Niedziela, 5 czerwca 2016
Maraton Podróżnika 2016
Na ten start czekałem z wytęsknieniem. Maraton Podróżnika to "nasza" impreza, organizowana przez ludzi z forum. Popularność trzeciej edycji przerosła najśmielsze oczekiwania. Wystarczy wspomnieć, że zapisy trwały niecałe... 8 minut. Udało mi się zmieścić w tym czasie i zarezerwować miejsce. Trasa zapowiadała się wyśmienicie. Pogórza znałem już trochę z tegorocznego dojazdu na Zlot forum, ale w Górach Świętokrzyskich nigdy wcześniej nie byłem. Miało więc być nie tylko sportowo ale i krajoznawczo.
W tym sezonie treningi rozpocząłem już w lutym i do końca maja udało się wyjeździć około 4000km. Jedyne co mnie niepokoiło, to że niewiele w tym było jazdy górskiej ale na szczęście pojedyncze wizyty w pofałdowanym terenie pokazały, że kopyto mam, jedynie wytrzymałość można by poprawić. Wraz z wiosennym ociepleniem w zapomnienie odeszła też kontuzja kolana z poprzedniego startu.
Prognozy zapowiadały idealną pogodę, więc w sobotę stawiliśmy się na starcie w dobrych nastrojach (bardzo odmiennych od ponurych min na deszczowym początku Pięknego Wschodu). Jechać miałem w drugiej grupie o 8:05.
Ze startu wyrwałem pierwszy i po wyjechaniu na główną drogę spokojnie prowadziłem z tempem 25km/h. Nie lubię przesadzać na początku a moje nogi potrzebują tych kilku kilometrów by się rozgrzać. Szybko jednak wyskoczyli przede mnie Wilk z Kotem, choć szybszego tempa nie narzucali. Skwapliwie zatem siadłem na koło, bo i po co się przemęczać na początku?
Pozycję tę utrzymałem do pierwszego podjazdu gdzie uznałem, że pora się rozgrzać i trochę pocisnąć. Wyrwałem naprzód i odstawiłem grupę. Zaraz jednak dogonili mnie Tater z Lunatykiem i tą trójką odrywamy się odrobinę do przodu. Na siku stopie przelatuje koło nas pociąg z Kurierem na czele, po czym dołączają chłopaki z Lublina. W dość sporym składzie dojeżdżamy do PK1, po drodze doganiając kilka osób z pierwszej grupy, m.in. Keto i Turystę.
Zaraz za punktem wyprzedza nas kolejny pociąg złożony z Kosoli, Ostapa i Ricardo. Tym razem nie przepuszczam okazji i łapię koło. Przez kolejne 60km ciśniemy ze średnią prędkością około 35km/h, co dla mnie dotychczas wydawało się zabójcze. Teraz też nie jest lekko. Wychodząc na zmianę mam duży problem by trzymać tempo i przy każdej przeszkodzie, np. skrzyżowaniu, ponowne rozpędzenie się zajmuje mi tyle czasu, że ktoś mnie zastępuje.
Szaleństwo trzeba na chwilę przerwać pod sklepem bo jedziemy już na oparach w bidonach. Oczywiście podczas tankowania —szybkiego jak na F1 i przeprowadzonego z obłędem w oczach — wyprzedza nas całe stado z mozołem wyprzedzonych wcześniej zawodników. Turystę i Keto doganiamy pod innym sklepem w okolicy 150km, gdzie z kolei oni uzupełniają zapasy. Kilkaset metrów dalej, na pierwszych pagórkach i jedynym dziadowskim asfalcie na całej trasie, ostatecznie urywam się z pociągu i zostaję z tyłu.
Ale co to? Odłączony od lokomotywy nagle nie mogę jechać. Ślamazarzę się jakieś 20km/h i ani rusz nie idzie popchnąć tego szybciej. Cóż, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów rajdu zrobiłem na kredyt, bo nie miałem już nawet czasu i sił by sięgnąć po batona. Dopycham więc paliwa, zalewam to izotonikiem i za kilkanaście minut odzyskuję utracony wigor. Niestety, jadę już solo.
Tutaj zaczyna się trudniejsza, górzysta część trasy. Boczne drogi na pogórzach są przepiękne ale poprowadzone bezlitośnie w poprzek poziomic. Strome podjazdy momentalnie zamieniają się w karkołomny zjazd w głąb lasu, gdzie wąziutka droga ostro kręci na boki, nie pozwalając się dobrze rozpędzić. I tak raz za razem. Mimo spowolnienia, dopiero około 180km moja średnia brutto spada poniżej 30km/h, co brzmi wręcz absurdalnie. Zaczynam zastanawiać się czy nie przesadziłem na początku. Tym bardziej, że w tej okolicy niedawno byłem a teraz średnio kojarzę gdzie jadę. Mózg ogarnia tylko podążanie za śladem na nawigacji i ogarnianiem skąpego ruchu drogowego. Na pewno przyczynia się do tego coraz mocniej grzejące słońce.
Oczywiście znowu wystarczy zatrzymać się na moment w sklepie by spora ekipa mnie wyprzedziła. Zaraz też zaczyna się podjazd w Żurowej, zwieńczony PK2. Docieram na szczyt lekko ugotowany. Dowiaduję się, że moja strata do czołówki wynosi już godzinę, podczas gdy na PK1 było to 25 minut. Niby chłopaków znam ale nadal trudno mi uwierzyć, że można tak zasuwać.
Ruszam dalej i niebawem spotykam pierwsze ofiary. Szafar urwał łańcuch. Nie mając skuwacza nie mogę mu pomóc. Obok siedzi Ostap, którego Kosola z Ricardo jednak trochę zajechali i który nie ma porządnej nawigacji. Zabiera się ze mną i razem człapiemy w stronę PK3, co idzie nam strasznie mozolnie.
Nie wiem czy podjazd pod Odrzykoń był nieludzko czy tylko bardzo trudny. Dla mnie stał się średnio ciekawym podejściem. Nawet nie próbowałem zbytnio wgryzać się w tę ścianę bo priorytetem było dojechanie do mety a nie zarżnięcie siebie i napędu na strzelającej pionowo w górę drodze.
Pod zamkiem czekał na nas punkt żywieniowy, bez wątpienia najlepszy na jakim dotychczas byłem. Profesjonalna obsługa znajomych Tomka, wyśmienite jedzenie i szeroki widok na dolinę. Aż żal było jechać a jeszcze większy żal nie zjeść kolejnego kawałka wybornego placka. No ale przyjechaliśmy tu jeździć a nie obżerać się.
Lekkiego szoku doznaję gdy na punkt wjeżdża Hipek. Pytam czy kręci już drugie kółko bo inne wyjście wydaje mi się mało prawdopodobne ale okazuje się, że dotknięty przeziębieniem snuje się w naszym tempie. Powoli dojeżdżają też inni zawodnicy a co gorsza odjeżdżają ci, którzy przybyli już po mnie. Dość tego. Zmykam.
Z pełnym brzuchem jedzie się słabo a jeszcze słabiej robi się podjazdy, więc pomimo startu w grupce zaraz jestem solo. Nim obiad się strawi dowlekam się do Brzozowa, gdzie o zmroku dopadam sporą grupę ubierającą cieplejsze ciuchy. Przebieram się również i raźno ruszamy w mrok. Wspólnie pokonujemy podjazd w Przysietnicy i przepiękną serpentynę w dół do Izdebek. Niestety, na podjeździe w Niebylcu wraz z Ostapem odpadamy od grupy. Najzwyczajniej brakuje nam przełożeń na tę ściankę. On twardo staje na pedały i podjeżdża całość, ja — pamiętając że mam dojechać a nie podjechać — prowadzę rower pod górkę.
Pod Strzyżowem Ostap każe mi jechać swoim tempem bo on musi zwolnić. Nienajlepiej to wypada bo jedzie bez nawigacji a najbliższe kilometry prowadzą wąskimi i pięknymi ale bardzo skomplikowanymi nawigacyjnie dróżkami.
Dość zaskoczony jestem gdy spotykam przepakowującego się Turystę. Zatrzymuję się też, myśląc że zamienię słowo, ale ten od razu rusza. Za chwilę ja też odpalam i próbuję gonić za jego tylnym światełkiem pod coraz bardziej stromy podjazd. Przede mną ukazuje się kolejne tylne światło i już mam oba niemal na wyciągnięcie ręki gdy... odcina mi prąd.
Dzieje się to tak gwałtownie, że zsiadam z roweru i uginają się pode mną nogi. Nie ma mowy o dalszej jeździe. Uspokajam oddech, sięgam po zabraną z punktu drożdżówkę i, powoli pogryzając, spacerkiem kieruję się w górę. Na szczycie spotykam Hipka, bo to jego właśnie wyprzedził Turysta. Hipek ratuje mi tyłek, odlewając bidon wody, którą miałem już na wykończeniu. Potem okaże się, że naprawdę byłoby krucho ze mną bez jego pomocy. Dzięki!
Zeżarłszy prawie wszystko słodkie co walało się po kieszeniach, odzyskuję siły. Oczywiście posiłek i odpoczynek na przełęczy skutkuje przemarznięciem na zjeździe, więc na płaskim próbuję odpalić trochę szybciej. Z mizernym skutkiem. Mijam PK5 Sędziszów i wskakuję na prostą drogę do Kolbuszowej. Jest to dziubdzianie bo gdy tylko rozpędzę się do jakichś 27km/h, to zaraz wszystko z niewyjaśnionych przyczyn zwalnia. Przyspieszam... i znowu zwalnia. Na dodatek tyłek już boli i trudno znaleźć wygodną pozycję.
Próbuję motywować się wizją hotdoga i soku pomarańczowego na Orlenie w Kolbuszowej. Jakiż jest mój zawód gdy upragniona stacja okazuje się być zamknięta na cztery spusty. Obok znak, że kolejna za 10km. Sprawdzam w nawigacji i widzę, że to BP. Jest więc spora szansa, że po północy będzie otwarta.
Gdy dojeżdżam na stację, Hipek właśnie się zbiera, a w środku trwa biesiada całkiem sporego towarzystwa. Hotdoga wciągam w dwa kęsy, zalewam napojem energetycznym, uzupełniam wszelkie zapasy i aplikuję warstwę maści na ból tego i owego.
Odpalamy w składzie Byczys, Keto, TomStep i ja. Ale jak odpalamy! Średnia 32km/h na pustej o tej porze krajówce a potem na bocznej drodze pokrytej gładziutkim asfaltem. Wyprzedzamy Hipka, zaraz potem dopadamy Turystę, który łapie się na koło. W końcu jednak zwalniamy odrobinę ale Byczys rwie dalej swoim tempem do przodu.
Sprawnie docieramy do Sandomierza. Piękne miasto, jestem pierwszy raz. Szkoda że po ciemku i że muszę lecieć dalej. SMS o treści "PK6" i cześć, tyle zwiedzania. Zaczyna świtać a my wylatujemy pustą krajówką by niebawem skręcić w boczne, bardzo malownicze drogi wśród wzgórz.
Z początku idzie sprawnie ale tempo sukcesywnie nam spada. Zamuła osiąga apogeum w okolicy Opatowa, gdzie ledwo jesteśmy w stanie wlec się 20km/h. Po kilkunastu kilometrach orientuję się, że po prostu teren łagodnie ale uparcie się wznosi. W oddali majaczy nam klasztor na Łysej Górze i tylko irytuje tym, że tak opornie się przybliża. Okolica jest piękna, zielona, ale prawie całkowicie pozbawiona drzew. Współczuję tym, którzy będą tu jechać już za dnia, w upale. Tym bardziej, że w wioskach nie widać za bardzo sklepów a to na dodatek niedziela.
Przebudzenie nadchodzi gdy wyprzedza nas Szafar, którego widzieliśmy jakiś czas temu, odpoczywającego na przystanku. Pierwszy zrywa się TomStep i gna naprzód, szybko odzyskując straconą pozycję. U mnie lampka zapala się później, głównie na skutek kalkulacji, że jest szansa złamać 23h. Gdy przyspieszam, siły odzyskuje też Keto.
Na jakimś skrzyżowaniu mijam zagubioną panią, która woła a następnie wysiada z samochodu by zapytać mnie o drogę. Przejeżdżam nie zwalniając i oczekując, że zdąży zadać konkretne pytanie, ale moja reakcja (a właściwie jej brak) zamiast uruchomić aparat mowy wywołuje zdziwienie i opad szczęki. Na wyjaśnienie rzucam tylko w tył "przepraszam ale ja się ścigam!" i gnam dalej.
Nareszcie podjazd. Uspokajam nerwy i powoli wspinam się po — na szczęście — niezbyt stromej drodze. Po drugiej stronie jest już gładko i cały czas w dół. Nie zwalniam poniżej 30km/h, wyprzedzam Szafara, który znowu przysiada na przystanku i już za chwilkę wpadam na metę. Czas 22:50 zaskakuje mnie samego. Przed startem mówiłem, że chcę zmieścić się w 26h, zaś w głowie miałem ambitny plan ataku na 24h. Tymczasem udało się w ponad godzinę krócej!
Wynik wynikiem ale cała impreza była świetna. Piękna trasa po bardzo dobrych asfaltach, wymagające podjazdy, cieszące oko widoki, a do tego wspaniały punkt żywieniowy i ładne medale. Tomek i cała kapituła zrobili kawał porządnej roboty, tak że niemalże byłbym w stanie wybaczyć im wymysł obowiązkowych SMSów pod rygorem kar czasowych. Na dodatek zobaczyłem nieznany mi dotychczas przepiękny kawałek Polski, pojadłem kiełbaskę z ogniska, popiłem piwa i pospałem w cieniu drzewa. Czego chcieć więcej od życia? ;)
W tym sezonie treningi rozpocząłem już w lutym i do końca maja udało się wyjeździć około 4000km. Jedyne co mnie niepokoiło, to że niewiele w tym było jazdy górskiej ale na szczęście pojedyncze wizyty w pofałdowanym terenie pokazały, że kopyto mam, jedynie wytrzymałość można by poprawić. Wraz z wiosennym ociepleniem w zapomnienie odeszła też kontuzja kolana z poprzedniego startu.
Prognozy zapowiadały idealną pogodę, więc w sobotę stawiliśmy się na starcie w dobrych nastrojach (bardzo odmiennych od ponurych min na deszczowym początku Pięknego Wschodu). Jechać miałem w drugiej grupie o 8:05.
Ze startu wyrwałem pierwszy i po wyjechaniu na główną drogę spokojnie prowadziłem z tempem 25km/h. Nie lubię przesadzać na początku a moje nogi potrzebują tych kilku kilometrów by się rozgrzać. Szybko jednak wyskoczyli przede mnie Wilk z Kotem, choć szybszego tempa nie narzucali. Skwapliwie zatem siadłem na koło, bo i po co się przemęczać na początku?
Pozycję tę utrzymałem do pierwszego podjazdu gdzie uznałem, że pora się rozgrzać i trochę pocisnąć. Wyrwałem naprzód i odstawiłem grupę. Zaraz jednak dogonili mnie Tater z Lunatykiem i tą trójką odrywamy się odrobinę do przodu. Na siku stopie przelatuje koło nas pociąg z Kurierem na czele, po czym dołączają chłopaki z Lublina. W dość sporym składzie dojeżdżamy do PK1, po drodze doganiając kilka osób z pierwszej grupy, m.in. Keto i Turystę.
Zaraz za punktem wyprzedza nas kolejny pociąg złożony z Kosoli, Ostapa i Ricardo. Tym razem nie przepuszczam okazji i łapię koło. Przez kolejne 60km ciśniemy ze średnią prędkością około 35km/h, co dla mnie dotychczas wydawało się zabójcze. Teraz też nie jest lekko. Wychodząc na zmianę mam duży problem by trzymać tempo i przy każdej przeszkodzie, np. skrzyżowaniu, ponowne rozpędzenie się zajmuje mi tyle czasu, że ktoś mnie zastępuje.
Szaleństwo trzeba na chwilę przerwać pod sklepem bo jedziemy już na oparach w bidonach. Oczywiście podczas tankowania —szybkiego jak na F1 i przeprowadzonego z obłędem w oczach — wyprzedza nas całe stado z mozołem wyprzedzonych wcześniej zawodników. Turystę i Keto doganiamy pod innym sklepem w okolicy 150km, gdzie z kolei oni uzupełniają zapasy. Kilkaset metrów dalej, na pierwszych pagórkach i jedynym dziadowskim asfalcie na całej trasie, ostatecznie urywam się z pociągu i zostaję z tyłu.
Ale co to? Odłączony od lokomotywy nagle nie mogę jechać. Ślamazarzę się jakieś 20km/h i ani rusz nie idzie popchnąć tego szybciej. Cóż, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów rajdu zrobiłem na kredyt, bo nie miałem już nawet czasu i sił by sięgnąć po batona. Dopycham więc paliwa, zalewam to izotonikiem i za kilkanaście minut odzyskuję utracony wigor. Niestety, jadę już solo.
Tutaj zaczyna się trudniejsza, górzysta część trasy. Boczne drogi na pogórzach są przepiękne ale poprowadzone bezlitośnie w poprzek poziomic. Strome podjazdy momentalnie zamieniają się w karkołomny zjazd w głąb lasu, gdzie wąziutka droga ostro kręci na boki, nie pozwalając się dobrze rozpędzić. I tak raz za razem. Mimo spowolnienia, dopiero około 180km moja średnia brutto spada poniżej 30km/h, co brzmi wręcz absurdalnie. Zaczynam zastanawiać się czy nie przesadziłem na początku. Tym bardziej, że w tej okolicy niedawno byłem a teraz średnio kojarzę gdzie jadę. Mózg ogarnia tylko podążanie za śladem na nawigacji i ogarnianiem skąpego ruchu drogowego. Na pewno przyczynia się do tego coraz mocniej grzejące słońce.
Oczywiście znowu wystarczy zatrzymać się na moment w sklepie by spora ekipa mnie wyprzedziła. Zaraz też zaczyna się podjazd w Żurowej, zwieńczony PK2. Docieram na szczyt lekko ugotowany. Dowiaduję się, że moja strata do czołówki wynosi już godzinę, podczas gdy na PK1 było to 25 minut. Niby chłopaków znam ale nadal trudno mi uwierzyć, że można tak zasuwać.
Ruszam dalej i niebawem spotykam pierwsze ofiary. Szafar urwał łańcuch. Nie mając skuwacza nie mogę mu pomóc. Obok siedzi Ostap, którego Kosola z Ricardo jednak trochę zajechali i który nie ma porządnej nawigacji. Zabiera się ze mną i razem człapiemy w stronę PK3, co idzie nam strasznie mozolnie.
Nie wiem czy podjazd pod Odrzykoń był nieludzko czy tylko bardzo trudny. Dla mnie stał się średnio ciekawym podejściem. Nawet nie próbowałem zbytnio wgryzać się w tę ścianę bo priorytetem było dojechanie do mety a nie zarżnięcie siebie i napędu na strzelającej pionowo w górę drodze.
Pod zamkiem czekał na nas punkt żywieniowy, bez wątpienia najlepszy na jakim dotychczas byłem. Profesjonalna obsługa znajomych Tomka, wyśmienite jedzenie i szeroki widok na dolinę. Aż żal było jechać a jeszcze większy żal nie zjeść kolejnego kawałka wybornego placka. No ale przyjechaliśmy tu jeździć a nie obżerać się.
Lekkiego szoku doznaję gdy na punkt wjeżdża Hipek. Pytam czy kręci już drugie kółko bo inne wyjście wydaje mi się mało prawdopodobne ale okazuje się, że dotknięty przeziębieniem snuje się w naszym tempie. Powoli dojeżdżają też inni zawodnicy a co gorsza odjeżdżają ci, którzy przybyli już po mnie. Dość tego. Zmykam.
Z pełnym brzuchem jedzie się słabo a jeszcze słabiej robi się podjazdy, więc pomimo startu w grupce zaraz jestem solo. Nim obiad się strawi dowlekam się do Brzozowa, gdzie o zmroku dopadam sporą grupę ubierającą cieplejsze ciuchy. Przebieram się również i raźno ruszamy w mrok. Wspólnie pokonujemy podjazd w Przysietnicy i przepiękną serpentynę w dół do Izdebek. Niestety, na podjeździe w Niebylcu wraz z Ostapem odpadamy od grupy. Najzwyczajniej brakuje nam przełożeń na tę ściankę. On twardo staje na pedały i podjeżdża całość, ja — pamiętając że mam dojechać a nie podjechać — prowadzę rower pod górkę.
Pod Strzyżowem Ostap każe mi jechać swoim tempem bo on musi zwolnić. Nienajlepiej to wypada bo jedzie bez nawigacji a najbliższe kilometry prowadzą wąskimi i pięknymi ale bardzo skomplikowanymi nawigacyjnie dróżkami.
Dość zaskoczony jestem gdy spotykam przepakowującego się Turystę. Zatrzymuję się też, myśląc że zamienię słowo, ale ten od razu rusza. Za chwilę ja też odpalam i próbuję gonić za jego tylnym światełkiem pod coraz bardziej stromy podjazd. Przede mną ukazuje się kolejne tylne światło i już mam oba niemal na wyciągnięcie ręki gdy... odcina mi prąd.
Dzieje się to tak gwałtownie, że zsiadam z roweru i uginają się pode mną nogi. Nie ma mowy o dalszej jeździe. Uspokajam oddech, sięgam po zabraną z punktu drożdżówkę i, powoli pogryzając, spacerkiem kieruję się w górę. Na szczycie spotykam Hipka, bo to jego właśnie wyprzedził Turysta. Hipek ratuje mi tyłek, odlewając bidon wody, którą miałem już na wykończeniu. Potem okaże się, że naprawdę byłoby krucho ze mną bez jego pomocy. Dzięki!
Zeżarłszy prawie wszystko słodkie co walało się po kieszeniach, odzyskuję siły. Oczywiście posiłek i odpoczynek na przełęczy skutkuje przemarznięciem na zjeździe, więc na płaskim próbuję odpalić trochę szybciej. Z mizernym skutkiem. Mijam PK5 Sędziszów i wskakuję na prostą drogę do Kolbuszowej. Jest to dziubdzianie bo gdy tylko rozpędzę się do jakichś 27km/h, to zaraz wszystko z niewyjaśnionych przyczyn zwalnia. Przyspieszam... i znowu zwalnia. Na dodatek tyłek już boli i trudno znaleźć wygodną pozycję.
Próbuję motywować się wizją hotdoga i soku pomarańczowego na Orlenie w Kolbuszowej. Jakiż jest mój zawód gdy upragniona stacja okazuje się być zamknięta na cztery spusty. Obok znak, że kolejna za 10km. Sprawdzam w nawigacji i widzę, że to BP. Jest więc spora szansa, że po północy będzie otwarta.
Gdy dojeżdżam na stację, Hipek właśnie się zbiera, a w środku trwa biesiada całkiem sporego towarzystwa. Hotdoga wciągam w dwa kęsy, zalewam napojem energetycznym, uzupełniam wszelkie zapasy i aplikuję warstwę maści na ból tego i owego.
Odpalamy w składzie Byczys, Keto, TomStep i ja. Ale jak odpalamy! Średnia 32km/h na pustej o tej porze krajówce a potem na bocznej drodze pokrytej gładziutkim asfaltem. Wyprzedzamy Hipka, zaraz potem dopadamy Turystę, który łapie się na koło. W końcu jednak zwalniamy odrobinę ale Byczys rwie dalej swoim tempem do przodu.
Sprawnie docieramy do Sandomierza. Piękne miasto, jestem pierwszy raz. Szkoda że po ciemku i że muszę lecieć dalej. SMS o treści "PK6" i cześć, tyle zwiedzania. Zaczyna świtać a my wylatujemy pustą krajówką by niebawem skręcić w boczne, bardzo malownicze drogi wśród wzgórz.
Z początku idzie sprawnie ale tempo sukcesywnie nam spada. Zamuła osiąga apogeum w okolicy Opatowa, gdzie ledwo jesteśmy w stanie wlec się 20km/h. Po kilkunastu kilometrach orientuję się, że po prostu teren łagodnie ale uparcie się wznosi. W oddali majaczy nam klasztor na Łysej Górze i tylko irytuje tym, że tak opornie się przybliża. Okolica jest piękna, zielona, ale prawie całkowicie pozbawiona drzew. Współczuję tym, którzy będą tu jechać już za dnia, w upale. Tym bardziej, że w wioskach nie widać za bardzo sklepów a to na dodatek niedziela.
Przebudzenie nadchodzi gdy wyprzedza nas Szafar, którego widzieliśmy jakiś czas temu, odpoczywającego na przystanku. Pierwszy zrywa się TomStep i gna naprzód, szybko odzyskując straconą pozycję. U mnie lampka zapala się później, głównie na skutek kalkulacji, że jest szansa złamać 23h. Gdy przyspieszam, siły odzyskuje też Keto.
Na jakimś skrzyżowaniu mijam zagubioną panią, która woła a następnie wysiada z samochodu by zapytać mnie o drogę. Przejeżdżam nie zwalniając i oczekując, że zdąży zadać konkretne pytanie, ale moja reakcja (a właściwie jej brak) zamiast uruchomić aparat mowy wywołuje zdziwienie i opad szczęki. Na wyjaśnienie rzucam tylko w tył "przepraszam ale ja się ścigam!" i gnam dalej.
Nareszcie podjazd. Uspokajam nerwy i powoli wspinam się po — na szczęście — niezbyt stromej drodze. Po drugiej stronie jest już gładko i cały czas w dół. Nie zwalniam poniżej 30km/h, wyprzedzam Szafara, który znowu przysiada na przystanku i już za chwilkę wpadam na metę. Czas 22:50 zaskakuje mnie samego. Przed startem mówiłem, że chcę zmieścić się w 26h, zaś w głowie miałem ambitny plan ataku na 24h. Tymczasem udało się w ponad godzinę krócej!
Wynik wynikiem ale cała impreza była świetna. Piękna trasa po bardzo dobrych asfaltach, wymagające podjazdy, cieszące oko widoki, a do tego wspaniały punkt żywieniowy i ładne medale. Tomek i cała kapituła zrobili kawał porządnej roboty, tak że niemalże byłbym w stanie wybaczyć im wymysł obowiązkowych SMSów pod rygorem kar czasowych. Na dodatek zobaczyłem nieznany mi dotychczas przepiękny kawałek Polski, pojadłem kiełbaskę z ogniska, popiłem piwa i pospałem w cieniu drzewa. Czego chcieć więcej od życia? ;)
- DST 531.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Gratuluję wyniku!
Na następny maraton obowiązkowo musisz mieć etykietkę "Wrocławski Koks". Hipek - 15:05 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj
Komentuj
Na następny maraton obowiązkowo musisz mieć etykietkę "Wrocławski Koks". Hipek - 15:05 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj