Niedziela, 24 lipca 2022
Alpy (d. 3/4) Stelvio
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (2/4) tej wycieczki
Startując o świcie z noclegu pod wiaduktem, nieświadomie dokonuję najlepszego wyboru z możliwych. No, mógłbym jeszcze wyruszyć po ciemku. Podjazd na Stelvio świeci pustkami i dokładnie w jego połowie, koło ulokowanej tam kawiarni, dopadają mnie pierwsi szosoni jadący na lekko, jak i pierwsze samochody.
Pan Włoch tymczasem otwiera kawiarnię punktualnie o 8:17, gdy już zrezygnowany zjadłem przywiezione śniadanie. Korzystam więc, bo jak tu nie strzelić sobie wybornej włoskiej kawki z widokiem na serpentyny?
Kawałek dalej droga się prostuje, co wcale nie oznacza że nachylenie łagodnieje. Wręcz przeciwnie. Tyle że teraz wspina się dnem szerokiej, trawiastej doliny. Wzmaga się też ruch, zarówno zmotoryzowany jak i rowerowy. No i rośnie temperatura.
Nie przyjechałem tu się ścigać, więc jadę turystycznie. Czasem przystanę na odpoczynek, czasem na zrobienie zdjęcia. Gdy jestem blisko finiszu, droga zaczyna być hałaśliwa i zatłoczona. Ale to, co widzę na szczycie, przechodzi moje wszelkie oczekiwania. Istne Krupówki, tylko że wyżej położone. Wśród kubków, misiów i ciupag dostrzegam nawet koszulki kolarskie z napisem "wjechałem na Stelvio".
Przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się na moment, celem zrobienia zdjęcia imponujących serpentyn, na które zaraz się puszczę. Wtedy słyszę z tyłu "jesteś Polakiem?" Sprawa dyskusyjna ale wiem jakim językiem posługuję się na co dzień ;)
Okazuje się, że to rowerzysta z Polski, który rozpoznaje mnie bo śledził wyprawę, którą jechałem 10 lat temu! Trochę gadamy, robimy sobie nawzajem zdjęcia, jednak nasze drogi wiodą w przeciwnych kierunkach.
Ja puszczam się w dół i niebawem widzę, dlaczego wyjazd o 6 rano był dobrym pomysłem. W górę, ku przełęczy, sunie wielka kawalkada. Samochody, motory, rowery, a to wszystko w coraz bardziej surrealistycznym upale. Po drodze jestem świadkiem kilku incydentów, w których zdecydowanie prym wiodą motocykliści. Jedna gleba przy próbie wyprzedzenia rowerzysty na wirażu, kilkanaście przypadków wyprzedzania na drugiego, kompletny brak wyobraźni i chyba słuchu. Hałasują nie do wytrzymania.
W pierwszej miejscowości ze zdziwieniem zauważam, że panuje tu niezbyt włoski porządek a większość napisów sporządzona jest w języku niemieckim. Odruchowo aż sięgam po mapę. No nie, Austria to dopiero za kolejną przełęczą. Nie wiedziałem o tym wcale, że włoski Tyrol podzielony jest pół na pół między włosko- a niemieckojęzyczną ludność. A to ci niespodzianka!
Gdy zjeżdżam blisko dna doliny, kieruję się na posiłek. Konkretnych rozmiarów sałatka powinna wystarczyć na przebycie płaskiego odcinka do Merano. Tam ugoszczę się ponownie. Niedziela jest, nie ma szans na otwarty sklep.
Dno doliny pokrywają sady. Pasma jabłoni ciągną się po horyzont, z nieba leje się żar, a rzeka — czy raczej obłożony kamieniami kanał — niesie wodę w kolorze cementu. Coś mi się widzi, że to topiący się lodowiec. To lato jest bezlitosne. Zbiorniki zaporowe ledwo mają przykryte dna, sporo strumieni suchych. Alpy obrywają zmianami klimatycznymi nieporównywalnie z żadnym innym rejonem, w jakim ostatnio byłem.
Rzece towarzyszy droga dla rowerów, całkiem uczęszczana. Robię sobie dwugodzinną siestę w cieniu drzewa. Od pierwszego dnia obiecywałem to sobie ale nie starczyło czasu. Odpoczynek daje ulgę, choć niewielką. Upał jest nieziemski.
Mijając sady i coraz-bardziej-austriackie miasteczka, docieram do Merano. Przedtem jednak hamburger z widokiem na dolinę, tuż przed ostatnim zjazdem. Samo miasto jak miasto, trzeba uciekać czym prędzej. Wdrapuję się powoli na podjazd w stronę Timmelsjoch i oficjalnej już granicy włosko-austriackiej. Mam zamiar zanocować trochę wyżej, by nie wyzionąć ducha w spiekocie na dole.
Na szczęście w całych Włoszech, jak dotychczas, regularnie spotykam rurki-ciurki z wodą. Często ulokowane w centrach wiosek, wyposażone w kamienny zbiornik, pozwalają uzupełnić bidony i zmoczyć głowę. Dają ulgę i wytchnienie.
O zmroku zaczynam właściwy już podjazd. Droga wiedzie stromym zboczem, więc trudno znaleźć miejsce na nocleg. Normalnie rozłożyłbym się na pastwisku ale tutaj każde, jak na złość, wyposażone jest w zraszacze. W ciągu dnia takie miejsca emanowały przyjemnym chłodem, teraz są groźbą niemiłej pobudki.
Ostatecznie znajduję miejsce za niezamkniętą bramą. Jakieś składowisko żwiru na zimę czy innego piachu. Od drogi oddziela mnie skarpa, bramę zamykam, po czym w spokoju śpię do rana.
przejdź do opisu kolejnego (4/4) odcinka tej wycieczki »
Startując o świcie z noclegu pod wiaduktem, nieświadomie dokonuję najlepszego wyboru z możliwych. No, mógłbym jeszcze wyruszyć po ciemku. Podjazd na Stelvio świeci pustkami i dokładnie w jego połowie, koło ulokowanej tam kawiarni, dopadają mnie pierwsi szosoni jadący na lekko, jak i pierwsze samochody.
Pan Włoch tymczasem otwiera kawiarnię punktualnie o 8:17, gdy już zrezygnowany zjadłem przywiezione śniadanie. Korzystam więc, bo jak tu nie strzelić sobie wybornej włoskiej kawki z widokiem na serpentyny?
Kawałek dalej droga się prostuje, co wcale nie oznacza że nachylenie łagodnieje. Wręcz przeciwnie. Tyle że teraz wspina się dnem szerokiej, trawiastej doliny. Wzmaga się też ruch, zarówno zmotoryzowany jak i rowerowy. No i rośnie temperatura.
Nie przyjechałem tu się ścigać, więc jadę turystycznie. Czasem przystanę na odpoczynek, czasem na zrobienie zdjęcia. Gdy jestem blisko finiszu, droga zaczyna być hałaśliwa i zatłoczona. Ale to, co widzę na szczycie, przechodzi moje wszelkie oczekiwania. Istne Krupówki, tylko że wyżej położone. Wśród kubków, misiów i ciupag dostrzegam nawet koszulki kolarskie z napisem "wjechałem na Stelvio".
Przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się na moment, celem zrobienia zdjęcia imponujących serpentyn, na które zaraz się puszczę. Wtedy słyszę z tyłu "jesteś Polakiem?" Sprawa dyskusyjna ale wiem jakim językiem posługuję się na co dzień ;)
Okazuje się, że to rowerzysta z Polski, który rozpoznaje mnie bo śledził wyprawę, którą jechałem 10 lat temu! Trochę gadamy, robimy sobie nawzajem zdjęcia, jednak nasze drogi wiodą w przeciwnych kierunkach.
Ja puszczam się w dół i niebawem widzę, dlaczego wyjazd o 6 rano był dobrym pomysłem. W górę, ku przełęczy, sunie wielka kawalkada. Samochody, motory, rowery, a to wszystko w coraz bardziej surrealistycznym upale. Po drodze jestem świadkiem kilku incydentów, w których zdecydowanie prym wiodą motocykliści. Jedna gleba przy próbie wyprzedzenia rowerzysty na wirażu, kilkanaście przypadków wyprzedzania na drugiego, kompletny brak wyobraźni i chyba słuchu. Hałasują nie do wytrzymania.
W pierwszej miejscowości ze zdziwieniem zauważam, że panuje tu niezbyt włoski porządek a większość napisów sporządzona jest w języku niemieckim. Odruchowo aż sięgam po mapę. No nie, Austria to dopiero za kolejną przełęczą. Nie wiedziałem o tym wcale, że włoski Tyrol podzielony jest pół na pół między włosko- a niemieckojęzyczną ludność. A to ci niespodzianka!
Gdy zjeżdżam blisko dna doliny, kieruję się na posiłek. Konkretnych rozmiarów sałatka powinna wystarczyć na przebycie płaskiego odcinka do Merano. Tam ugoszczę się ponownie. Niedziela jest, nie ma szans na otwarty sklep.
Dno doliny pokrywają sady. Pasma jabłoni ciągną się po horyzont, z nieba leje się żar, a rzeka — czy raczej obłożony kamieniami kanał — niesie wodę w kolorze cementu. Coś mi się widzi, że to topiący się lodowiec. To lato jest bezlitosne. Zbiorniki zaporowe ledwo mają przykryte dna, sporo strumieni suchych. Alpy obrywają zmianami klimatycznymi nieporównywalnie z żadnym innym rejonem, w jakim ostatnio byłem.
Rzece towarzyszy droga dla rowerów, całkiem uczęszczana. Robię sobie dwugodzinną siestę w cieniu drzewa. Od pierwszego dnia obiecywałem to sobie ale nie starczyło czasu. Odpoczynek daje ulgę, choć niewielką. Upał jest nieziemski.
Mijając sady i coraz-bardziej-austriackie miasteczka, docieram do Merano. Przedtem jednak hamburger z widokiem na dolinę, tuż przed ostatnim zjazdem. Samo miasto jak miasto, trzeba uciekać czym prędzej. Wdrapuję się powoli na podjazd w stronę Timmelsjoch i oficjalnej już granicy włosko-austriackiej. Mam zamiar zanocować trochę wyżej, by nie wyzionąć ducha w spiekocie na dole.
Na szczęście w całych Włoszech, jak dotychczas, regularnie spotykam rurki-ciurki z wodą. Często ulokowane w centrach wiosek, wyposażone w kamienny zbiornik, pozwalają uzupełnić bidony i zmoczyć głowę. Dają ulgę i wytchnienie.
O zmroku zaczynam właściwy już podjazd. Droga wiedzie stromym zboczem, więc trudno znaleźć miejsce na nocleg. Normalnie rozłożyłbym się na pastwisku ale tutaj każde, jak na złość, wyposażone jest w zraszacze. W ciągu dnia takie miejsca emanowały przyjemnym chłodem, teraz są groźbą niemiłej pobudki.
Ostatecznie znajduję miejsce za niezamkniętą bramą. Jakieś składowisko żwiru na zimę czy innego piachu. Od drogi oddziela mnie skarpa, bramę zamykam, po czym w spokoju śpię do rana.
przejdź do opisu kolejnego (4/4) odcinka tej wycieczki »
- DST 128.71km
- Czas 08:09
- VAVG 15.79km/h
- VMAX 78.35km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 147
- HRavg 115
- Kalorie 4087kcal
- Podjazdy 2142m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj