Na punkcie w Krasnobrodzie, prowadzonym przez bardzo pomocne panie, odnajdujemy zaniepokojonych towarzyszy zagubionych zawodników. Dzwonią po zguby i nakierowują na właściwą drogę.
O ile sam Krasnobród to bardzo ładna miejscowość, tak dalszy fragment drogi jest jakby żywcem wyjęty z pocztówki. Niska, tradycyjna zabudowa wiejska wśród łąk doliny Wieprza, którego czysty nurt fantazyjnie wije się meandrami pomiędzy olszami... zapisuję sobie w pamięci by kiedyś wybrać się tu z kajakiem. Ale nie latem, bo sądząc po ilości sprzętu wodnego należącego do lokalnych przedsiębiorstw turystycznych, to w ciepłej porze roku odbywa się tu chyba Kajakowa Masa Krytyczna.
Przelatujemy przez Zwierzyniec i Biłgoraj, podbijając karty w czynnych lokalach. Jest już płasko, zapada zmrok, asfalty bardzo dobre, więc jedzie się wygodnie ale trochę nudno. Z racji małego ruchu można spokojnie trzymać się w parach i rozmawiać. Klimatu dodają mgły, które w okolicy Biłgoraja wchodzą na drogę nieraz bardzo gęstymi pasmami. Pod Frampolem wjeżdżamy na mało już ruchliwą krajówkę i docieramy do Janowa Lubelskiego.
Gdyby nie warty wystawione w oknie i nawoływania, pewnie minęlibyśmy najważniejszy punkt na trasie. Dopiero wnosząc rower do budynku zauważam na poręczy niewielką karteczkę z napisem "punkt kontrolny". W środku pyszny obiad: kotlet, pęczak i surówki. Korzystam też z materaca, żeby rozluźnić spięte plecy i porozciągać nogi. Trzeba będzie trochę pozmieniać ustawienia roweru ale teraz nie czas na eksperymenty. Nauczony przykrym doświadczeniem z treningów w lutym i marcu, wziąłem na maraton wysokie zimowe buty zamiast niskich adidasów. Niestety, haczyki od sznurówek często zahaczają mi o napęd, w związku z czym prawą stopę ustawiam na pedale trochę inaczej niż zwykle. Wiadomo czym kończą się takie rzeczy na długim dystansie. Odzywa się kolano, które do mety rozboli mnie tak, że czuję je jeszcze pisząc te słowa.
Nie wiem ile czasu spędzamy na punkcie ale na pewno za dużo. Wychodząc, momentalnie zaczynam trząść się z zimna. Wyskakuję więc na czoło dość licznej wtedy grupy i ciągnę grupę przez jakieś 10km z tempem w okolicy 30km/h. Dopiero po podjeździe za Modliborzycami robi mi się ciepło i oddaję zmianę.
W Kraśniku i Opolu Lubelskim stajemy na stacjach Orlenu na szybką przekąskę i odpoczynek. To najdłuższa, prawie stukilometrowa "dziura" między punktami kontrolnymi, więc korzystamy z tego co jest przy drodze. Na tym odcinku doganiamy a następnie znów gubimy poprzedzającą grupę, by do Kazimierza dojechać w podstawowym składzie z Kachą, Wąskim, Krzyśkiem i Hansem.
PK w Kazimierzu to nieporozumienie. Po takim długim odcinku zastajemy zmarzniętego pana, któremu powiedziano, że do północy wszyscy już przejadą. Tymczasem jest po pierwszej a my nie jesteśmy ostatni. Punkt ulokowany na zewnątrz, wyposażony tylko w bułki i banany, nic ciepłego do picia. Pan obsługujący, mimo że został nieźle wystawiony, jest bardzo życzliwy i wyraźnie zainteresowany naszymi nocnymi wariactwami. Podpowiada, że za 300m jest Orlen, gdzie można się zagrzać. Korzystamy, pijemy kawę, która tylko zamula i chwilę — za długą chwilę — leżymy na podłodze. Po wyjściu znowu marzniemy.
Dalszy fragment to najbardziej kryzysowe godziny w okolicy świtu. Tempo szarpane, grupy w ogóle się nie trzymają. W Nałęczowie doganiamy Kórnik ale chłopaki szybko nam uciekają. Gdzieś na przystanku Wąski pada czołem do ziemi, nie zwracając uwagi na moje, poparte wskazaniami GPS uwagi, że Mekka leży w trochę innym kierunku.
W okolicy DK12 Kaha zostaje daleko z tyłu. Raz czekamy na nią, potem już odpuszczamy. Chwilę później Wąski odnajduje drugą młodość i powoli mi odjeżdża. Z wiaduktu nad S12 roztacza się przepiękna panorama pól ozdobionych samotnymi drzewami, nad którymi w oparach mgły wstaje słońce. To jest naprawdę Piękny Wschód i żałuję, że nie mam ze sobą aparatu.
Ostatni punkt w Kamionce przedstawia sobą pobojowisko. Obsługa uciekła, herbata i woda się skończyły, zalewam więc bidon kranówą. Elizium i Paweł właśnie ruszają, zaś wewnątrz spotykam dwóch zawodników w czerwonych strojach. Wyglądają podobnie jak ja, czyli przypominają zombie. Jeden z nich po raz pierwszy jedzie taki długi maraton, więc nie ma czego się wstydzić — wynik i tak będzie miał dobry.
Gdy opuszczam lokal, dojeżdża Paweł. Pytam o Kachę i dowiaduję się, że jest około 15 minut z tyłu. Ja i tak żadnego super czasu już nie zrobię bo zaraz mija 24 godzina od startu. Kładę się więc na ławce i czekam. Nie zdążyłem dobrze zamknąć oka gdy Kaha zajeżdża na punkt. Daję jej minutkę na ogarnięcie, po czym mówię że jedziemy bo ma jeszcze duże szanse zmieścić się w 26h i zdobyć kwalifikację do BBTour, o ile trochę zbierze się w sobie.
Więcej mówić nie muszę. Ruszamy kosmicznym jak na tę porę tempem 27-30km/h, robiąc krótkie zmiany. Gdzieś po drodze wyprzedzamy "czerwonych", powodując chyba lekki opad szczęki. Nie podłączają się jednak pod nas. Robi to natomiast spotkany kawałek dalej Paweł, który wyraźnie ma kryzys ale na nasz widok budzi się i łapie koło. W trójkę ciśniemy dalej ile fabryka dała, mimo że pagórki i nierówny asfalt trochę nas spowalniają. Większość czasu prowadzę ale czasem spadam na koniec, by przyssać się do bidonu i wyregulować temperaturę poprzez oblanie potem. Zrobiło się ciepło i należałoby zdjać kurtkę ale nie ma czasu na takie zabawy godzinę przed metą.
Na głównej drodze do Parczewa zauważamy w oddali dwie sylwetki. To Krzysiek i Wąski, którzy na ostatnim PK nie zatrzymywali się prawie w ogóle. Ich przewaga szybko topnieje ale gdy dzieli nas 400m zauważają pościg i mocniej stają na pedały. Mówię do Kahy, że jeśli utrzymamy ten dystans to będzie miała lepszy czas niż Wąski, który startował 6 minut wcześniej. Powtarzać nie muszę. Szaleńczy pościg jeszcze przyspiesza i na metę wpadamy tuż za chłopakami a ostatecznie doganiamy ich na piechotę przy stole organizatora.
Podsumowanie:
Czas przejazdu 25:30 jest moim najlepszym na takim dystansie, szybszym nawet niż sierpniowy maraton w Kórniku, który jechaliśmy w dużej grupie, po bardziej płaskim terenie i w idealną pogodę. Mimo wszystko czuję niedosyt, gdyż obcinając zbędne postoje mógłbym bez trudu zmieścić się w dobie. Poza tym potwierdza się stara prawda, że na zawody nie bierze się nieprzetestowanego sprzętu, w tym wypadku butów, które przyczyniły się do kontuzji kolana.
Organizacyjnie Maraton ma spore plusy jak i minusy. Pozytywnie zapisał się pakiet startowy oraz punkty żywieniowe w Hrubieszowie, Krasnobrodzie i Janowie Lubelskim. Ogromnym minusem było przedwczesne zamknięcie mety. O ile mogę zrozumieć, że organizatorzy chcą odpocząć i mogli nas eksmitować z sali, o tyle brak jedzenia czy wody na mecie dla ostatniej grupy zawodników jest brzydkim zagraniem. Ostatni zazwyczaj jadą resztką sił i powinni mieć możliwość regeneracji nie mniejszą niż poprzednicy.
Trasa była ciekawa, asfalty w większości bardzo dobre. Maratony nie pozwalają dużo pozwiedzać ale są świetną okazją by zapamiętać gdzie udać się później na większym luzie. Z Pięknego Wschodu kilka miejsc zostawiam na kolejny raz.
- DST 512.00km
- Czas 25:30
- VAVG 20.08km/h
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze