Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 1 czerwca 2019

Maraton Podróżnika 2019

Maraton Podróżnika 2015 był moim debiutem na ultra, więc z tą imprezą mam dość emocjonalny związek. Zresztą — co tu dużo gadać — organizują to "swoi ludzie" a sam przy jednej edycji maczałem palce. Nie mogło mnie tu nie być.

Tym razem jednak zdecydowałem się na krótszy dystans, prześmiewczo zwany dla cipek. Powód był prosty: nie chciało mi się jechać pół tysiąca kilometrów po płaskiej okolicy. Doświadczenie z KMT pokazało, że to szkodliwe dla głowy, a od głowy zaczyna się psuć reszta. Poza tym chciałem po raz pierwszy spróbować swoich sił na krótszym dystansie, który w porównaniu z ukończonymi dotychczas maratonami wydawał się sprintem.

Do bazy dojechałem na kołach z Warszawy, korzystając z okazji do zebrania gmin. Było nas kilku chętnych na taką eskapadę, więc nie nudziliśmy się po drodze. W bazie wietrzenie wygrzanego słońcem domku, kolacja, pakowanie, piwko i grzecznie idę spać.

W startowej grupie mam Kubę, którego będę gonić przez całą trasę. Już na drodze do Góry Kalwarii wyprzedza on całą resztę grupy ale nie powiększa dystansu i ciągle go widzimy. Ja decyduję się jechać ze stadem. Adrenalina robi swoje, tętno trzyma się wysoko, a ruch na tej niezbyt miłej drodze nie sprzyja uspokojeniu. Trzeba być czujnym i trzymać nerwy na wodzy. Z pomocą przychodzi mi zainstalowany niedawno pomiar mocy. Cyferki wyraźnie mówią na co mogę sobie pozwolić, by później nie żałować, a robią to dokładniej niż te od wskazań tętna.

Za mostem na Wiśle odkładamy się z wiatrem a mniej ruchliwa droga zachęca do przyciśnięcia. Jedziemy w okolicach 30-32 km/h. Doganiają nas tu najszybsi z kolejnej grupy, a jeden z nich wysuwa się na prowadzenie i zaczyna ciągnąć. Dla mnie trochę za mocno, więc nie trzymam koła zbyt gorliwie i czasem sam prowadzę a czasem chowam się w jego cień. Nie zależy mi za bardzo na grupowej jeździe. Z natury jestem solistą, ciągła czujność niezbędna do siedzenia na kole za bardzo obciąża mnie psychicznie, a doświadczenie z jazdy zespołowej mam takie, że to raczej sumowanie postojów niż zysk ze zmniejszonych oporów powietrza.

Dojeżdżamy takim luźnym stadem do budowy drogi ekspresowej. Ślad, planowany wg starej mapy, przecina ją na wprost, ale w tym miejscu zamiast drogi już stoi kładka dla pieszych. Sam asfalt odbija na nowy wiadukt nieopodal, po czym bardzo obszernym ślimakiem dołącza do starej drogi po drugiej stronie budowy. To chyba ponad kilometr dystansu dodatkowo i orientacja w terenie nie jest oczywista. Zagwozdka nawigacyjna zatrzymuje Kubę, który niezdecydowany zawraca, dzięki czemu doganiamy go. Ślady na piasku wskazują, że część poprzedników wybrała drogę po schodach i kładce.

Po tym małym rozgardiaszu sytuacja klaruje się na nowo. Kuba odpala wyższy bieg i formuje się grupka ucieczkowa około sześciu osób. Dołączam ale szybko stwierdzam, że to dla mnie odrobinę za mocno. Pojadę, ale nie ma szans żebym nie zapłacił za to później. Liczę że konina też się zmęczy i stanie na popas, a wtedy ich dogonię. Jak się okaże, było to uzasadnione oczekiwanie.

Trasa w tym miejscu pięknieje. Od okolic Zwoli do Krzywdy wiedzie po łagodnych wzgórzach, czasem wśród łąk, czasem lasami. Słonko przygrzewa dość mocno, zwiastując gorące, zbyt gorące popołudnie. Już wiem, że temperatura będzie powyżej mojego optimum i staram się regularnie nawadniać. A w tym celu zabrałem dwa bidony po 0,75l oraz bukłak z kolejnymi dwoma litrami wody. Dzięki temu planuję nie robić żadnych postojów przed punktem żywieniowym ulokowanym na 180 km.

W Krzywdzie na Orlenie aż roi się od "naszych". Ja wesoło mijam sobie tę oblężoną stację, bo mam wszystko czego potrzeba. Za miejscowością droga pustoszeje, jadę już całkiem sam. Dopiero za kilka kilometrów na horyzoncie zaczyna majaczyć sylwetka rowerzysty. Podejrzewam że to Krzysiek i po bardzo długim pościgu okazuje się, że mam rację. Trochę gadamy, trochę dajemy sobie zmian. Przekraczamy Wieprz w przepięknym miejscu, gdzie wije się wśród soczystych, zielonych łąk, po których błąkają się nieliczne krowy. Potem oglądam się za siebie i widzę, że Krzysiek zostaje w tyle, a w końcu nagle znika.

Kawałek dalej doganiam Maria. Zdziwiony jestem, bo przez lata był on tym zawodnikiem, który do ostatniej minuty wykorzystywał limity czasowe, a tu nagle zmienił podejście i zaczął szybko jeździć. Tak szybko, że nie mogę go skutecznie wyprzedzić. Wychodzę na przód, a niedługo potem on wraca na prowadzenie i, jakby przypieczętowując ten ruch... odpala papierosa.

W końcu jednak odjeżdżam mu, gdzieś w okolicy miejscowości Łąkoć, która zapadła mi w pamięć nie tyle z powodu intrygującej nazwy, co fatalnego asfaltu. Miernik mocy wreszcie pozwala dociec prawdy — żeby utrzymać stałą prędkość w tym miejscu muszę wykonywać nawet 150% dotychczasowego wysiłku. Na szczęście niedługo trasa odbija w lewo i sytuacja się normuje. Nie wiem jeszcze, że w tym momencie prowadziłem już w wyścigu. Niewiele to jednak warte, bo niebawem pojawia się Kuba i wyprzedza mnie bez najmniejszego wysiłku. Mocą nie jestem w stanie mu dorównać w żaden sposób, ale spróbuję logistyką.

Zagaduję jeszcze gdzie zgubił grupę. Tak jak myślałem, część przepadła na Orlenie, część potem zwolniła na dziurach. Kuba odjeżdża, ja nawet nie próbuję gonić. Punkt niedaleko, tam nastąpi kolejna neutralizacja. Do tego czasu wypijam sobie wszystko co mam, trochę zaskoczony zmagam się z krótkimi ściankami koło Nałęczowa i w końcu zajeżdżam do zaznaczonego na trasie baru.

Kuba chyba się nie spieszy, ja owszem. Oddaję bukłak i bidony do napełnienia bardzo smaczną wodą. Na stole ląduje talerz makaronu i dzbanek pysznej lemoniady. Z dodatkowych fantów biorę tylko banana, bo na więcej nie mam miejsca. Ogarniam wszystkie drobne sprawy, mając nadzieję że do mety nie będę musiał się zatrzymywać. I tak, zgodnie z planem, schodzi ponad 20 minut. Ruszamy wspólnie z Kubą ale on szybko mi odjeżdża. Różnica sił jest ogromna, a mnie dodatkowo przyciska prażące mocno słońce.

Trasę do Opola Lubelskiego wspominam tak sobie. Ruch dość intensywny, co chwilę przejazd kolejowy pod niebezpiecznym kątem, bo droga krzyżuje się linią wąskotorówki. Oczywiście nieczynną, ale nikomu nie przyszło do głowy zalać szyn asfaltem.

Potem przelot przez Wisłę, w Solcu wpadam na zagrodzoną taśmą ulicę bo w parku obchodzony jest dzień dziecka. Drobna korekta, wyjazd z miasta i trafiam na drugi piękny fragment trasy, najeżony hopkami po nadwiślańskiej skarpie, wiodący to lasem to łąką, prawie bez samochodowego ruchu. Upał zbiera tu swoje żniwo, na ściankach wyraźnie słabnę i tempo spada. Niezbyt silny ale czołowy wiatr nie pozwala rozpędzić się na płaskim. Plan zmieszczenia się w 12 godzinach zaczyna być zagrożony.

Za Janowcem teren wypłaszcza się ale następuje z kolei najbrzydszy fragment. Dość ruchliwa, pełna dziur i łat droga mija Puławy, po czym swoim charakterem pokazuje, że wjeżdżamy na Mazowsze. Długie, nudne proste, wzmożony ruch, widoki nijakie. Trzeba zacisnąć zęby i po prostu przewinąć ten wątpliwej jakości asfalt.

Gdzieś pod Kozienicami robię jedyny postój, na zamkniętym przejeździe kolejowym. Minuta na zjedzenie żela i popicie. Nie ma co trwonić czasu na więcej. Kuba wspominał, że w Kozienicach zrobi przerwę, a ja nie muszę. Bukłak i bidony powinny dotrwać do mety. Nadrobić stratę do niego mogę tylko tnąc postoje.

Za Kozienicami robi się trochę ładniej, trasa na moment opuszcza główne drogi i daje odetchnąć od ruchu samochodów. Chylące się ku zachodowi słońce już nie doskwiera tak bardzo ale jeszcze daleko do wieczornego chłodu, który zawsze wywołuje u mnie przypływ sił.

Na moment wpadam na DK48 i tutaj, nad Radomką, zaczynam się powoli rozkręcać i zrzucać ten ciepły, letni szlam, który mnie oblepił i spowolnił ruchy. W okolicach Grabowa pojawia się chłodna bryza, a na liczniku od razu melduje się stała trójka z przodu, przywracając nadzieje na realizację planu.

Jeszcze parę obrotów korbą i wpadam na metę. Czas 11:57. Wiem że jestem drugi, ale okazuje się że do Kuby miałem tylko 12 minut straty. Nim zrobi się ciemno, zajadam kolację i chłodnym radlerkiem wznoszę toast za tych co na 500. Trzysta jest fajne!

Choć trasa omijała góry a nawet solidne pagórki, uważam że Maraton Podróżnika nadal trzyma wysoki poziom. Co roku inne miejsce, inna trasa, organizacja wszystkiego na nieznanym terenie w zasadzie od zera i... wszystko działa jak należy. Może poza monitoringiem, który tradycyjnie się wykładał, ale tu chyba rynek potrzebuje nowych graczy by jakość wzrosła.

Punkty żywieniowe tym razem zostały zrealizowane w oparciu o restauracje. Opinie o tym na 500 słyszałem różne, na 300 natomiast pojadłem, popiłem, zatankowałem, a z większości dodatkowych bonusów nawet nie skorzystałem. Miło zaskoczyła mnie też baza. W małej miejscowości obawiałem się imprezowni, zaś zastałem ogromny zielony teren, z mnóstwem cienia i trawy, sprawną i niedrogą restauracją oraz możliwością wyjścia na plażę nad Pilicą. Chętnie odwiedzę to miejsce ponownie.
  • DST 341.00km
  • Podjazdy 1167m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Grarulacje :). Mozesz nie jeździc często idługo, ale pisać powinieneś zdecydowanie częściej i dłuzej :) mama - 20:16 wtorek, 4 czerwca 2019 | linkuj
Gratulacje Emes. Czas przejazdu to dla mnie kosmos, ale co ja ( regularna cipka) mogę wiedzieć :)
Bitels
- 18:02 wtorek, 4 czerwca 2019 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa musia
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl