Sobota, 21 maja 2022
Rzeki i gminy (2/2)
To jest opis drugiego dnia wycieczki. Relację z pierwszego znajdziesz tutaj.
Nocą temperatura spada do 6°C. W połączeniu z wiatrem to oznacza, delikatnie rzecz ujmując, wyjście ze strefy komfortu. Folia i cienki śpiwór oczywiście nie dają rady. Pierwszy, najdłuższy fragment snu, trwa chyba jednak ze dwie godziny. Nie jest fatalnie. Zmieniam bok, niech drugi pomarznie. Nad ranem od zimna zaczynają mnie łapać skurcze w nogach. Gdy jaśnieje, staje się to już nie do wytrzymania, wstaję więc i jedynie wypuściwszy nogi dołem śpiwora, zwijam obozowisko.
W końcu zza chmur wyglądają pierwsze promienie słońca. Wychodzę z zagajnika i wystawiam się na nie ale nikną po minucie. Kończę pakowanie, wsiadam na rower i, oczywiście, po kilku ruchach zaczynam odzyskiwać równowagę termiczną.
Zaspane niedzielne wioski są piękne. Trasa wiedzie wzdłuż Mierzawy, pięknej i czystej rzeczki, która niestety niesie minimalną ilość wody. Dostrzegam ryby, co w Polsce nie jest oczywiste. Gdy docieram na Orlen pod Pińczowem, robię toaletę i zamawiam kawkę, świat staje się wspaniały. Samo miasteczko wygląda sympatycznie ale jeszcze śpi. Drugi Orlen nie oferuje nic ciekawego do jedzenia, więc zgarniam kanapkę i ruszam w dalszą drogę doliną Nidy.
W tych okolicach nigdy jeszcze nie byłem. Ładnie tu ale bez porywających epizodów. Na pewno trzeba będzie kiedyś wybrać się z kajakiem, bo o ile sama Nida może być trochę nudna, to jej dopływy kuszą czyściutką wodą i piaseczkiem, a czasem i widokiem umykającego klenia lub pstrąga.
W jedynym czynnym po drodze sklepie robię zakupy i dokonuję odkrycia jak fajnym i poręcznym prowiantem jest śmietanka 30%+. Nie dość że daje solidne kilkaset kalorii, to gładko wchodzi i jest przyjemnie tłuściutka.
Turlając się zupełnie już turystycznie, docieram do mostu i przeprawiam się przez Wisłę. Tam, po kawałku pokonanym arcynudną ścieżką wiodącą po wale powodziowym, robię piknik przy nieczynnym (chyba chwilowo) promie do Opatowca, który ulokowano zaraz poniżej ujścia Dunajca.
Potem przejeżdżam przez kilka wiosek i przeprawiam się przez sam Dunajec, na którym malutki prom kursuje w te i we wte, przewożąc po jednym samochodzie.
Nudna trasa wałem powodziowym na szczęście biegnie z wiatrem. Na cztery godziny przed pociągiem docieram do Tarnowa, realizując plan minimum. Uruchamiam więc fakultatywną wycieczkę i kieruję się do Bochni przygotowaną uprzednio trasą. Wiedzie ona zróżnicowanymi drogami. Od serwisówki wzdłuż A4, przez miłe leśne pagórki i przytulne wioski, aż po szutrówkę wiodącą wzdłuż linii kolejowej. Tam też, na 4 km przed końcem podróży, robię ostatni postój przed wjazdem do miasta i patrzę sobie na pociągi.
Potem standard. Kebabik, coś do picia i drzemka w zatłoczonym pociągu do domu. Choć biletu na rower nie miałem, konduktor okazał się wyrozumiały i mi go sprzedał, a wieszaków nie zabrakło (w odróżnieniu od miejsc siedzących).
Nocą temperatura spada do 6°C. W połączeniu z wiatrem to oznacza, delikatnie rzecz ujmując, wyjście ze strefy komfortu. Folia i cienki śpiwór oczywiście nie dają rady. Pierwszy, najdłuższy fragment snu, trwa chyba jednak ze dwie godziny. Nie jest fatalnie. Zmieniam bok, niech drugi pomarznie. Nad ranem od zimna zaczynają mnie łapać skurcze w nogach. Gdy jaśnieje, staje się to już nie do wytrzymania, wstaję więc i jedynie wypuściwszy nogi dołem śpiwora, zwijam obozowisko.
W końcu zza chmur wyglądają pierwsze promienie słońca. Wychodzę z zagajnika i wystawiam się na nie ale nikną po minucie. Kończę pakowanie, wsiadam na rower i, oczywiście, po kilku ruchach zaczynam odzyskiwać równowagę termiczną.
Zaspane niedzielne wioski są piękne. Trasa wiedzie wzdłuż Mierzawy, pięknej i czystej rzeczki, która niestety niesie minimalną ilość wody. Dostrzegam ryby, co w Polsce nie jest oczywiste. Gdy docieram na Orlen pod Pińczowem, robię toaletę i zamawiam kawkę, świat staje się wspaniały. Samo miasteczko wygląda sympatycznie ale jeszcze śpi. Drugi Orlen nie oferuje nic ciekawego do jedzenia, więc zgarniam kanapkę i ruszam w dalszą drogę doliną Nidy.
W tych okolicach nigdy jeszcze nie byłem. Ładnie tu ale bez porywających epizodów. Na pewno trzeba będzie kiedyś wybrać się z kajakiem, bo o ile sama Nida może być trochę nudna, to jej dopływy kuszą czyściutką wodą i piaseczkiem, a czasem i widokiem umykającego klenia lub pstrąga.
W jedynym czynnym po drodze sklepie robię zakupy i dokonuję odkrycia jak fajnym i poręcznym prowiantem jest śmietanka 30%+. Nie dość że daje solidne kilkaset kalorii, to gładko wchodzi i jest przyjemnie tłuściutka.
Turlając się zupełnie już turystycznie, docieram do mostu i przeprawiam się przez Wisłę. Tam, po kawałku pokonanym arcynudną ścieżką wiodącą po wale powodziowym, robię piknik przy nieczynnym (chyba chwilowo) promie do Opatowca, który ulokowano zaraz poniżej ujścia Dunajca.
Potem przejeżdżam przez kilka wiosek i przeprawiam się przez sam Dunajec, na którym malutki prom kursuje w te i we wte, przewożąc po jednym samochodzie.
Nudna trasa wałem powodziowym na szczęście biegnie z wiatrem. Na cztery godziny przed pociągiem docieram do Tarnowa, realizując plan minimum. Uruchamiam więc fakultatywną wycieczkę i kieruję się do Bochni przygotowaną uprzednio trasą. Wiedzie ona zróżnicowanymi drogami. Od serwisówki wzdłuż A4, przez miłe leśne pagórki i przytulne wioski, aż po szutrówkę wiodącą wzdłuż linii kolejowej. Tam też, na 4 km przed końcem podróży, robię ostatni postój przed wjazdem do miasta i patrzę sobie na pociągi.
Potem standard. Kebabik, coś do picia i drzemka w zatłoczonym pociągu do domu. Choć biletu na rower nie miałem, konduktor okazał się wyrozumiały i mi go sprzedał, a wieszaków nie zabrakło (w odróżnieniu od miejsc siedzących).
- DST 164.89km
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj