Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wtorek, 29 sierpnia 2017

Maraton Rowerowy Dookoła Polski 2017

Start w MRDP był gdzieś tam w mojej głowie od momentu gdy zasmakowałem ultramaratonów, czyli od dwóch lat. Z początku jako odległy i szalony pomysł, powoli przeradzający się w marzenie do zrealizowania. Do ostatniej chwili wahałem się czy startować. Dwa lata przygotowań to mało, bardzo mało, nawet dla kogoś kto dotychczas na rowerze sporo jeździł.

Gdyby kolejna edycja odbywała się za rok, odpuściłbym z miejsca. Gdyby była za dwa lata, też pewnie dałbym sobie spokój i zajął się szlifowaniem formy. Ale MRDP jest jak olimpiada, raz na całe 4 lata. Odpuścić udział w igrzyskach? Wskażcie sportowca, który by to zrobił.

W ubiegłym sezonie, poza pięćsetkami, przejechałem BBTour z czasem powyżej 58h i Północ-Południe ponad 67h. To wolno, zbyt wolno. Mógłbym się głupio tłumaczyć fatalną pogodą na obu maratonach, ale kto zagwarantuje, że pogoda na MRDP nie będzie fatalna? I była.

W tym sezonie tradycyjnie pojechałem Maraton Podróżnika, którego ze względu na przedłużającą się zimę i nawał pracy nie poprzedziłem sensownym treningiem. Mizerny wynik pokazał, że trzeba wziąć się do roboty. Od czerwca zrzuciłem 7kg i zrobiłem kilka wycieczek z dziennymi przebiegami w okolicy 200km. Mało, ciągle za mało. Ćwiczyłem też radzenie sobie z minimalnym ekwipunkiem, przyzwyczajałem do przebywania bez przerwy w odzieży rowerowej, spałem w hamaku rozwieszanym na leśnych parkingach i przystankach PKS. Ostatnim sprawdzianem był maraton Karpacki Hulaka, który przejechałem z satysfakcjonującym mnie czasem i całkiem dobrą formą na podjazdach. Wtedy też ostatecznie zdecydowałem się na start w MRDP.


Z wyborem roweru nie było żadnych wątpliwości. Już z myślą o tej imprezie kupiłem model Specialized AWOL. Choć trochę ciężki, rower jest wygodny i ma sporą ramę, pozwalającą na montaż obszernej torby. Poniższe zdjęcie przedstawia go w pełnym rynsztunku; do MRDP zdjąłem błotniki a założyłem lemondkę. Oryginalne opony zamieniłem na Schwalbe Marathon Supreme 700x32c, dość szerokie ze względu na sporą ilość słabych nawierzchni na trasie zawodów.



Wziąłem oczywiście jeden komplet ciuchów, krótkich. Do tego rękawki, nogawki, przeciwdeszczową kurtkę, chustę-rękaw na głowę, cienką polarową bluzę i dwie zapasowe pary skarpetek. Do spania zabrałem śpiwór, hamak (nie użyłem ani razu) i dwa arkusze folii NRC.

Z narzędzi i części wybrałem multitoola, komplet imbusów, skuwacz i spinkę do łańcucha, zapasową dętkę i oponę, kilka łatek, łyżkę do opon, no i oczywiście garść trytek i rolkę taśmy izolacyjnej. Ten pokaźny zestaw okazał się nieprzydatny bo przez cały wyścig nie miałem ani jednego defektu, który dałoby się nim naprawić.

Na kilka dni przed startem rozebrałem przednią piastę i soczyście zakląłem. W łożysku rdza. Specialized w obu fabrycznych kołach dał dziadostwo, jaki widuje się w najtańszych Altusach czy Acerze. Chodzi tu zarówno o jakość samej stali (oceniam na oko, nie jestem znawcą) jak i poziom uszczelnienia. Tył rozbierałem wcześniej i nie było dużo lepiej — syf ale bez rdzy. Obie piasty po przejechaniu 5000km w zasadzie prosiły o wymianę. Na to było za późno. Wyczyściłem, nałożyłem smaru, skręciłem z powrotem. Niedawno też wymieniłem fabryczny suport, który poddał się i zaczął rzęzić. Niby taka dobra marka a w kluczowych miejscach upchnęli tandetę.

Gdybym miał więcej czasu, zaplótłbym porządne koło z prądnicą. A tak dokupiłem tylko powerbank 10Ah oraz drugi, oprócz samrtfona, telefon z długowieczną baterią i funkcjonalnością nie wykraczającą poza wysyłanie SMS i odtwarzanie MP3. W smartfonie pilnowałem, by wyłączać transmisję danych po użyciu, co znacznie przedłużało jego żywotność.

Tak wyposażony, świadom braków i niedociągnięć, zapakowałem się do pociągu do Gdyni. Tam spotkałem Arka w długiej drodze z Sanoka. W Lesznie dosiadł się Kosma a w Poznaniu — Marzena. Wesołą paczką dotarliśmy do końcowej stacji, gdzie nasze drogi rozeszły się. Każde inaczej postanowiło pokonać ostatnie kilometry do bazy maratonu. Ja ruszyłem na kołach, zaliczając gminę Kosakowo, która inaczej świeciłaby białą plamą na mapie.

Start o 12, więc mieliśmy sporo czasu by pogadać i napić się piwa. Tej części najbardziej brakuje w zawodach startujących o poranku. Zawsze trzeba szybko spać. Teraz wszystko było na luzie, odespałem zarwane przed startem noce i rano tylko odrobinę spóźniłem się na plądrowanie szwedzkiego bufetu. Dość jednak, by nie załapać się na naleśniki. Obsługa była wyraźnie zaniepokojona. Co donieśli na salę, znikało natychmiast, a zgromadzeni wołali o jeszcze. Już nie pierwszy raz widzę dowód, że "szwed" i rowerzyści to recepta na bankructwo lokalu.

Koniec końców, przenieśliśmy się pod latarnię w Rozewiu, miejsce oficjalnego startu. Tam pojawiają się pierwsi kibice, m. in. Janus, miki150 i Michuss. Nerwy napięte a odprawa przeciąga się tak, że ostatecznie startujemy o 12:10.



Doba 1


Zaraz po starcie czeka nas kilka kilometrów nierównego bruku. Mam dość szerokie opony, więc nie przeszkadza mi on zbytnio. Szybko wysuwam się na prowadzenie i mam swoje 3 minuty chwały, podczas których przewodzę stawce MRDP 2017. Do triumfu wystarczyło utrzymać to przez kolejne 3140km, niestety nie udało się.

Szybko natrafiamy na absurdalnych rozmiarów korek. Zaczyna się już na wybrzeżu i z małymi przerwami ciągnie aż do Gdyni. Wygląda na to, że słaba pogoda wygnała wszystkich znad morza do domu, bo jak inaczej wytłumaczyć takie wariactwo w sobotnie popołudnie? Omijamy to na różne sposoby — poboczem, środkiem, między pasami. Ani to zabawne ani bezpieczne, szczególnie po wjeździe do Trójmiasta. Metropolię mamy pokonać główną drogą, która na dugim odcinku ozdobiona jest zakazami jazdy rowerem. Ścieżka, jak to ścieżka, czasem pojawia się, czasem znika, czasem przeskakuje na drugą stronę, ale przede wszystkim na prawie całej swej długości nie nadaje się do jazdy rowerem.


Szaleństwo łamania wszelkich możliwych przepisów długo trwać nie mogło i gdzieś pod koniec Sopotu zatrzymuje nas w końcu patrol policji. Patrol rowerowy. Funkcjonariusze chyba rozumieją nasz problem bo kończy się na pouczeniu, które opisuje jak legalnie kontynuować dalszą jazdę. Na szczęście po kilku kilometrach zmagań ze śmieszką znaki w czerwonej obwódce znikają i niedługo mijamy centrum Gdańska, po czym odbijamy z wiatrem na wschód, w kierunku promu w Świbnie.

Na przystani czekają na nas kolejni kibice — Olo i Turysta. Przeprawiać mieliśmy się punktualnie o 16. Wszystko by grało, gdyby prom nie ruszył przed czasem. My popłynęliśmy a ostatnia grupa jeszcze nie nadjechała. Na szczęście warunki do oczekiwania na drugim brzegu były dość komfortowe. Lody, gofry, kto zdążył ten złapał i pierogi. Niektórzy zajęli się konsumpcją obiadu chwyconego w przelocie przez Trójmiasto.




Za promem sytuacja normalnieje. Każdy włącza swoje tempo, dość żwawe ale nie za szybkie. Nie ma sensu się szarpać. Jakiś czas jadę w towarzystwie Wilka, oczywiście parą, bo w naszej kategorii na kole nie wolno. Mimo wolnego lewego pasa szeryf w Sharanie próbuje nas nauczyć swoich zasad korzystania z drogi. Wytykamy mu wyprzedzanie na linii ciągłej, a gdy tego nie pojmuje, kończymy ciętą ripostą. Wkrótce jednak stawka rozciąga się a ruch samochodowy maleje. Zaczyna się jazda solo.

W okolicy Zalewu Wiślanego pojawiają się pierwsze pagórki. Cudowna odmiana po żuławskiej nudzie. Podjazdy z Tolkmicka i Fromborka zaskakują swą wysokością. Jestem tu pierwszy raz w życiu. Piękna okolica, koniecznie muszę odwiedzić na spokojnie.

Za Braniewem powoli zapada ciemność. Przyjemny chłód nocy, pusta droga, tempo bez zarzynania się — taką jazdę lubię. Prowiantu starcza do Bartoszyc, gdzie z zadowoleniem witam sklep 24h. A pod nim dwie migoczące lampki. Nasi.

Ale co to? Okazuje się, że pod sklepem stoją... Hipki. Witek wyprzedzał mnie niedawno ale Agata powinna być daleko z przodu. Okazuje się, że awarii uległa jej nawigacja. MRDP jeszcze nie raz pokaże, że jest to zmaganie nie tylko z pogodą i własnymi słabościami, ale i ze złośliwością sprzętu. Szkoda, że już na początku. Na szczęście Hipki to zaradne bestie i niebawem ruszają. Ja zaś żłopię litr soku, do kieszeni, prócz słodyczy, biorę na noc kiełbasę, bułkę i butelkę coli. W tej okolicy śniadania szybko nie znajdę.

Niebawem nasza trasa zaczyna pokrywać się z Green Velo. Obok biegnie asfaltowa ścieżka a szosę coraz częściej zdobią zakazy jazdy rowerem. Ruchu żadnego, więc bardziej z nudów niż z powodu znaków wybieram niekiedy ścieżkę. Jest bardzo wygodna ale gdzieś przed Węgorzewem na pagórkach dorabiam kilkadziesiąt metrów zbędnego podjazdu. Wracam więc na lepiej zniwelowaną szosę.

W Węgorzewie natrafiam na śpiące na przystankach postaci. Sam nie czuję senności, uzupełniam tylko odzienie na chłodne poranne godziny i jadę dalej. W Baniach Mazurskich wjeżdżam na trasę znaną z Pierścienia Tysiąca Jezior. Niedługo rozwidnia się i w Gołdapi witam dzień kawą na Orlenie. Okazuje się, że dojeżdżam tu dwie minuty po... Remku Siudzińskim; spotykam jeszcze jego ekipę w samochodzie technicznym. Potem dość długo będę deptał mu po piętach nim w końcu wystrzeli by dojechać na metę jako pierwszy.



Tuż przed wschodem, gdzieś pośród miejscowości o dziwnych nazwach, dopada mnie senność. Robię kontrolowaną 15-minutową drzemkę na przystanku, by zresetować mózg. Działa wyśmienicie. Wtedy dogania mnie Rapsik. Ględząc dla zabicia czasu, jedziemy sobie bez większego pośpiechu spory kawał, aż do Szypliszek. Tam moja mapa wskazuje obecność baru dla TIRowców. Pani za ladą zadowolona bo śniadanie zamawiamy jak dla drwala. Idzie spora jajecznica, pieczywo, pierogi, kawa. Gdy wychodzimy z lokalu, miny nam rzedną. Pada.

I padać będzie. Mżawka przeradza się w regularny deszcz. Na krajówce do Augustowa już leje, co nie dodaje uroku tej wyjątkowo nudnej i ruchliwej drodze. Kierowcy tu pędzą zniecierpliwieni, jakby to im chlapało na twarz. Z ulgą witam zjazd z głównej trasy, przy którym spotykam kibiców. Dopingują Dodoelka ale herbatę proponują wszystkim. Co z niefart, że właśnie ożłopałem się zimnej coli.

  • dystans: 488km
  • sen: 15 minut

Doba 2

Choć mapa wskazywała dzicz i brak cywilizacji, jeszcze przez parę kilometrów pojawiają się bary i sklepy. Bliskość szlaku kajakowego Czarnej Hańczy i Kanału Augustowskiego robi swoje. Pojawia się nawet ścieżka rowerowa o kilka klas bijąca asfalt leżący na szosie. Niestety, po kilku kilometrach kończy się i wyjazd z Puszczy Augustowskiej wiedzie już po dziurach.

Gdzieś pod Lipskiem wyjeżdżam z deszczu. Niestety, trasa odbija w lewo i wracam pod tę samą chmurę. Podobny fenomen wspomniało kilka osób. Stacjonarny front wygodnie ulokował się nad naszym szlakiem i tam postanowił wylać.

Nieprzespana noc i dolina Biebrzy to recepta na nudę. Długie proste ciągną się w nieskończoność. Dopiero w okolicy Kuźnicy zaczyna się jakieś pofałdowanie terenu. Tam gdzieś po raz enty mijam Przemka, który jedzie szybciej ale na dłużej staje. Razem udajemy się na poszukiwanie ciepłego jedzenia. Wybór pada na kebab pod samą białoruską granicą. Na talerzu lądują szczątki zwierzęce przypominające pokrojony pasek od spodni. Ważne że ciepłe. Wyciągam kartkę ze spisanymi kwaterami i ogarniam nocleg w motelu.

Po wyjściu ziąb targa niemiłosiernie. Kilka kilometrów kręcę ile sił, by się rozgrzać. Tym sposobem doganiam Jarka i zwalniam na pogaduchy. Przemek dołącza niebawem, a do zmroku zbiera się nas spora grupka. Po ciemku już przejeżdżamy szutrowy odcinek za Kruszynianami. Rozmoczony deszczem, jest wyjątkowo paskudny. Cieszę się, że nie jadę szosówką na cienkich oponach.

Jeszcze kilkanaście kilometrów zmagań z wiatrem i deszczem na głównej drodze i zajeżdżamy do umówionego motelu. Panie na recepcji dziwnie się uśmiechają. Ogrzewania nie ma, dostajemy jedynie wentylator. Bez większej nadziei rozwieszamy przed nim ciuchy. Kolacja, prysznic i idziemy na uczciwe 6 godzin snu.

Rano oczywiście ciuchy nadal mokre. Dla poprawy tej ponurej sytuacji zakładam świeże skarpetki i na nie foliówki. Motel na szczęście oferuje ciepłe śnadanie, które poprawia humor. Gdy ruszam, jeszcze pokapuje, ale koło Gródka pogoda poprawia się. Do Narewki odzyskuję wigor a nabyte tam drożdżówki przywołują uśmiech na twarzy.

Chyba widzialem slonce! Ktos sprawdzi czy to mozliwe na tej szerokosci geograficznej?

Koło Hajnówki zaczyna się robić nudno. Na szczęście jest ścieżka rowerowa Green Velo. Słuchawki w uszy i puszczam sobie Wiedźmina w formie słuchowiska. Wiatr silny, raczej przeszkadza, ale skupiam się na historii opowiadanej przez lektorów.



Drogi ruskich planistow, kilometrami od linijki. Zamawiam budzenie przed zakretem.
Mijam Siemiatycze. Do wyboru bary, sklepy, a ja, jak na złość, wcale nie jestem głodny. Przebijam się przez most z ruchem wahadłowym — akurat w poniedziałkowy poranek zaczęli naprawiać dylatacje. Za mostem trasa odbija w lewo i wreszcie poranne zmagania z lekko czołowym wiatrem zostają nagrodzone. Teraz wiać będzie w plecy, przynajmniej przez kawałek.

  • dystans: 294,5km
  • sen: 6 godzin

Doba 3

Robi się całkiem ciepło. Doganiam Wiecha, co mnie dziwi, bo jest ode mnie szybszy. Kolejny, który miał problemy ze sprzętem. Robimy postój na zdjęcie ciepłych ciuchów bo słonko niespodziewanie przygrzewa.

Wiatr w plecy, krotkie spodenki. Leze na lemondce i pozdrawiam tych co w pracy!

Oj, gdybym ja wiedział jak mało chwil takiego luksusu będzie na MRDP... Teraz też długo on nie potrwał. Z tyłu pojawiają się dwie burze, które mnie gonią. Jedna z lewej, druga z prawej. Pozytywny efektem jest wiatr, przy którym jadę sobie 35km/h bez większego wysiłku.

Kto w Siemiatyczach ten mokry. My zaraz tez.

Udaje się jednak i uciekam obu burzom. Niedaleko Terespola jednakże dopada mnie mała, lokalna ulewa znikąd. Potężne krople coraz gęściej biją o asfalt. Wiadomo, że popada i zaraz przejdzie. Mijam przystankową wiatę, pod nią ktoś z sakwami. Odruchowo pozdrawiam i widzę, że samotna młoda rowerzystka z promiennym uśmiechem mi odmachuje. W głowie już hamuję, zajeżdżam pod dach i się witam. Tymczasem ciało ignoruje ten scenariusz: dłonie nawet nie drgną w kierunku klamek a stopy jeszcze mocniej cisną na pedały. Co ten sport z ludźmi robi?! Zamiast chwilę poczekać i miło porozmawiać, pędzę w ten deszcz, moczę dopiero wysuszone ciuchy... Ech...

W Terespolu na szczęście wraca słońce. Robię przerwę na obiad. Dalsza droga wiedzie znowu na południe, co oznacza koniec promocji na wiatr w plecy. Do wieczora droga mija bez wyrazu i bez atrakcji. Poza tym, że dogania i wyprzedza mnie kto tylko może. Nie marnuję czasu na postojach, po prostu beznadziejnie wolno jadę. Do czterdziestki jeszcze daleko a tempo mam emeryckie...

We Włodawie Daniel namawia mnie i Byczysa na kolację w barze. Drugiej okazji prędko nie będzie. W sumie dobry pomysł a pierogi z kaszą gryczaną bardzo mi smakują. Odzyskuję siły i przez Lasy Sobiborskie wyrywam do przodu. Niestety, nowe asfalty kończą się niebawem, a ich miejsce zajmuje jakiś koszmar. Dziura na dziurze. Na dodatek robi się mgliście i zimno. Przez kilka wieczornych godzin będziemy z chłopakami tasować się na trasie. Mało kto ma konkretny plan na nocleg, większość jakby odwlekała ten moment poddania się zimnej nocy i snuła się bez sensu z coraz mniejszą prędkością. Mój plan obejmował dojazd do Horodła lub dalej. Trzymając się go, bez sensu omijam bardzo wygodną wiatę w Dubience. W samym Horodle spotykam Krzyśka W, równie nieprzytomnego co ja. Bez pomysłu kładziemy się spać pod urzędem gminy. On na betonie bo ma materac, a ja na trawniku zawijam się w śpiwór i folię NRC.



Pobudka we mgle i przy 4-5C na trawniku. 2/10 nie polecam.

Cztery godziny snu a budzę się bardziej wyprany niż kładłem się spać. Zakutany we wszystko co mam, wlokę się przez Zosin aż do Hrubieszowa na Orlen. Tam zbiera się nas spora ekipa. Wszyscy w minorowych nastrojach, zziębnięci i niewyspani. Toaleta, kawa i ciastko nieznacznie podnoszą morale. Ten nocleg był dużym błędem. Wyssał ze mnie siły i zaowocował sporym spóźnieniem, którego już nie odrobiłem.

Chyba jade Piekny Wschod. Trasa i pogoda sie zgadzaja.

Sławne grzędy przed Tomaszowem Lubelskim dają w kość. Ciągle w górę lub w dół a zesztywniałe nogi i zaspana głowa nie pomagają. Ziąb paskudny. Trochę pociesza to, że raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzany. Wiem jednak, że to na kredyt. W Tomaszowie muszę porządnie zjeść.

Pierogi w Tomaszowie. Nalesnikow brak. Trzeba bedzie dopchac drozdzowkami bo ledwo krece. Ten nocleg byl bez sensu. Wstalem w gorszej formie niz sie kladlem spac

W pierwszej piekarni napotykam porzucone stanowisko pracy. Nikogo z obsługi, nikt nie reaguje na nawoływania. W drugiej na szczęście pełen wybór pączków i drożdżówek. Biorę hurtem i proszę wszystko do jednego wora, który umieszczam na kierownicy. Nim wyjadę z miasta, prawie nic w nim nie ma.

Odbijam na Narol. Tak jak wiało tylko trochę w pysk, teraz wieje weń idealnie. Motywacja siada ale kibice doskonale to odczytują i motywują SMSami. Doganiają mnie Szafar z Waldkiem oraz Gavek, który przepadł bez wieści i na pewno powinien być daleko przede mną. Ci pierwsi są mistrzami logistyki. Trasę zaplanowali, załatwili noclegi. Śpią każdej nocy i są wypoczęci. Gavek z kolei pospał próbując wysuszyć zalany telefon. Trzymają mocne tempo. Chwilę gonię z nimi, rozmawiając. Potem staram się trzymać ich w zasięgu wzroku ale za dużo mnie to kosztuje wysiłku.

  • dystans: 349,3km
  • sen: 4 godziny

Doba 4

Okolica nudna jak flaki z olejem. Mijam Lubaczów, dojeżdżam do Radymna i oczy mi się kleją. Na stacji kupuję pół litra energygówna i obalam na raz. Jakoś uruchamia to mój mózg. Tym większe moje zdziwienie gdy mijają mnie... Szafar, Waldek i Gavek. Doganiam ich i dowiaduję się, że po prostu zamarudzili na zakupach. Plan na dziś mamy podobny: Wetlina. Tyle że u nich to ma ręce i nogi a u mnie jest życzeniem.

Na wjeździe do Przemyśla wita mnie wujek. Zaprasza bym siadł na moment i zjadł pierogi, które przywiózł. A ja przecież nie mogę! Od lat kibicuje moim szaleństwom rowerowym. Nie chciałem zawracać mu głowy, myślałem że przemknę przez ten Przemyśl, ale się nie udało ;) Trzeba było jednak wybrać inną kategorię i normalnie zajechać na obiad. Pomimo protestów, w mej sakwie lądują bułki.

Przez miasto przemykam jak najszybciej. Przemyśl jest piękny ale nie w godzinach szczytu. Zaczynają się coraz fajniejsze pagórki. Przejeżdżam przez Wiar i gdzieś tam po raz pierwszy zrzucam z blatu.

Góry dodają mi sił. Na zjeździe czuję szczęście, znowu cieszę się, że jadę rowerem. Znika gdzieś ciężar bardzo słabego i mozolnego dnia. Podjazd pod Arłamów jak dla mnie trochę zbyt rozlazły ale piękny. Pędzę do Krościenka, odbijam w stronę Ustrzyk Dolnych.

Pod Biedronką stado Ukrainek z uporem maniaka próbuje sprzedać mi chałwę i cukierki, pomimo wielokrotnej odmowy. Jest też Jarek. Wspólnie decydujemy dociągnąć do Ustrzyk Górnych i bazy noclegowej, do której można wbijać w ciemno. Zgarniamy jeszcze kolację w sklepie i pełni animuszu ruszamy. Minutę później nasz zapał studzi... nagła ulewa.

Moknąć na noc to żadna przyjemność. Świeżo stworzony plan modyfikujemy i wjeżdżamy do pierwszej agroturystyki. Pani kręci nosem ale ma wolny pokój a my pieniądze. Kolacja, prysznic którym trudno się poparzyć, po czym szybciutko chowamy się pod kołdrami na jakieś 6 godzin.

Rano dziarsko ruszamy. Zdziwione sarny uciekają w gęstwinę; chyba jesteśmy dziś pierwsi na rowerach. Bieszczady powoli odsłaniają się z chmur i dają wgląd na swoje piękno. Piąty raz tu jestem i piąty raz pada, więc nie oczekuję cudów ;)



Na zjazdach ziąb niemożliwy.

Bylo wziac zimowe rekawice a nie hamak.



Najsławniejsza tablica ultrasów nadal stoi. W Ustrzykach Górnych tym razem nie ma mety, w Caryńskiej nikt nie czeka. Ba! To nawet nie półmetek. Zatrzymujemy się pod sklepem na szybkie zakupy. Oczywiście utykam w kolejce niezdecydowanych turystów i oczywiście nigdzie nie ma kubła na śmieci. Tu tak chyba zawsze. Tradycynie zostawiam odpadki pod drzwiami sklepu. Dziwne to miejsce. Ważne, że są drożdżówki.



Podjazd w Brzegach biorę na spokojnie, podjadając bułeczki. Jarek zostaje gdzieś z tyłu ale umawialiśmy się na śniadanie w Cisnej. Gdy tam dojeżdżam, znowu pada. Znajduję knajpę, rower zostawiam na widoku. Plan działa. Za chwilę obaj jemy pyszną jajecznicę z przystawkami.



Podjazd w Żubraczach też wchodzi gładko ale na zjeździe dostajemy prawdziwe combo: dziury, ulewę i wiatr w pysk. Zupełnie mokniemy a w Komańczy znowu wychodzi słońce.

  • dystans: 240,8km
  • sen: 6 godzin


Doba 5

Gdzieś na początku Beskidu Niskiego miła niespodzianka. Na trasie odwiedza mnie kuzynka z małżonkiem i dziatwą. Akurat byli niedaleko na urlopie, nasze zmagania śledzili online, a gdy nadarzyła się okazja, postanowili kibicować na żywo. Umawialiśmy się od wczoraj i w końcu mnie złapali.
— Mamy kanapki — mówi Ola — Może weźmiesz?
— Regulamin zabrania.
— A jakbyś na najbliższym przystanku PKS znalazł kanapki w kuble?

Żarty żartami, a tu trzeba jechać (a to ci nowość!) Zauważam dziwne zjawisko. Pod Komańczą, gdzie zabudowań sporo, drogi były fatalnej jakości, zaniedbane. Tu, w bezludnych pustkach tak charakterystycznych dla Beskidu Niskiego, nagle pojawiają się wspaniałe asfalty a ruchu żadnego. Słonko przyjemnie przygrzewa. Doganiam Jarka, nas też ktoś dogania (nie pamiętam już kto) i na pustej drodze chwilę jedziemy równoległą trójką, jak panowie szosy.

Po południu czołowy wiatr wzmaga się, a długi, delikatny i powoli wyostrzający się podjazd, tak typowy dla tego rejonu, zaczyna nużyć. Chwila zjazdu i następny. W końcu wpadamy na DW 993 do Nowego Żmigrodu. To apogeum nudy. Droga prosta jak od sznurka, długie podjazdy, krótkie zjazdy, wiatr w pysk, a obok sunie karawana ciężarówek. Pobocza oczywiście brak. Jak na złość zaczynają mnie pobolewać okolice ścięgien Achillesa ­— pokłosie jazdy w deszczu i chłodzie.

W Żmigrodzie za długa przerwa na pizzę. Sprawdzam internety. Ostatniej doby wycofało się sześciu zawodników. Wczorajszy dzień był wyjątkowo ciężki.

Dalej nudne telepanie do Gorlic. A tylko kilku kilometrów asfaltu brakuje by móc piękną trasą pokonywać Magurski Park Narodowy miast pchać się tym głównym ciągiem, pełnym samochodów. Nad Gorlicami przechodzą burze. W jedną trafiamy ale krótki postój na przystanku okazuje się dobrym pomysłem i unikamy głównego opadu.

W Gorlicach towarzyszy nam przez chwilę kolega Jarka. Samo miasto ruchliwe, więc chętnie je opuszczam. Za Ropą robi się spokojniej, zapada powoli zmrok. Stromą ścianę w Banicy pokonujemy pieszo. Ścięgna nie są w najlepszej formie i nie ma sensu się forsować.

W okolicy szczytu dostaję SMS od Transatlantyka. Pisze, że nie mam już nad nim przewagi bo tego dnia nocował dalej. Marek cały czas czuwał i porównywał moją jazdę do swojego udziału w poprzedniej edycji MRDP, gdzie dotarł na metę troche ponad godzinę po limicie. Wiem, że nie jest najlepiej. Do straty z wczoraj dołożyła się mało rześka jazda dzisiaj, w pogodzie rozchwianej od ulewy po upał.

Cudów już nie zdziałam ale przyspieszam. Z górki łatwiej, ruchu nie ma. Za Tyliczem, w dolinie Popradu, wpadam we mgłę. Jest mokro, zimno, niewiele widać. W Muszynie mgła na moment ustępuje a na skrzyżowaniu spotykam Maćka. Ten smaruje się maścią po kolanach, które przestały współpracować. Oj, nie jest wesoło. Chłopcy niedawno tacy rześcy i wyrywni a teraz kontuzje sypią się jak z dziurawego worka.

Wybija północ a ja czuję senność. Chciałem pociągnąć dalej, choćby do stóp głównych tatrzańskich podjazdów, choćby w nocy przejechać tę śmierdzącą drogę do Krościenka, gdzie za dnia trwa walka o życie z kierowcami. Nie ma szans. Oczy się kleją. Deklaruję, że zamieszkuję pierwsze miejsce, które da mi szansę na 4 godziny snu. Jarek przychyla się do pomysłu. Ruszamy dalej w mgłę.

Kilka kilometrów dalej, koło wsi Andrzejówka, dostrzegam po prawej murowaną kapliczkę z uchylonymi drzwiami. Zaglądam. Miejsce jest na dwie osoby i rowery, na podłodze dywany. Nie zastanawiamy się. Szybkie przemeblowanie i leżymy calkiem wygodnie. Jarek nie ma śpiwora, mój jest za cienki na przenikliwy chłód tej nocy, więc w ruch idą folie. Całą noc szeleszczą, wybudzając nas.

Poranek wygląda bardzo słabo. Znowu jest to walka by w dreszczach nie wyrwać spod siebie roweru. Nogi sztywne. Jak mogę tak pędzę na Orlen. Mycie zębów, kawa i ciastko po raz kolejny sprawiają, że czuję się jak człowiek. Panie z obsługi już wiedzą, że "panowie jadą dookoła Polski" i kręcą głowami. Popijając, zaglądam w relację i dowiaduję się, że właśnie wycofał się Tomek, jeden z faworytów. No ładnie, dopiero półmetek a peleton zdziesiątkowany i czołówki też nie ominęło.

Od Starego Sącza robi się cieplej. Drogę na Krościenko pominę milczeniem. Kto jechał w porannym szczycie, ten wie. Odstawiam tu Jarka, zobaczę go dopiero na mecie.

Na podjeździe w Hałuszowej tak ciepło, że aż trzeba się rozebrać. Wiem jaka nagroda czeka na końcu — wspaniała panorama na Tatry.



Po odświeżającym zjeździe nad jeziora zaczyna się kolejna wspinaczka, teraz na Łapszankę. Wiem że tam nagroda jest jeszcze lepsza ale podjazd wyjątkowo mi się dłuży. Dopiero końcówka nabiera charakteru. Kolejnym widokiem wieńczę półmetek. Połowa czasu, ponad połowa dystansu, ale większość gór jeszcze przede mną.



  • dystans: 258,1 km
  • sen: 4 godziny


Doba 6

Szalony zjazd do Jurgowa zwiastuje tylko tyle, że zaraz trzeba będzie to odrobić podjazdem w Brzegach. I to z nawiązką. Zrobiło się ciepło, przepiękna Białka kusi kąpielą, ale nie ma na to czasu. Wspinam się. Gdzieś w połowie podjazdu pojawia się para pieszych turystów. Powoli ich wyprzedzam ale gdy robię przerwę na odczytanie SMSa, oni znowu są z przodu. Cholera! Żeby jechać wolniej niż się idzie? Zbieram się w sobie i przyciskam mocniej. Ból w achillesach przywołuje mnie do porządku. Na szczęście największa stromizna za mną. Ostatnie metry do Głodówki pokonuję bardzo ostrożnie bo ścięgna nie tylko bolą ale i dziwnie skrzypią.

W schronisku wymieniam trackera do śledzenia online i wcinam podwójną porcję pierogów. Porzucam też bezużyteczny hamak. Odbiorę za miesiąc na Maratonie Północ-Południe, gdzie jadę jako wolontariusz patrzeć jak inni się męczą. Mam nadzieję, że w związku z tą decyzją na dalszej trasie nie będzie więcej deszczu i zimnych nocy, tylko słońce.

Jest tu paru naszych, m.in. Daniel, który zaspał i właśnie się obudził po rozkosznych 12 godzinach snu. Ale mu zazdroszczę! Sam odzyskuję trochę sił bo perspektywy na najbliższe kilometry są niezłe. Teraz będzie długo z górki, następny duży podjazd to łagodne Krowiarki. Ale nie ma co się czarować. Z czasem jest krucho, kolejną noc trzeba zarwać i cisnąć z Tatr aż na Dolny Śląsk bez snu.

Wychodzimy z Głodówki razem z Danielem ale dysproporcja jest ogromna. On rześki, rusza z kopyta. Ja na niewielkich nawet podjazdach zamulam. W końcu staczam się do Zakopanego i znajduję aptekę, gdzie nabywam maść na bolące ścięgna. Trochę pomaga. Przez miasto muszę się przepychać wśród samochodów i w smrodzie spalin. Nie znoszę tej okolicy, nie rozumiem jak ktokolwiek może tu wypoczywać. Sam najchętniej bym to zaorał. W końcu pokonuję ostatni podjazd a przede mną długi zjazd przez Chochołów do Czarnego Dunajca. Znowu trochę odpoczywam.

Droga do Jabłonki zaskakująco spokojna, a potem jest już naprawdę pięknie. Jak zwykle wieczorem, dostaję skądś zastrzyk energii. Robię zakupy na noc: oprócz batonów w kieszeni ląduje słusznych rozmiarów pęto kiełbasy i bułka z ziarnami. Powoli wspinam się na Krowiarki. Podjazd łagodny ale nie nudny, idealny do rozruszania niedomagających ścięgien. Szczyt witam o zachodzie, rozgrzany ale nie spocony. Ubieram się i puszczam w dół, do Zawoji. Ruchu prawie nie ma. Pierwszy raz jadę przez Krowiarki w tę stronę i chyba bardziej mi się podoba. Lubię tę przełęcz. Niewymagająca ale wysoka i z przyjemnym zjazdem w nagrodę.

Na podjeździe w stronę Stryszawy niespodzianka: zwinęli asfalt. Trzy tygodnie temu tu jechałem i nic się nie działo a teraz roboty w pełni. No i dobrze, bo to fajna droga będzie jak położą nową nawierzchnię. Do Orlenu po drugiej stronie dojeżdżam po ciemku i spotykam dwóch naszych. Nie zabawiamy długo. Kawa, smarowanko i jazda. Pani ze stacji ostrzega przed dzikami i słusznie. Spotykam je na pierwszym podjeździe. Dobrze, że nie pędząc w dół.

Kto smaruje ten jedzie.
–Achilles

Druga ścianka za Sopotnią jest wyjątkowo stroma. Spokojnie podchodzę, wcinając kiełbasę. Na szczycie uderza mnie fala gorąca. Jakimś trafem zebrało się tu ciepłe, suche powietrze. Aż chciałoby się skorzystać i rozbić biwak, ale to nie dziś. Zjeżdżam, a w dolinie wilogoć i chłód.

W Węgierskiej Górce zamulam. Najpierw staję żeby zjeść, potem żeby umyć zęby. Tym bardziej, że jeden zaczął mnie rano pobolewać a teraz najzwyczajniej napiernicza, pulsuje. Gdzieś wpada mi w oko reklama "Pogotowie stomatologiczne 24h". Chwilę się waham czy nie zamówić ekstrakcji na miejscu.

Docieram do podjazdu w Szarym. W zasadzie do podejścia, bo w obecnym stanie to ja nawet nie. Chwila spaceru i natrafiam na sławne ażurowe płyty na ściance chyba 20%. Aż się roześmiałem. Zaraz potem śmieję się ponownie bo z przeciwka stacza się... radiowóz. I nic, nawet przez okno nie zagadali. Chyba nie jestem aż tak dziwnym widokiem jak na środek nocy.

Kawałek dalej tablica "Pochodzita". Chyba w złym miejscu stoi, powinna być przed podjazdem. Zaraz potem pojawia się jakiś bruk i znowu z niewyjaśnionych przyczyn robi się gorąco.

Swierszcze graja, cieplo wokolo, nawet zjechalem kawalek bez kurtki i nie dostalem drgawek. Albo sie ten pizdziernik skonczyl albo MRDP zrylo mi beret.

Skądś dolatuje mnie zapach świeżo pieczonych drożdżówek. Nie namierzam źródła ale z tymi świerszczami i ciepłem, którego nie doświadczyłem od startu, wprowadza to bajkowy nastrój. Zaczynam powątpiewać czy to jawa czy sen. Jedzie się tak lekko, przyjemnie, letnio...

Zjazd w Istebnej ustawia mnie na powrót w szeregu bo chmura ciepłego powietrza się skończyła. Staję by się ubrać, z torby wyciągam paczkę pierniczków zalatujących tablicą Mendelejewa — taka pociecha po drożdżówkach, których nie było. Pożeram połowę.

Na podjeździe do Wisły znowu ciepło a ja zaczynam się zataczać. Robię zjazd do hotelu PKS i ucinam 15-minutową drzemkę. Więcej to rozpusta, bo chcę z rana opuścić Śląsk. Potem zostanie mi "jedynie 200km" po płaskim do Złotego Stoku, gdzie "porządnie się wyśpię 6 godzin" przed dalszymi górami. Nadmienię tylko, że oba sformułowania brzmiały mi wtedy jak pomysł na wakacje.

W Wiśle na Orlenie coś jem na ciepło i spotykam kogoś z naszych. Nie pamiętam kogo, ale był bardziej nieprzytomny ode mnie. Zasypiał na stojąco, bredził. Panie za ladą też nie do końca ogarniają, wchodząc do toalety potykam się o kanister z wodą, który ktoś postawił w środku przejścia. Wariatkowo. Uciekam.

Wisła, Ustroń, fale ciepła i gorąca, brzydko, nudno, sennie. W Cieszynie do myślenia zmusza mnie korek i konieczność ogarniania intensywnego ruchu drogowego. Patrzę na zegarek. 5:30. Powariowali, czy co? A może to mi się pomyliło i to piąta po południu? Uciekać! Do przodu!

Zebrzydowice, wjazd do Czech. Jakieś ścieżki rowerowe, chodniki, znowu Polska. Zimno. W wiosce na poboczu leży rower. Fajny, karbonowy Spec. Chyba od nas ale jeźdźca ani śladu.

Przekraczam Odrę. Nigdy nie widziałem jej w górnym biegu. Taka malutka. Pędzę przed siebie, gdy nagle widzę, że na nawigacji nie ma śladu. Miałem skręcić zaraz za mostem. Zawracam. Widzę jakiegoś szosona i gonię go, bo to niechybnie ten od porzuconego roweru. Za chwilę jestem na jakiejś krajówce, pełno TIRów. Co któryś wściekle trąbi, wyprzedzając.
— A sam sobie jedź po tej czerwonej kostce, debilu! — odkrzykuję, pokazując międzynarodowy znak pokoju.
Dopadam jeźdźca. To Alois. Od startu tasujemy się na trasie ale nie było okazji porozmawiać. Niedługo zjeżdżamy z krajówki i możemy już gadać w parze, ciągle jednak trzymając przyzwoite tempo. Dociągamy tak do Kietrza, gdzie ja ogłaszam przerwę i idę splądrować Biedrę.

Pochłaniam bułki, popijam jogurtem i colą, ale nie pomaga. Słabnę. W okolicy Suchej Psiny robię postój pod pretekstem "nie chce mi się". Żeby nie marnować czasu kompletnie, smaruję co mogę. Wlokę się do Głubczyc, znowu zakupy, tym razem kofeina w płynie. Nie pomaga. Na centralnym placu po prostu zjeżdżam na trawnik i przewracam się pod drzewem.

Przycisnalem troche i mam za swoje. Leze pod drzewem, smarowanie tego co boli i 4 minuty drzemki dla resetu mozgu. Szybciej nie pojade, przycinac moge tylko sen.

Zwlekam się. W jakiejś wiosce kupuję pół litra energytrucizny. Lekko mnie cuci.

  • dystans: 328,6 km
  • sen: 20 minut


Doba 7

Niedługo wpadam na krajówkę i docieram do Prudnika. Cieszę się, że to już prosta droga przez Paczków do Złotego Stoku. Mylę się i dobrze, że nie znam prawdy, bo bym się podłamał, tym bardziej że coraz bezczelniej wieje w pysk. Po drodze napotykam Daniela siedzącego koło drogi. Jemu też odcięło prąd, a przecież ruszał w tę drogę bardziej wypoczęty. Jest dla mnie punktem odniesienia w momentach gdy własna głowa nie do końca funkcjonuje. Przecież to organizator imprezy i weteran wszystkich jej edycji. Skoro jedziemy podobnie, to nie jest ze mną źle.

W Głuchołazach napalam się na pierogi ale trzeba długo czekać. Łapię więc kebaba, kilka razy przechodzę przez kurtynę wodną na rynku bo dzień już gorący i parny. Trochę się budzę ale z kolei bolący ząb doprowadza mnie do szału. Dłubię w nim, stukam, bezskutecznie. Pomaga lód i zmrożona cola zakupione w następnej miejscowości. Zimno koi ból, można jechać.

Pod Otmuchowem docieram do tej krajówki, o której myślałem, że już na niej jestem. Zaczyna się bezpośrednia walka z silnym, zachodnim wiatrem, który próbuje mnie zatrzymać. Mam dość. Pójdę spać, o północy wstanę, nie będzie wiało. Dajcie tylko łóżko. Zajeżdżam do dwóch lokali ale nie ma nikogo z obsługi. Mijam Paczków i wyjeżdżam na totalne lotnisko. Idealnie płasko, wiatr co do pół stopnia w osi drogi, oczywiście w mordę. Mam dość.

W zaćmionej głowie liczę dni i kilometry. Wychodzi mi, że muszę robić po 400km dziennie, żeby zdążyć w limicie. Jestem już o krok od wysłania SMSa, że w związku z brakiem szans na dotarcie o czasie idę spać do syta a rano pomyślę dalej. Wtedy reflektuję się, że policzyłem sobie o dobę za mało. Rachunek zaczyna być korzystniejszy. Odzyskuję trochę sił.

W końcu równina urywa się i po dwóch zafalowaniach terenu jestem w Złotym Stoku. Wpadam do sklepu, pochłaniam litry płynów i zjadam jakąś małą bułkę. 53 kilometry od Głuchołaz pod ten cholerny wiatr zajęły mi 4 godziny!

Wyciągam smartfona, sprawdzam pobliskie agroturystyki i ośrodki. Dzwonię. Dwa nie istnieją, w kolejnych dwóch "Na jedną noc? NIEDASIE!". Nawet stawki nie zaproponują, tylko wykręcają się bzdurami, jakbym jakąś dżumę roznosił. Jak w tym kraju ma się zadomowić kapitalizm?

Porzucam te telefoniczne poszukiwania i ruszam. W Stroniu Śląskim roi się od kwater, ktoś na pewno mnie przyjmie.

Na podjeździe wydarza się cud. Odżywam. Przepada gdzieś zmęczenie z dwóch dni i nocy ciągłej jazdy, klarują się myśli, znika ból. Budzi się chęć by jechać w kolejną noc, w moją cudowną Kotlinę Kłodzką, którą znam i uwielbiam. Mocniej przyciskam, łagodny podjazd wręcz topnieje w oczach.

Nareszcie „moja” Kotlina Klodzka. Mowcie co chcecie ale tu jest najlepiej!

Zaglądam jeszcze w telefon i orientuję się, że Daniel wyprzedził mnie gdy siedziałem w Złotym Stoku. Piszę do niego. Właśnie jest na Przełęczy Jaworowej i ubiera się do zjazdu. Doganiam go w Stroniu pod sklepem, gdzie na mnie czeka. Proponuje by jeszcze przed noclegiem pokonać Puchaczówkę, żeby nie jechać jej z rana gdy nogi zesztywniałe. Robimy zakupy i wspólnymi siłami obdzwaniamy hurtem wszystkie agroturystyki jakie Google zna. W końcu udaje się i zaklepujemy nocleg w Idzikowie na zjeździe.

Przełęcz zdobywamy dość sprawnie. Na górze niespodzianka. Czekają kibice, którzy kawałek wcześniej na asfalcie namalowali piękne logo MRDP. Ale to przyjemne gdy okazuje się, że nieznani ludzie wiedzą o imprezie i chce im się przyjechać dopingować!

Ubrani, puszczamy się w zjazd. Nie zdążyłem wymienić baterii w lampce ale okolicę znam. Jadę na pamięć i nagle... czuję swobodny lot i ląduję na jakimś szutrze. Zwinęli asfalt! Co prawda znaków był tuzin a przełęcz w ogóle zamknięta dla samochodów, ale i tak dałem się zaskoczyć remontem. Co za arcydebil — ja się pytam — zerwał asfalt właśnie w tym miejscu, gdzie był on całkiem dobry? Dlaczego nie wzięto do remontu dziur od Stronia, tylko właśnie to?

Nieważne. Niedługo doganiam Daniela, który już rozmawia z gospodarzami. Wyszli na drogę by nas przechwycić. Przemili ludzie, wprowadzają nas na kwaterę, parzą gorącą herbatę. W łazience wanna. Daniel krótkim "nawet o tym nie myśl" przywołuje mnie do porządku. I tak zatykam odpływ na czas prysznica i cieszę się tym ciepłem. Koloru wody nie będę opisywał. Ledwo wychodzę z wanny, dostaję dreszczy. Noc zimna a kto by włączał ogrzewanie w sierpniu, jak chata pusta? Daniel wynajduje gdzieś suszarkę do włosów i instruuje mnie bym grzał nią powietrze w sypialni podczas gdy on będzie się kąpał. No jasne. Chyba odruchowo wyłączyłem urządzenie nim straciłem przytomność, bo chata nie poszła z dymem.

Budzik. Zbieram się automatycznymi ruchami, zjadam co zostało. Daniel odmawia współpracy, więc ruszam sam. Ledwo wyjeżdżam z Idzikowa, gdy widzę jak zza Gór Bystrzyckich do Kotliny zsuwa się burza. Zaraz padają pierwsze krople deszczu.

Kto rano wstaje ten ma mokro w butach

Taka to była burza. Zmoczyła ubranie, co nie jest kłopotem, ale zmoczyła też i buty. I poszła. Daniel wstał godzinę później i był suchy.

Docieram na Orlen. Kawka, ciastko. Spomiędzy zębów wyłazi mi coś i... cały ból ustaje. Miły prezent o poranku. Ruszam śmiało podjazdem, na którym znowu spotykam Aloisa.



Razem jedziemy Doliną Orlicy, miejscem które wręcz uwielbiam. Nawet w tej szarej pogodzie jest piękna. Na podjeździe do Zieleńca urywam się. Mam dziś energię, nie to co wczoraj.

Przestal bolec zab, ktory od Tatr odbieral mi przyjemnosc z jedzenia. Z tej okazji spladrowalem piekarnie w Kudowie i robie uczte grzejac sie na slonku :)

Zeżarłem tartę z owocami, bułkę ze szpinakiem, dwie drożdżówki. Potem podjazd w Góry Stołowe. Nie przepadam za nim, jest taki nijaki i po dziurach. Na szczęście zjazd do Radkowa z nawiązką to wynagradza. Równy jak stół asfalt i słynne 100 zakrętów wśród drzew i skał. Tę stronę lubię.

Na dole spotykam Romka. Nie ma już siły trzymać głowy, rozważa przypięcie kasku ekspanderem do spodenek.

  • dystans: 223,1 km
  • sen: 5 godzin


Doba 8

Niby moja okolica a tej drogi nie znam. Nie wiedziałem, że do Tłumaczowa jest taki szalony zjazd. Potem droga Sokolica - Krajanów - Dworki. Tędy też nie jechałem ale legendy o tutejszym asfalcie doszły mych uszu. Przesada, widywałem gorsze. Tempo mi spada, przydałoby się coś zjeść, ale w tych wioskach ani śladu sklepu. Trzeba do Głuszycy.

Zjeżdżam na główną drogę. Jeszcze tylko próba zabójstwa ze strony wypindrzonej laski w tuningowanym Escorcie, która wyprzedza TIRa nie zważając na moją obecność. W Głuszycy znajduję obiecująco wyglądającą restaurację. Pod nią rowery, nasze i nie nasze, w środku miła pani i ciekawe menu. Na dodatek zaczyna padać — pierwszy na trasie deszcz, którego nie przyjmę na łeb. Z wilczym apetytem rzucam się na placka po węgiersku. Przy pierwszym kęsie coś włazi mi w zęby i cały ból powraca, psując przyjemność z jedzenia, z jazdy, z życia. Zaćmiewa myślenie tak, że niemal odjeżdżam bez płacenia a potem omijam sklep i kręcę się po miejscowości jak debil.

Gdy pakuję zakupy, ktoś mnie obejmuje. Kacha! Przyjechała kibicować wraz z moją mamą, parą naszych przyjaciół i ich kilkutygodniowym synem Jasiem. Ale ekipa! Podają herbatę, jedzenie. Przecież nie wolno! "Pij, częstujemy wszystkich." No dobra.

Przede mną spokojniejszy fragment. Łagodny podjazd do Rybnicy Leśnej, łagodny zjazd do Unisławia, łagodny deszcz pod Mieroszowem. Dopiero w Łącznej zaczyna się rześki podjazd. Za szczytem ktoś na mnie trąbi bo... omijam dziury. Coś ci kierowcy dzisiaj nerwowi. Chyba ostatnia sobota wakacji napina im gdzieś żyłkę.

Na wyjeździe z Lubawki wyprzedza mnie Marcin. Tasujemy się na podjazdach i wspólnie zajeżdżamy na zakupy w kowarskim Netto, po których nasze tempo zaczyna się lepiej zgrywać. Nie na długo, bo w Piechowicach Marcin ogłasza przerwę na nocleg. Sam nie pamięta kiedy spał, więc chyba pora najwyższa.

Kawałek krajówką i jestem na podjeździe w Szklarskiej. Jest bardzo nieregularny. Pojawiają się strome ścianki, które idę, podjadając. Łagodniejsze podjeżdżam. Na Zakręcie Śmierci robię postój na smarowanie maścią i uzupełnienie ubioru przed zjazdem. Marcin jednak nie spał i mnie dogania podczas tych czynności, ale ja znowu odjeżdżam.

Za Izerami kotłuje się burza. Na szczęście zostaje tam, ale kanonada piorunów za granią wygląda imponująco. Orlen, na który liczyłem, prowadzi nocną sprzedaż przez okienko. Jadę więc dalej i natrafiam na ścianę. A przecież miał być koniec gór!

Na swiezo bym to podjechal ale dziwnym trafem nie czuje sie swiezy.

Docieram tak do wyciągu narciarskiego i w końcu jest naprawdę w dół. Długo w dół. Mijam Stację Wolimierz, o której myślałem w kontekście noclegu. Tymczasem trwa tu jakiś potężny punkowy koncert i cała wieś się trzęsie. Zauważam, że okolica obfituje w wyjątkowo luksusowe wiaty PKS z solidnym zadaszeniem i osłoniętą trzema ścianami szeroką ławą. Gdy za Leśną podjazdy nie wchodzą tak jak bym tego chciał, odpuszczam.

A jednak sie nie kreci. Za to wiata fajna. Przyoblekam wiec zlocisty kokon i do zobaczenia niebawem.

Pobudka po 3 godzinach normalna. Znowu telepawka, choć mniejsza, bo już nie jest tak wilgotno jak w poprzednie noce. Spotykam znowu Daniela, w Zgorzelcu pani otwiera nam stację i zajadamy śniadanie. Samo miasto sprzątane jest właśnie po festynie, który w dzień mocno utrudnił przejazd innym zawodnikom.

Potem wtykam słuchawki w uszy. Kilometry lasu, prawie żadnych zabudowań, coraz gorsze asfalty. Za Przewozem zaczynają się już jakieś żarty. Droga wojewódzka wyłożona ordynarnym brukiem, miejscami wielkie dziury i piach. Cywilizacja z rzadka objawia się w widoku pojedynczych, zaniedbanych ceglanych chat.





Przed PK w Czaplach zbiera się nas czteroosobowa grupka i wspólnie zasiadamy pod sklepem na porządne śniadanie.

  • dystans: 293,2 km
  • sen: 3 godziny



Doba 9

Za Czaplami wpadamy na krajówkę i przez chwilę pędzimy z wiatrem, rozwijając prędkości ok. 30km/h. Dawno tak dobrze nie było! Szkoda że krótko. Grupka rozciąga się, a gdy staję na Lotosie za potrzebą, gubię resztę ekipy z zasięgu wzroku. Potem powoli odnajdujemy się w lesie, pokonując kilometry bruków i półdróg lubuskich (półdroga: jeden pas asfaltu rzuconego na piach, drugi pas asfaltu pozbawiony; ci co jadą po stronie piasku, korzystają z lewego pasa, o ile z przeciwka nic nie jedzie). Dookoła sosnowa monokultura, z rzadka pojawia się jakieś jezioro.

Bruk osiąga swoje apogeum w Brodach. Pokrywa wszystkie drogi i stertami zalega pod pałacem, który ponoć jest remontowany. Scena dość surrealistyczna. W środku lasu pałac, który do końca się nie rozpadł i jego remont, który nigdy na serio się nie zaczął. Do tego coraz większy upał i doskwierająca senność. Wysyłam SMS z punktu kontrolnego i uciekam.

Do Gubina znowu piłowanie pod wiatr, po nudnej i prostej drodze wojewódzkiej. Ruch na szczęście niewielki. Sam wjazd do miasta prowadzi po jakichś absurdalnie dziurawych kocich łbach. Wyjeżdżam nie ujrzawszy żadnego sklepu, pod którym mógłbym zostawić rower bez obaw. A tymczasem jedzenie się skończyło, zaś w bidonach zaczyna robić się sucho.

Kieruję się na prom. Wąska droga prowadzi przez tereny niemal bezludne. Jest niedziela, w nielicznych wioskach sklepiki pozamykane, a pod jedynym otwartym kłębi się tłumek wstawionych i wyraźnie podekscytowanych jegomości — jak na złość chyba największe skupisko ludzi jakie dziś widziałem. No nie, roweru na ich pastwę nie zostawię.

Na przeprawę docieram dosłownie pół minuty po odpłynięciu promu. I dobrze, bo działa tutaj punkt wsparcia prowadzony przez Tomka Ignasiaka i rotacyjnie wspomagających go znajomych. Pomocną dłoń wyciąga do wszystkich zawodników, więc nawet jadący w kategorii Total Extreme mogą skorzystać. A obsługują mnie jak lorda! Zaraz mam umyty i nasmarowany łańcuch, pod tyłkiem ląduje mi wygodny fotelik a przed nosem kanapka z warzywami (genialna odmiana po słodyczach). Nim prom obróci można wiele zrobić. Na pokład dostaję kubek mocnej kawy i słowa pocieszenia, że być może wiatr nie pomaga ale złe nawierzchnie są już za mną. A nastrój mam taki sobie, bo zmagania z brukiem nieubłaganie przesunęły mnie w strefę "pod kreską". Mimo brutalnego cięcia snu do nieludzkiego minimum, jadę za wolno.

Na promie sprawdzam trackera, który ponoć przestał działać. No jasne, wyładowała się bateria. Na szczęście mam pełny power bank... ale nie mam kabelka miniUSB, bo takie właśnie gniazdo jest w trackerze. Świetny pomysł! W czasach gdy każdy ma przy sobie telefon z micro, do trackera dać mini. No to nie będzie mnie widać na mapie.

Po wizycie na wspaniałym punkcie powinienem ruszyć z kopyta. Nie ma szans. Na drugim brzegu jest sklep. Gdy wchodzę do chłodnego wnętrza, zdaję sobie sprawę jak zgrzany jestem. Tankuję wodę, zjadam loda, popijam czymś zimnym i zgarniam stertę ciastek na drogę. Potem sennie turlam się aż docieram do DK29.

Życie znowu jest proste. Przede mną równy asfalt po horyzont a wiatr wieje równolegle do niego. Wiadomo, że nie w plecy. Znowu mozolne piłowanie przeciw masie poruszającego się powietrza. Wykładam się na lemondce i nawet nie staram nie myśleć. Wyczerpany mózg sam się wyłącza i tylko program lewa-prawa-lewa-prawa... działa w tle.

Krajówka w pewnym momencie pięknieje. Po każdej ze stron rośnie podwójny szpaler dorodnych drzew a pomiędzy nimi zielenieje soczysta, regularnie koszona trawa. I w tej okolicy mówię sobie "dość". Dalej nie mogę. Zjeżdżam pod drzewo, wykładam się w jego cieniu, w tej miękkiej zieloności. Resztą świadomości nastawiam budzik na 15 minut i odpływam.

Pobudka. Jak tu pięknie! Szkoda, że trzeba jechać. Sen jednak pomógł, dodał sił i wiary. Dzielnie odwalam kilometry orki pod wiatr aż docieram do Słubic. Tam wpadam do Mc Donald's. Nie musi być smacznie ale musi być dużo i szybko. Ludzi sporo. Tu dzieci, tam dwie koleżanki, obok adwokat wytatuowanemu kolesiowi tłumaczy jak walczyć o złagodzenie wyroku. Moja porcja znika momentalnie i kończy się też zapuszczanie ucha. W drogę!

Po zwrocie wiatr zmienia się na boczny a droga nadal powoli odkręca w prawo. Przez jeden krótki moment wiatr nawet mnie pcha. Co z tego, skoro zaraz nawrót i to połączony z podjazdem z doliny Odry? W Kostrzynie dopadam Romka i jeszcze kogoś. Miła niespodzianka: okazuje się, że Roman ma potrzebny mi kabelek. Podłączam więc ładowanie i niedługo pojawiam się na monitoringu.

Zahaczam o stację benzynową.
— Pan też dookoła Polski? — pyta sprzedawca.
— Też — odpowiadam — Widać że pierwszy nie jestem.
— Panie, co tu się dzieje! Jednemu to się wydawało, że ja hotel z łaźnią prowadzę. Nocować tu chciał.

Słońce zachodzi, zatrzymuję się by uzupełnić ubiór. A tu niespodzianka — komary rypią. Wcześniej nie widziałem ani jednego. Paradoksalnie to dobry znak, świadczący że noce były ciepłe. A zatem może ciepłymi pozostaną? Tu jakby jeszcze nie dotarł panujący na wschodzie piździernik. Babie lato w pełni, na twarzy co rusz lądują pajęcze nici.

SMSami umawiam się z mieszkającą w Szczecinie siostrą. Na mojej trasie przez miasto jest Statoil, czynny 24h. Godzina? Nie będę wcześniej niż o 3 rano — piszę. Kto by się nie skusił na kawę o tej porze?

Do punktu w Osinowie jedzie mi się wyśmienicie. Potem, koło północy, następuje kryzys. W dolinie Odry zalegają mgły i chłód. Z folii NRC odcinam kawałki i pakuję pod nogawki, na kolana. Stawy już swoje oberwały, trzeba im trochę ulżyć. Zapocę się pod tym jak cholera ale przynajmniej nie zmarznę. W uszach słuchawki. Jak coś gada to nie zasypiam a i kilometrów nie liczę bez sensu.

Gdy ponownie z doliny wyjeżdżam w pagórki, spotykam Marcina. Dużo rozmawiamy, szkoda że nic mi się nie nagrywa w pamięci. W lesie natomiast zaczynają się już konkretne halucynacje. W świetle lampki mam wrażenie, że jadę ulicą pomiędzy wysokimi budynkami o ciemnych oknach. Co rusz widzę ludzi w dziwnych pozach lub nieznane nauce zwierzęta, które z mniejszej odległości okazują się rosnącymi przy drodze krzewami. Nieźle kopie to MRDP, polecam.

Droga do Szczecina dłuży się niemiłosiernie. Siostra już wstała, piszę jej że mam jeszcze jakieś 35km. To sporo, a ja już kompletnie nieprzytomny. W jakiejś miejscowości po prostu siadam na schodkach, chcę nastawić budzik ale zasypiam podczas próby. Na szczęście budzi mnie trzask telefonu wypadającego z dłoni na chodnik. Wyszła drzemka regeneracyjna o długości zero (i podobnej skuteczności).

Paradoks szybszej od prędkości światła ekspansji wszechświata nie polega na tym, że jego elementy składowe poruszają się szybciej niż to możliwe, lecz na tym że przestrzeń pomiędzy nimi się rozszerza. Jak odstęp między kropkami na nadmuchiwanym balonie. Jak dystans między Widuchową a Szczecinem. Jestem tak zaspany, że łamię ograniczenia fizyki i docieram do Gryfina, po czym uciekam grawitacji tamtejszych czarnych dziur ukrytych pod postacią przystankowych wiat.

Tablica Szczecin. Znam te numery z poprzedniej wizyty. Do centrum jeszcze pewnie z 10km i ciągle rośnie.

Budzę się ocierając o krawężnik. Na szczęście dalej zerwali asfalt. Będzie telepało, to nie zasnę.

Budzę się podskakując na studzience.

Budzę się stojąc przed skrzyżowaniem. Palec oparty o ekran nawigacji pozwala przypuszczać, że poddałem się rozwiązując jakiś trudny problem nawigacyjny. Ciekawe jaki, skoro od ostatniego skrętu na tej drodze minął czas wystarczający na termiczną śmierć ciągle rozszerzającego się wszechświata?

Rok świetlny dalej widzę w końcu Statoil. Kaśka czeka. Wstyd się przytulać gdy sam czuję, że śmierdzę. Łapię zapiekankę i kawę. Na trawniku koło samochodu siadam na resztce folii, drugą się owijam i... momentalnie zasypiam.

— Chyba musisz jechać — budzi mnie siostra po kwadransie. Bidulka, wstała w środku nocy, tyle się naczekała a ja zamieniłem z nią może dwa słowa nim straciłem przytomność.
— Chyba muszę.

Miasto już powoli się budzi, więc trzeba uciekać. Na horyzoncie szarzeje. Mijam czynny już sklep i dopiero za chwilę reflektuję się, że nie mam nic do jedzenia. Pewnie będzie następny w wiosce. Taa, jasne. Są jakieś fabryki, sklepu ani śladu, a ja w tym coraz intensywniejszym ruchu zaczynam tracić kontrolę nad torem jazdy.

Ide spac nim bedzie wypadek

W którejś miejscowości zauważam obszerną wiatę. W środku widać typowo polską dbałość lokalnej społeczności o przestrzeń rekreacyjną. Rozgarniam butelki, plastikowe talerze i inne untesylia. Na szerokiej ławie rozścielam folię, śpiwór i śpię jak panisko. Całą godzinę.

Sen jak zawsze rozwiązuje problemy. Zaraz znajduję sklep zaopatrzony w drożdżówki. Potem następny z bateriami i kiełbasą, których to artykułów bardzo mi brakowało. Spotykam też Marcina i wspólnie z nim pokonuję szalony odcinek krajówki Wolin-Międzyzdroje, ozdobiony wielkim jak wół zakazem jazdy rowerem (pozbawionym zresztą sensu, bo to jedyna droga i do tego z wygodnym poboczem).

  • dystans: 357,3 km
  • sen: 1,5 godziny



Doba 10

W Międzyzdrojach łapiemy banany na drogę i nie zwlekamy. Ciężka praca od przeprawy promowej opłaciła się i teraz wygląda, że zmieścimy się w czasie. Do limitu pozostała doba, do mety jednie 340km. Toż to pikuś, jak niewinna sobotnia wycieczka. Z tej okazji motywujące SMSy nadchodzą hurtem.

Pagórki za Międzyzdrojami przypominają mi, że mam achillesy. Jak boli to żyje. Marcin pokonuje wzniesienia szybciej, wygląda jakby zachował więcej sił. Dziwne że nie jest daleko przede mną. Co stoi na przeszkodzie? Tajemnica rozwiewa się gdy na moich oczach zasypia, zjeżdża z asfaltu w bruzdę w poboczu i lotem przez kierownicę ląduje w rowie.

Ustalamy, że nie próbujemy jechać razem. Ja nie chcę być świadkiem gdy skręci w lewo pod TIRa, on nie chce też nikogo do tego mieszać. Swoim tempem podążam na wschód, mijam Dziwnów, a w Pobierowie zjeżdżam na stację. Tyłek boli mnie nieznośnie i nie mogę znaleźć dobrej pozycji na siodełku, achillesy też się odzywają, głowa zaćmiona. Trzeba temu zaradzić.

Kofeina, ibuprofen, sudocrem. Mozna jechac dalej.

Pomogło. Nadmorskie miejscowości przewijają się jedna za drugą. Wszystkie tak samo paskudne i wszędzie dziadowskie drogi. Nie mogę pojąć jak w regionie, w którym turyści co roku zostawiają tonę hajsu, nadal tkwią faszystowskie betonowe płyty albo — co gorsza — jakiś bruk. Jak na zawołanie pojawia się... remont. Ruch wahadłowy. I tak serią przez kilkadziesiąt kilometrów. Na szczęście rowerem łatwo wstrzelić się pomiędzy zmiany i ominąć ten rozgardiasz.

Trzebiatów. Malownicze miasteczko nad jeszcze piękniejszą Regą. W cukierni drożdżówki już zjedzone ale udaje się zapełnić torebkę całkiem fajnymi ciastkami. Z miasta wychodzi droga wiodąca wspaniałym zielonym tunelem rosłych, wiekowych lip. Byłaby jeszcze piękniejsza gdyby tunelem nie grzały bez opamiętania stada ciężarówek. Potem któryś roztrzaska się o lipę i będzie rwetes, że drzewa trzeba wyciąć bo stwarzają niebezpieczeństwo.



Potem droga na Kołobrzeg. Przerabiałem to niedawno. Nienajgorsza ścieżka rowerowa niestety niknie gdzieś na granicy miasta, które z rowerzystą współpracować nie chce. Tu koleiny, tam zakaz. Docieram do centrum świadomy, że wyjazd może być jeszcze gorszy. Krajówka na Koszalin w godzinach szczytu jest ruchliwa a nie ma pobocza. Na szczęście wszystko odbywa się bez nerwów i jakoś tam sobie dyrdam. Marcin, którego znowu spotkałem, powoli mi odjeżdża.

Zwalniam. Czuję opór. Coś jakby koła wtapiały się w asfalt. Przecież upału nie było a słońce już nisko. Sprawdzam czy nie jadę na kapciu. Też nie. Może piasty? Hamulce? Zatrzymuję się, obracam kołami. Wszystko gra. Zatem co, do cholery?

Docieram do sklepu. Pod nim zaparkowany rower. To Maciek. Siadamy razem, ja wciągam potężny kawał kiełbasy z bułką, popijam colą i biorę słodycze na zapas. Ruszam pierwszy i... jakbym dostał skrzydeł. Koło już się nie klei a ja pędzę. Tak pędzę, że mijam skręt w boczną drogę i muszę zawracać.

Mielno, Łazy, tona bezsensownych zakazów jazdy rowerem ale w końcu dobry asfalt. Potem dla odmiany skrót po ażurowych płytach przez jakiś dawny PGR. Dziwna ta okolica. Tu kurort i wielki biznes a zaraz obok bida z nędzą.



Spotykam znowu Marcina ale nie zabawiamy długo. W Dąbkach zjeżdża na drzemkę. Sama miejscowość robi pozytywne wrażenie. Nie ma typowego naćpania bud z rybą, gofrem, gumowymi kaczuszkami. Przestrzeń tutaj jest uporząkowana a ośrodki mają jakiś styl, choć może po prostu po ciemku słabo widzę. Do tego nowe drogi, chodniki i ścieżki rowerowe. A jednak da się?

Duza kawa i sprobujmy pojechac to bez snu. Nie chcialbym znowu musiec wychodzic na ziab spod folii.

Nie udało się. Kawa w Darłowie nie przełamie nocnego kryzysu. Zaczynam zwalniać. Dookoła czerwone światełka wiatraków. Jest ich wiele i tworzą dziwne układy, jakby gwiazdozbiory, tyle że czerwone i regularnie migające we wspólnej fazie.

Zastanawiam się nad drzemką ale najpierw ubieram się w warstwę folii pod nogawki, by jeszcze trochę dokręcić. Zastają mnie przy tym Michał i Gosia, którzy samochodem robią objazd końcowego odcinka trasy. Rozmawiamy dłuższą chwilę po czym odjeżdżają łapać nastepnych.


fot. Michał Z.

Kawałek za Ustką odpuszczam i kieruję się na przystanek. Śpię kwadrans, poprawiam drugim. W końcu ruszam i za chwilę Gosia i Michał mijają mnie w drugą stronę.

— Dwie godziny minęły a ty przejechałeś tylko 20 km?

No, może tak być. Jakoś mi ten czas przez palce przeciekł. Zbieram się w sobie i kręcę. Noc standardowo już wilgotna i zimna, więc można się rozgrzać. Trzymam tempo powyżej 25km/h. Powoli jaśnieje. Dookoła snują się mgły, przyczajone w zagłębieniach terenu. Wyglądają przepięknie, tylko dlaczego są tak paskudnie zimne?

Gdy posilam się drożdżówkami, wyprzedzają mnie Marcin i Irek. Doganiam ich niebawem. Trochę jedziemy razem, trochę się tasujemy. Pagórkowaty teren stawia opór, senność spowalnia. Przypominam towarzystwu, że naszym zadaniem jest redukowanie pozostałego do końca dystansu, a nie czasu. Czas pomocy nie potrzebuje.

Upieram się, żeby kończyć tę imprezę czym prędzej. Napieram przed siebie, w końcu docieram do znanego mi już Gniewina, miejscowości zadbanej i całkiem ładnej. Tam czeka zjazd nad jez. Żarnowieckie a następnie ostatni już na trasie podjazd. Zastanawiałem się jak będzie ciężko ale wszedł bez oporu, choć niespiesznie. Zaraz dogania mnie Marcin i wspólnie już finiszujemy. Trafiamy jeszcze na jakiś zaorany asfalt i bruk w Jastrzębiej Górze. Żartujemy, że tu nasze rowery powinny się rozpaść a my na piechotę akurat zmieścimy się w limicie.

Nie ma sensu mordować się o miejsca w tej części stawki. Na metę wjeżdżamy wspólnie z czasem 9 dni 22h 58m.

  • dystans: 338,4 km
  • sen: 30 minut


fot. Agata Ś.

Czytaj dalej: Podsumowanie
  • Sprzęt jawol
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Straszne! Brawo! Trotula - 14:34 czwartek, 21 września 2017 | linkuj
Gratulacje po raz kolejny - od startu wierzyłem że dasz radę codziennie śledziłem Cię na trasie i dopingowałem chyba słyszałeś. Relacja z wyścigu nie pozwala na przerwę w lekturze. Pamiętaj o zaproszeniu do Przemyśla wraz z Kaśką. Wojtek - 14:32 czwartek, 21 września 2017 | linkuj
Szacun za mega jazdę i dobre czytanie. Należysz do grona niezłych świrów. Nie wiedziałem że ktoś jeździ jak Wy. Pozdrawiam tt - 20:00 niedziela, 17 września 2017 | linkuj
Gratulacje, Wielki Wyczyn, a do tego chyba najlepsza relacja jaką czytałem :)
tomeek147
- 07:51 niedziela, 17 września 2017 | linkuj
dobra relacja, samo czytanie męczy, pozdrawiam Gość - 17:25 sobota, 16 września 2017 | linkuj
Pamiętam te foliówki w butach z drugiej doby ;)
GRATULACJE!
WuJekG
- 12:36 sobota, 16 września 2017 | linkuj
Dobra litera! Hjffg - 01:29 sobota, 16 września 2017 | linkuj
I znów muszę powtórzyć - pisz częściej, bo dobrze Ci idzie. Moze nawet lepiej niż ta jazda na długich dystansach? Mnie zmęczyło od samego czytania. I jak można się zachwycać podjazdami? Brrr mamamichała - 19:48 piątek, 15 września 2017 | linkuj
Co to za torba podsiodłowa? Wygląda jakby była wypełniona balonami z helem. Nic nie wisi, a chyba nie ma tam usztywnienia.
anu
- 17:57 piątek, 15 września 2017 | linkuj
piszesz o tym korku ze absurdalny z Włądysławowa - Gdyni i dalej 3 miasto :) powiem tobie ,ze w ten dzień nie była największy ( jechałem z wami ) taki korek jest tu codziennie nie tylko w sobote . Wim co mówię przez dziesiatki ostatnich lat to oglądam :)
No i gratulacje startu , mety i dobrego pióra ( bo fajnie sie to czyta.
herbata
- 15:10 piątek, 15 września 2017 | linkuj
Zajebiście napisane, zajebiście przejechane.
Męczyłem się jak michuss czytając końcówkę.
Szacun!!!
Niewe
- 14:11 piątek, 15 września 2017 | linkuj
Świetnie napisana relacja. Przeczytałem od deski do deski. Gratulacje, pod koniec męczyłem się razem z Tobą ;)
michuss
- 12:29 piątek, 15 września 2017 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa winam
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl