Poniedziałek, 25 lipca 2022
Alpy (d. 4/4) Timmelsjoch/Rombo
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (3/4) tej wycieczki
Rozpoczęcie podjazdu wieczorem poprzedniego dnia było bardzo dobrym pomysłem. Uciążliwe słońce dopadnie mnie dopiero w połowie drogi na szczyt. Tymczasem tradycji staje się zadość. Dwa, może trzy kilometry za takim sobie miejscem noclegowym, które wybrałem, znajduję darmowy hotel, który pomieściłby ze trzydziestu takich podróżników jak ja:
Naprawdę, rura kanalizacyjna to jeden z niewielu noclegów, których nie miałem okazji doświadczyć a bardzo bym chciał. Chroni przed wodą, słońcem i wzrokiem wścibskich osób, zaś dzięki przytulnemu kształtowi powinien zapewnić poczucie komfortu i bezpieczeństwa ;)
Gdy wyjeżdżam ponad granicę wysokiego lasu, widoki stają się niesamowite, chyba najpiękniejsze dotychczas na trasie. Problemem jest to, że cała serpentyna układa się na ścianie wyeksponowanej wprost na bezlitosny żar. Nawet na tej wysokości zaczyna on być dotkliwy na tyle, że w pewnym momencie, dla odpoczynku, wciskam się w jakiś zacieniony załom skalny o pojemności jednego człowieka.
Przedtem jednak natrafiam na bardzo przyjemną restaurację z widokowym tarasem. Idzie obowiązkowe cappuccino a przed nim najlepsza gulaszowa, jaką w życiu jadłem. Może dlatego, że byłem już potężnie głodny. A może dlatego, że była mistrzowsko przyprawiona? Ociągam się strasznie przed wyjazdem na słońce.
Na szczęście układ drogi jest taki, że cel od dawna wyraźnie widać. Jest nim wlot do tunelu, który wraz z kawałkiem drogi na wyjeździe wiedzie łagodnym 2-3% podjazdem do przełęczy.
Stamtąd puszczam się w jeden z lepszych zjazdów, z jakimi miałem do czynienia. Perfekcyjny asfalt wiodący dnem szerokiej, trawiastej doliny, pozwala puścić hamulce i delektować się prędkością aż z przodu pojawia się cyfra 8. Myślę o kąpieli w pobliskim potoku ale tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać...
Potem jednak mina mi rzednie, gdyż wraz z widokiem na dalszą część doliny zaczyna się o wiele mniejszy – ale nadal – podjazd. Ma niewiele ponad 100 metrów ale leży już w strefie dyskomfortu termicznego. Dyskomfort pogłębia się wraz ze zjazdem w dolinę. Pod pierwszym napotkanym supermarketem staję i niemal spływam na asfalt. Szybki nur do klimatyzowanego wnętrza, na dział chłodniczy, uruchamia mózg ponownie. Po skazującej mnie na knajpy niedzieli, robię małe plądrowanie i łapię sporo smakołyków. Od owoców po genialny wynalazek majonezu w tubce.
Zjeżdżam niżej, odnajduję kranik z wodą, napełniam bidony. Potem kieruję się w najbliższy cień nad brzegiem rzeki. Przepraszam, nad brzegiem wyłożonego kamieniami kanału, toczącego wodę w kolorze cementu. A więc tutaj też lodowiec ulega dezintegracji? Kąpieli zatem nie będzie.
Wypoczynek pod drzewem też jest na skraju komfortu termicznego. Na dodatek atakują mnie czerwone mrówki. W końcu poddaję się i ruszam dalej. Po drodze jeszcze kilka postojów na schłodzenie (mimo że to ciągły zjazd), jakaś kawka i przekąska, aż docieram do końca doliny Ötztal, gdzie odpoczywam momencik pod biurem informacji turystycznej, obserwując powoli zbierające się na zachodzie burzowe chmury. Upał sięga apogeum.
Kilka zwrotów przez miasteczko i ląduję na komfortowej drodze dla rowerów prowadzącej wśród sadów i pastwisk ku wschodowi. Napotykam tu nadal na krany z wodą, chyba nawet lepsze niż w górach, bo położone w cieniu.
Tyrolskie domy mnie zachwycają. Choć za żadne skarby nie chciałbym mieszkać w Austrii, widać tu pobudzające wyobraźnię bogactwo. Nie to polegające na zarabianiu dużych pieniędzy, ale to wynikające z komfortu, że mieszkasz w domu po pradziadkach i od kilku wieków nie spadły tu żadne bomby ani nikt lokatorów nie przegnał. Oj, jak brakuje tego w Polsce. Tu przywiązanie do ziemi objawia się w dbaniu o obejście i dekorowaniu domów kwiatami a nie w osadzaniu kosy na sztorc.
Gdy zbliżam się do Telfs, burza depcze mi po piętach. Zerkam na mapę, znajduję najbliższy supermarket i próbuję zdążyć tam przed opadem. Udaje się. Udaje się również zdążyć przed zamknięciem, które – jak odkrywam – w tym kraju następuje około godziny 19. Wolne niedziele, krótkie godziny otwarcia. Niełatwe jest życie ultrasa w Austrii.
Robię sobie tłuściutką sałatkę z puszki tuńczyka w oliwie, warzyw i pół tubki majonezu. Popijam pół litra coli zero prominentnej marki Speedway albo coś w tym stylu... i czuję się od razu lepiej. Porywisty wiatr nie przynosi więcej niż kilka kropel deszczu ale za to robi się chłodniej. Dojeżdżam do Telfs i robię ostatni wywiad. Okazuje się bowiem, że na torach pod docelowym Garmisch-Partenkirchen trwa remont i kursuje zastępczy autobus. Nie chcąc sprawdzać czy zabiera rowery (znając Niemców, to pewnie tak), decyduję się przedłużyć wycieczkę do położonego jakieś 24 km dalej Murnau.
Ruszam na podjazd. Pokonuję może 100 czy 200 metrów w pionie, gdy dogania mnie kolejna burzowa chmura. Czasu mam sporo (pociąg o 5 rano) więc spokojnie zaszywam się w przystankowej wiacie i kończę zakupione jeszcze na polskim lotnisku czasopismo. Potem ruszam. Ostrożnie, żeby nie zachlapać się od dołu z mokrej szosy. Ostatnie kilometry Austrii biegną przez jakieś senne uzdrowiska, gdzie blask wymyślnych latarń nie wydobywa z mroku zbyt wielu szczegółów. Nuda, trzeba to kończyć.
I jak na zamówienie, na granicy z Niemcami dopada mnie deszcz. Skręcam pod zamkniętą na noc restaurację i chowam się pod daszkiem. Opad nie wygląda na taki, który miały się szybko skończyć. Mam czas, wyciągam więc śpiwór i ucinam sobie godzinną drzemkę. A potem następną. Niestety, wody z nieba leci nadal tyle samo. Chcąc czy nie, pakuję się, zawijam śpiwór i zmienne ciuchy w worki i ruszam. Za moment jestem kompletnie przemoczony i tylko kręcę na tyle szybko by utrzymać komfortową temperaturę.
Przejeżdżam Mittenwald (Międzylesie?), Garmisch-Partenkirchen, parę innych wiosek i w strugach deszczu melduję się w Murnau. Za 9 € kupuję miesięczny bilet – hit tegorocznego lata w DB – i wsiadam do pociągu. Na pokładzie dowiaduję się, że wprowadzono obowiązek zakładania maseczek. I tego dotyczy pierwszy komentarz współpasażerów, którzy pojawiają się na następnej stacji, gdy już cały człon pociągu swoim stanem wskazuje wyraźnie, że Szpieg z Krainy Deszczowców to ja.
Moja znajomość niemieckiego nie pozwala mi sformułować retorycznego pytania skąd miałbym wydobyć maseczkę o 4:47 rano na ostatniej stacji w Rzeszy. Mógłbym najwyżej pokusić się na niecenzuralną odpowiedź na tę kwestię. Ostatecznie wzruszam ramionami i stwierdzam "I don't have it", ku dezaprobacie pytających.
W Monachium kupuję kawę i maseczkę. Na kolejnej stacji suszę ubrania. Z przebojami i ośmioma przesiadkami docieram do granicy w Zgorzelcu, a stamtąd do domu. Udało się! Bo jeśli myślicie, że tylko polskie pociągi są tego lata notorycznie zatłoczone i opóźnione, to jesteście w błędzie :)
Rozpoczęcie podjazdu wieczorem poprzedniego dnia było bardzo dobrym pomysłem. Uciążliwe słońce dopadnie mnie dopiero w połowie drogi na szczyt. Tymczasem tradycji staje się zadość. Dwa, może trzy kilometry za takim sobie miejscem noclegowym, które wybrałem, znajduję darmowy hotel, który pomieściłby ze trzydziestu takich podróżników jak ja:
Naprawdę, rura kanalizacyjna to jeden z niewielu noclegów, których nie miałem okazji doświadczyć a bardzo bym chciał. Chroni przed wodą, słońcem i wzrokiem wścibskich osób, zaś dzięki przytulnemu kształtowi powinien zapewnić poczucie komfortu i bezpieczeństwa ;)
Gdy wyjeżdżam ponad granicę wysokiego lasu, widoki stają się niesamowite, chyba najpiękniejsze dotychczas na trasie. Problemem jest to, że cała serpentyna układa się na ścianie wyeksponowanej wprost na bezlitosny żar. Nawet na tej wysokości zaczyna on być dotkliwy na tyle, że w pewnym momencie, dla odpoczynku, wciskam się w jakiś zacieniony załom skalny o pojemności jednego człowieka.
Przedtem jednak natrafiam na bardzo przyjemną restaurację z widokowym tarasem. Idzie obowiązkowe cappuccino a przed nim najlepsza gulaszowa, jaką w życiu jadłem. Może dlatego, że byłem już potężnie głodny. A może dlatego, że była mistrzowsko przyprawiona? Ociągam się strasznie przed wyjazdem na słońce.
Na szczęście układ drogi jest taki, że cel od dawna wyraźnie widać. Jest nim wlot do tunelu, który wraz z kawałkiem drogi na wyjeździe wiedzie łagodnym 2-3% podjazdem do przełęczy.
Stamtąd puszczam się w jeden z lepszych zjazdów, z jakimi miałem do czynienia. Perfekcyjny asfalt wiodący dnem szerokiej, trawiastej doliny, pozwala puścić hamulce i delektować się prędkością aż z przodu pojawia się cyfra 8. Myślę o kąpieli w pobliskim potoku ale tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać...
Potem jednak mina mi rzednie, gdyż wraz z widokiem na dalszą część doliny zaczyna się o wiele mniejszy – ale nadal – podjazd. Ma niewiele ponad 100 metrów ale leży już w strefie dyskomfortu termicznego. Dyskomfort pogłębia się wraz ze zjazdem w dolinę. Pod pierwszym napotkanym supermarketem staję i niemal spływam na asfalt. Szybki nur do klimatyzowanego wnętrza, na dział chłodniczy, uruchamia mózg ponownie. Po skazującej mnie na knajpy niedzieli, robię małe plądrowanie i łapię sporo smakołyków. Od owoców po genialny wynalazek majonezu w tubce.
Zjeżdżam niżej, odnajduję kranik z wodą, napełniam bidony. Potem kieruję się w najbliższy cień nad brzegiem rzeki. Przepraszam, nad brzegiem wyłożonego kamieniami kanału, toczącego wodę w kolorze cementu. A więc tutaj też lodowiec ulega dezintegracji? Kąpieli zatem nie będzie.
Wypoczynek pod drzewem też jest na skraju komfortu termicznego. Na dodatek atakują mnie czerwone mrówki. W końcu poddaję się i ruszam dalej. Po drodze jeszcze kilka postojów na schłodzenie (mimo że to ciągły zjazd), jakaś kawka i przekąska, aż docieram do końca doliny Ötztal, gdzie odpoczywam momencik pod biurem informacji turystycznej, obserwując powoli zbierające się na zachodzie burzowe chmury. Upał sięga apogeum.
Kilka zwrotów przez miasteczko i ląduję na komfortowej drodze dla rowerów prowadzącej wśród sadów i pastwisk ku wschodowi. Napotykam tu nadal na krany z wodą, chyba nawet lepsze niż w górach, bo położone w cieniu.
Tyrolskie domy mnie zachwycają. Choć za żadne skarby nie chciałbym mieszkać w Austrii, widać tu pobudzające wyobraźnię bogactwo. Nie to polegające na zarabianiu dużych pieniędzy, ale to wynikające z komfortu, że mieszkasz w domu po pradziadkach i od kilku wieków nie spadły tu żadne bomby ani nikt lokatorów nie przegnał. Oj, jak brakuje tego w Polsce. Tu przywiązanie do ziemi objawia się w dbaniu o obejście i dekorowaniu domów kwiatami a nie w osadzaniu kosy na sztorc.
Gdy zbliżam się do Telfs, burza depcze mi po piętach. Zerkam na mapę, znajduję najbliższy supermarket i próbuję zdążyć tam przed opadem. Udaje się. Udaje się również zdążyć przed zamknięciem, które – jak odkrywam – w tym kraju następuje około godziny 19. Wolne niedziele, krótkie godziny otwarcia. Niełatwe jest życie ultrasa w Austrii.
Robię sobie tłuściutką sałatkę z puszki tuńczyka w oliwie, warzyw i pół tubki majonezu. Popijam pół litra coli zero prominentnej marki Speedway albo coś w tym stylu... i czuję się od razu lepiej. Porywisty wiatr nie przynosi więcej niż kilka kropel deszczu ale za to robi się chłodniej. Dojeżdżam do Telfs i robię ostatni wywiad. Okazuje się bowiem, że na torach pod docelowym Garmisch-Partenkirchen trwa remont i kursuje zastępczy autobus. Nie chcąc sprawdzać czy zabiera rowery (znając Niemców, to pewnie tak), decyduję się przedłużyć wycieczkę do położonego jakieś 24 km dalej Murnau.
Ruszam na podjazd. Pokonuję może 100 czy 200 metrów w pionie, gdy dogania mnie kolejna burzowa chmura. Czasu mam sporo (pociąg o 5 rano) więc spokojnie zaszywam się w przystankowej wiacie i kończę zakupione jeszcze na polskim lotnisku czasopismo. Potem ruszam. Ostrożnie, żeby nie zachlapać się od dołu z mokrej szosy. Ostatnie kilometry Austrii biegną przez jakieś senne uzdrowiska, gdzie blask wymyślnych latarń nie wydobywa z mroku zbyt wielu szczegółów. Nuda, trzeba to kończyć.
I jak na zamówienie, na granicy z Niemcami dopada mnie deszcz. Skręcam pod zamkniętą na noc restaurację i chowam się pod daszkiem. Opad nie wygląda na taki, który miały się szybko skończyć. Mam czas, wyciągam więc śpiwór i ucinam sobie godzinną drzemkę. A potem następną. Niestety, wody z nieba leci nadal tyle samo. Chcąc czy nie, pakuję się, zawijam śpiwór i zmienne ciuchy w worki i ruszam. Za moment jestem kompletnie przemoczony i tylko kręcę na tyle szybko by utrzymać komfortową temperaturę.
Przejeżdżam Mittenwald (Międzylesie?), Garmisch-Partenkirchen, parę innych wiosek i w strugach deszczu melduję się w Murnau. Za 9 € kupuję miesięczny bilet – hit tegorocznego lata w DB – i wsiadam do pociągu. Na pokładzie dowiaduję się, że wprowadzono obowiązek zakładania maseczek. I tego dotyczy pierwszy komentarz współpasażerów, którzy pojawiają się na następnej stacji, gdy już cały człon pociągu swoim stanem wskazuje wyraźnie, że Szpieg z Krainy Deszczowców to ja.
Moja znajomość niemieckiego nie pozwala mi sformułować retorycznego pytania skąd miałbym wydobyć maseczkę o 4:47 rano na ostatniej stacji w Rzeszy. Mógłbym najwyżej pokusić się na niecenzuralną odpowiedź na tę kwestię. Ostatecznie wzruszam ramionami i stwierdzam "I don't have it", ku dezaprobacie pytających.
W Monachium kupuję kawę i maseczkę. Na kolejnej stacji suszę ubrania. Z przebojami i ośmioma przesiadkami docieram do granicy w Zgorzelcu, a stamtąd do domu. Udało się! Bo jeśli myślicie, że tylko polskie pociągi są tego lata notorycznie zatłoczone i opóźnione, to jesteście w błędzie :)
- DST 179.81km
- Czas 10:33
- VAVG 17.04km/h
- VMAX 87.94km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 155
- HRavg 112
- Kalorie 5316kcal
- Podjazdy 2671m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj