Czwartek, 29 czerwca 2017
Lubuskie spacery
- DST 208.70km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 28 czerwca 2017
Północne gminobranie
- DST 219.84km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 czerwca 2017
Wroszcze
- DST 387.40km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 czerwca 2017
Pradziady II
- DST 315.20km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 14 czerwca 2017
W poszukiwaniu nowych podjazdów
Pojechałem odwiedzić podjazdy stare i nowe. Bez napinki, spokojnie.
Nowe podjazdy:
Nowe podjazdy:
- Sokolec - Sierpnica: podjazd żaden ale asfalt bardzo fajny, zjazd natomiast dziurawy. Wniosek: jeździć w drugą stronę.
- Sierpnica - Walim: byłoby fajnie gdyby nie regularne rynny w poprzek drogi, wyłożone kostką granitową. Szczególnie upierdliwe jest to na stromym zjeździe do Walimia. Również należy ten kawałek kręcić w drugą stronę, co się dobrze składa z poprzednim. Tutaj święty ognień zapłonie, ściana jest jeszcze sztywniejsza niż sławna uliczka osiedlowa w Sokolcu, będąca południową direttissimą przeł. Sokolej.
- Walim / Nowa Kolonia (kier. Tonowice): niedługi i bardzo przyjemny podjazd. Górna droga na Glinno zamknięta bez wyjaśnienia.
- Obwodnica Szczawna - Zdroju: niby nic a pod wiatr ciągnie się niemiłosiernie, tym bardziej że ścieżka rowerowa czasem ma asfalt a czasem kostkę.
- DST 138.50km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 8 czerwca 2017
Leżało to wziąłem ;)
- DST 91.30km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 czerwca 2017
Maraton Podróżnika 2017
Maraton Podróżnika wreszcie zawitał w Sudety. Miałem przyjemność układać dla niego trasy, zarówno na 500km jak i na 300km. Wspomagali mnie w tym Jelona i Wilk, czuwając przede wszystkim żeby suma przewyższeń nie osiągnęła poziomu Everestingu. Udało się doskonale. Mimo że zaproponowaliśmy konkretną górską masakrę, trasa wygrała wybory minimalnie, przewagą trzech głosów.
Różne sprawy, głównie nadmiar pracy, uniemożliwiły mi treningi w tym sezonie. Do startu przystąpiłem, mając od początku roku przejechane niecałe 2 tysiące kilometrów, w większości po dość płaskim terenie. Minimum wykonałem w zasadzie rzutem na taśmę, wycieczką na i ze Zlotu forum podrozerowerowe.info. Nie łudziłem się, że zrobię wynik. Celowałem w 30h, każdy czas urwany z tego traktując jako nagrodę.
Do startu namówiłem dwóch kolegów spoza forum. Z Damianem dotychczas przejechałem wspólnie spory kawał Pierścienia 1000 Jezior 2015 oraz prawie cały BBTour 2016. Na trasie BBT spotykałem się też z Tomkiem, którego postanowiłem tutaj ściągnąć bo też jest z Wrocławia a widziałem w nim upór i wolę walki tak potrzebne na podobnych trasach.
W tegorocznej edycji odwróciliśmy start, puszczając potencjalnie najmocniejszych zawodników na końcu. Dzięki temu była szansa, że prawie wszyscy zobaczą się gdzieś na trasie. W ramach koncertu życzeń załatwiliśmy sobie z Damianem i Tomkiem start z tej samej, drugiej grupy i postanowiliśmy jechać razem tak długo jak ma to sens.
Na rozgrzewkowym, płaskim odcinku do Jawora jedziemy grupą, solidnym tempem pod 30km/h, nie szarżując niepotrzebnie. Wiedzieliśmy, że mocniejsi i tak nas dojdą, a jeśli zrobią to wcześniej, po prostu złapiemy pociąg. Okazało się jednak, że dopadli nas dopiero na pierwszym podjeździe w Myśliborzu. I oczywiście od razu odstawili.
Przy sklepie w Kaczorowie, gdzie musimy zatankować wodę, mija nas kolejna silna grupa i kilku solistów. Tam też zaczyna dawać się we znaki upał, który skutecznie odbiera siły kilka kilometrów dalej, na pierwszej potężnej ścianie — podjeździe na Przełęcz Rędzińską. Niestety, słońce na trasie działa na mnie gorzej niż deszcz. Mając w głowie dystans, jaki został do pokonania, nie napierałem za bardzo i zatrzymałem się kilkukrotnie w cieniu, by odetchnąć, a raz nawet skorzystać z dobrodziejstw chłodnego strumienia.
Na przełęczy czeka na nas z aparatem Jelona, która pochorowała się tuż przed startem i musiała zrezygnować. Pełni jednak wartę jako fotograf i kierowca wozu technicznego na wypadek ewakuacji kogoś z trasy. Podczas gdy my gramoliliśmy się na przełęcz od północy, z drugiej strony zaczęli nadjeżdżać zawodnicy z trasy 300. Był to celowy zabieg, by minąć się w ciekawym miejscu, i całkiem się udał. Rędzińska momentalnie stała się bardzo wesołym i ludnym miejscem.
Spokojnie, grupą, do której dołączył Pumpernikiel (Jaś), wjeżdżamy na Przełęcz Kowarską i kierujemy do Kotliny Jeleniogórskiej. Na zjeździe cieszy nowy asfalt położony w miejsce dawnych fałd pod Jęzorem Teściowej. Wreszcie można puścić klamki i korzystać z dobrodziejstw prostej i stromej końcówki zjazdu.
Zaskakuje nas spora liczba zamkniętych sklepów, a gdy znajdujemy jakiś otwarty, zaopatrzenie nie jest rewelacyjne. Dobrze, że nie robimy tego w Podgórzynie, gdzie ostatnie przed granicą sklepy zostają splądrowane przez maratończyków, sprowadzając na lokalną ludność widmo przetrwania niedzieli (na dodatek świątecznej) o głodzie i wódce, bo to chyba jedyny towar, którego nasi nie zabrali.
W upale, przez Przesiekę, wspinamy się ku punktowi kulminacyjnemu trasy, czyli Przełęczy Karkonoskiej. Mijani turyści są powodem do refleksji, że zimny radlerek i spacer po lesie byłyby dużo rozsądniejszym sposobem spędzenia tego weekendu.
Gdy docieramy do głównej ściany, rozsądek bierze górę. Karkonoska, którą wcześniej bez wielkiego trudu pokonałem na sztywniejszych przełożeniach starej szosówki, okazuje się dużo większym wyzwaniem gdy ma się w nogach 150km żwawym tempem. Odpuszczam i dwa najstromsze fragmenty prowadzę. Wstyd żaden, bo mało kto z naszej części stawki porywa się na kręcenie tutaj, mając w perspektywie kolejne 350km górskiej przeprawy.
Na górze nie ma po co zamulać. Robię jedyne na trasie zdjęcie i puszczam się w dół.
Pokonawszy serpentyny do Szpindlerowego Młyna można już puścić klamki i zająć się konsumpcją przygotowanych na trasę bułek. Wcześniej nie było ku temu okazji, przy pierwszej próbie zakrztusiłem się tylko i zrezygnowałem. W Vrchlabi tankujemy obowiązkową Kofolę i lecimy dalej.
Na krajówce u podnóża Karkonoszy mocne słońce w plecy zbiera swoje żniwo. Termostat dociera do maksimum i odcina mi prąd. Zresztą, dystans 180-200km to mój fatalny przedział, gdzie zawsze mam mniejszy lub większy kryzys. Podjazd pod Černy Důl to już katorga. Ledwo powłóczę nogami, grupa dawno uciekła, a co rusz dojeżdża mnie jakiś solista i nie zabawia za długo, ruszając śmiało dalej. Mijam lądowisko paralotniowe, gdzie trwa spory ruch, bo warun dziś dopisał. Zaraz za nim zaczyna się zbawczy las z życiodajnym strumykiem. Oblewam głowę i ramiona. Jest lepiej. W końcu mijam Hoffmanovą Boudę na przełęczy i puszczam się wspaniałym zjazdem, dwukrotnie przekraczając dozwolone w miejscowościach ograniczenia i ciesząc się błyskającymi napisami "ZPOMAL!" na automatycznych miernikach prędkości.
Chłopaki czekają na mnie na dole. Ruszamy krajówką na Trutnov a potem na Lubawkę. Tempo mamy rześkie, po drodze zbieramy kolejnych zawodników. Na pagórach przed Lubawką jednakże znowu odpadam od grupy, zamulam z Pumperniklem i Obisem, którzy też mają swoje kryzysy.
W Lubawce napotykam Czerkawa, siedzącego na krawężniku. Mimo rześkiego wyglądu, okazuje się że zakończył jazdę. Startował chory i w końcu musiał dać za wygraną. A szkoda, bo w pierwszej połowie trasy trzymał bardzo dobre tempo. Jaś podpytuje czy w jadącym po niego wozie technicznym nie znalazłoby się miejsce dla kolejnej osoby. Na szczęście Paweł rezolutnie odpowiada, że "absolutnie nie ma miejsca" a ja namawiam Jaśka, żeby podjechał do odległego o 20km punktu żywieniowego i tam odpoczął, uregulował swoje dolegliwości i wstrzymał się z decyzją. Czas ma dobry, może chwilę odpuścić i nie musi rezygnować.
Jedziemy przez Chełmsko Śląskie, gdzie przepiękny ryneczek — jak w każdy sobotni wieczór — zasiedlają mężczyźni przyodziani w koszulki żonobijki, manifestujący swą nietrzeźwość zwierzęcymi porykiwaniami. Lubię tu zaglądać. W tym magicznym miejscu czas się zatrzymał, zaś stopa bezrobocia ruszyła dynamicznie, nadając miejscowości charakter swoistego rezerwatu.
Po wspinaczce na Strażnicze Naroże i zjeździe po wspaniałym, gładkim asfalcie, wykonujemy na przedmieściu Mieroszowa zwrot i dojeżdżamy do punktu żywieniowego. Do tego momentu stresowałem się, czy na punkcie wszystko gra. Przede wszystkim czy dojechało ciepłe jedzenie zamawiane "na gębę" przez telefon. Nie tylko dojechało ale było przepyszne. (Jak kto będzie organizował imprezę w okolicy Wałbrzycha, mogę dać namiar na świetny catering.)
Punkt na początku obsługiwać mieli Dewunska i Oszej z naszego forum. Potem chęć pomocy zgłosiła Kot, która z powodu kontuzji wystartować nie mogła, zaś rzutem na taśmę dołączyła do nich moja mama. Mimo podwojonej obsady, roboty mieli pełne ręce, ale wszystko funkcjonowało perfekcyjnie. Jedzenie podane od razu, bidony napełnione, drożdżówki i pokrojona pomarańczka w zasięgu ręki, na zapas ciastka do kieszeni. Żal odjeżdżać!
Wypompowany upałem chciałem odpocząć dłużej ale Damian i Tomek uparli się, że na mnie poczekają. No i jak tu ich opóźniać? Wynegocjowałem trochę czasu, który nieubłaganie upłynął. Na koń! Przy okazji Pumpernikiel odzyskał wigor, dołączył do nas Żubr i jeszcze jeden kolega (przepraszam że nie pamiętam kto, ale o tej porze informacje na taśmę nagrywają mi się dość słabo). Ruszamy ponownie w Czechy. Mijamy przepiękne okolice Adršpachu, szkoda że po ciemku. Gdzieniegdzie na wioskach trwa impreza ale generalnie panuje spokój, cisza i nareszcie chłód. Po skromnym podjeździe czeka nas długa i spokojna droga w dół, aż do granicy z Polską pod Kudową Zdrój.
Kurort nie zasypia nigdy. Zatrzymujemy się na moment w centrum. Na przeciwko w dobre trwa impreza, karaoke disco-polo. Pal licho muzykę, ale piwko weszłoby teraz cudownie. Trzeba zachować cierpliwość. Jeszcze tylko 200km i wsuniemy wąs w pianę. Chłopaki wysyłają SMSy a ja korzystam z wygód uzdrowiska. Wygrzany za dnia chodnik nadal jest przyjemnie ciepły.
Kilka stromych hopek dalej wita nas Polanica Zdrój z czynną stacją benzynową. Panowie za ladą już się śmieją pod nosem, widząc kolejne rowery podjeżdżające pod lokal. Wodopój o tej porze ściąga różne okazy, więc hotdogi wciągam zerkając na rower i dwóch jegomości relaksujących się obok niego. Na szczęście przybyłe z mroku postaci zajmują się paleniem magicznych ziół i towarzyszącym temu ceremoniałem kręcenia, więc tak naprawdę powodu do stresu nie ma.
Na północnym wschodzie jaśnieje gdy jedziemy w stronę Bystrzycy Kłodzkiej. Gmina wita nas asfaltami typowej dla tych okolic jakości. Ktoś narzeka, całkiem słusznie zresztą. Ja w odpowiedzi polecam fakultatywną wycieczkę podjazdem do Spalonej a potem trawers zbocza Jagodnej na południe, drogą o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Nazwa równie pasuje tam do rzeczywistości jak zwykła pasować "demokracja ludowa". Niestety, to nie Świętokrzyskie ani nawet Szwajcaria, tylko Dolny Śląsk. Zawsze mógł być bruk.
Bystrzyca przy blasku jutrzenki zaskakuje sporą liczbą ludzi na ulicach. Co prawda ich trajektorie przypominają ruchy Browna ale mój okrzyk "w prawo!" skierowany do reszty grupy spotyka się z natychmiastowym odzewem "nie, w lewo!" od jegomościa z chodnika. Nie czas jednak na polityczne spory, bo przed nami ostatni duży podjazd. Puchaczówka od Idzikowa charakteryzuje się powoli ale uparcie rosnącym nachyleniem. Powoli ale uparcie maleje mi też prędkość. Jak można się tak wlec? Przecież to totalna nuda! W końcu dopadam Żubra, a gdy wjeżdżamy nad zwitki serpentyny, naszym oczom ukazuje się reszta ekipy rozłożona wygodnie w trawie. Nie marnują czasu na oczekiwania, tylko śpią.
Zjazd do Stronia Śląskiego po ostatniej zimie prezentuje się opłakanie. Wykruszyły się pieczołowicie układane łaty w asfalcie. Na szczęście, może dzięki pismu wysłanemu do odpowiedniego urzedu przez skauta, ktoś posprzątał walający się na jezdni piasek i kamienie. Nadal jednak trzeba zachować ostrożność. Dobrze, że już jasno.
Stronie Śląskie i łagodny zjazd w kierunku Lądka pamiętam jak przez mgłę. Dwukrotnie zasypiam za kierownicą ale szeroka i prosta jezdnia sprawia, że budzę się ciągle w jej obrębie. Po podjeździe na Przełęcz Lądecką, gdy dwóch towarzyszy rozchodzi się po lesie na dwójeczkę, my z Żubrem zajmujemy ławeczki i odpływamy na moment.
Szybki zjazd do Javornika i pędzimy przez granicę do Paczkowa. Tam zaczynają dawać się we znaki asfalty niepierwszej świeżości. Za Kamieńcem Ząbkowickim wjeżdżamy do Stolca. Zawsze jechałem przezeń w drugą stronę i chyba nie byłem świadom ani długości tejże wioski ani nachylenia. Z dzisiejszej perspektywy był to najdłuższy stolec jaki w życiu widziałem. Zagrzebałem się w nim nieźle, bo na końcu wita mnie upał i zrzucam z siebie wszystko co mogę zdjąć nie siejąc ogólnego zgorszenia. Żubr gdzieś zostaje, zaś Tomek i Damian odżywają i pędzą do przodu, nie czekając. Słusznie zresztą. Zostajemy z Jaśkiem we dwóch i powoli drobimy przez Henryków ku Niemczy. Po drodze przebudzenie na kilometrowym bruku w Krzelkowie i na wyśmienitych asfaltach gmin Ciepłowody i Kondratowice. Jak pamiętam objazd trasy, robiony przecież sztywniejszą szosówką o węższych oponach, to nierówności mi tu nie przeszkadzały. Ale wtedy miałem w nogach jakieś 70km a nie 400. To jednak robi różnicę.
Plan dotarcia na metę przed południem upada, gdy na wzgórzu przed Niemczą dopada nas wiatr w gębę i najgorsza zmora na maratonach, czyli Upał Dnia Drugiego. Woda w bukłaku się kończy, resztka cieczy w bidonie smakuje tak, że decyduję się jej skosztować ponownie tylko gdy własny mocz pozostanie alternatywą. W końcu górka puszcza. Przy Arboretum Wojsławickim czeka nas jeszcze ostrożny zjazd po imponujących formach naciekowych asfaltu, który poddał się stromiźnie. Za arboretum, czyli od miejsca gdzie kręcą się turyści, następuje cudowne ozdrowienie jezdni i z odpuszczonymi klamkami wpadamy do Niemczy, by zaraz wspiąć się ku otwartej w te święto stacji benzynowej.
Ze zdziwieniem spotykamy tam kilku "naszych". Jasiek chwyta za hotdoga, ja za jedynie słuszne w taką porę lody. Gdy kończymy ucztę, dojeżdża nas Żubr, wyraźnie odświeżony. Ja narzekam, że 30h mi uciekło, na co Żubr stawia mi pałę z podstawowej arytmetyki, przypominając że 30 godzin minie dopiero o 14. Co ta jazda na rowerze potrafi człowiekowi z głową zrobić?
Powoli wygrzebujemy się na kolejny garb Wzgórz Strzelińsko-Niemczańskich, by w końcu, odwróciwszy się właściwą stroną do wiatru, spłynąć żwawiej już do podnóża Ślęży. Tąpadłą, czyli kalwarię lokalnych szosonów, wciągamy lewą dziurką od nosa. Po doświadczeniach ostatniej doby wydaje się ona hopką jakich wiele. A przecież sam widziałem tam kiedyś chłopaków pchających MTB.
Pumpernikiel, skuszony zawołaniem pań stojących na przełęczy, zawraca jeszcze by kupić od nich świeże czereśnie. My z Żubrem puszczamy się w ostatni zjazd ku mecie.
Czas 28:20 nie jest dla mnie żadnym wynikiem sportowym, choć w kontekście braku przygotowania kondycyjnego uznaję to za rezultat przyzwoity. Świadomy swoich możliwości nie szarpałem się ani też nie starałem redukować postojów, które zsumowały się przecież do około 4 godzin.
Dużo bardziej cieszy mnie, jako jednego z organizatorów, że impreza się udała i wszystko wypaliło. Największe słowa uznania należą się tu wolontariuszom, którzy czuwali na punkcie żywieniowym, starcie, mecie, a nawet w domu pod telefonem, na wypadek gdyby potrzebna była pilna interwencja na trasie. Bez tych osób MP nie miałby szans stać się tak dużą i tak fajną imprezą, wciąż z symbolicznym wpisowym. Oby tak dalej!
Różne sprawy, głównie nadmiar pracy, uniemożliwiły mi treningi w tym sezonie. Do startu przystąpiłem, mając od początku roku przejechane niecałe 2 tysiące kilometrów, w większości po dość płaskim terenie. Minimum wykonałem w zasadzie rzutem na taśmę, wycieczką na i ze Zlotu forum podrozerowerowe.info. Nie łudziłem się, że zrobię wynik. Celowałem w 30h, każdy czas urwany z tego traktując jako nagrodę.
Do startu namówiłem dwóch kolegów spoza forum. Z Damianem dotychczas przejechałem wspólnie spory kawał Pierścienia 1000 Jezior 2015 oraz prawie cały BBTour 2016. Na trasie BBT spotykałem się też z Tomkiem, którego postanowiłem tutaj ściągnąć bo też jest z Wrocławia a widziałem w nim upór i wolę walki tak potrzebne na podobnych trasach.
W tegorocznej edycji odwróciliśmy start, puszczając potencjalnie najmocniejszych zawodników na końcu. Dzięki temu była szansa, że prawie wszyscy zobaczą się gdzieś na trasie. W ramach koncertu życzeń załatwiliśmy sobie z Damianem i Tomkiem start z tej samej, drugiej grupy i postanowiliśmy jechać razem tak długo jak ma to sens.
Na rozgrzewkowym, płaskim odcinku do Jawora jedziemy grupą, solidnym tempem pod 30km/h, nie szarżując niepotrzebnie. Wiedzieliśmy, że mocniejsi i tak nas dojdą, a jeśli zrobią to wcześniej, po prostu złapiemy pociąg. Okazało się jednak, że dopadli nas dopiero na pierwszym podjeździe w Myśliborzu. I oczywiście od razu odstawili.
Przy sklepie w Kaczorowie, gdzie musimy zatankować wodę, mija nas kolejna silna grupa i kilku solistów. Tam też zaczyna dawać się we znaki upał, który skutecznie odbiera siły kilka kilometrów dalej, na pierwszej potężnej ścianie — podjeździe na Przełęcz Rędzińską. Niestety, słońce na trasie działa na mnie gorzej niż deszcz. Mając w głowie dystans, jaki został do pokonania, nie napierałem za bardzo i zatrzymałem się kilkukrotnie w cieniu, by odetchnąć, a raz nawet skorzystać z dobrodziejstw chłodnego strumienia.
Na przełęczy czeka na nas z aparatem Jelona, która pochorowała się tuż przed startem i musiała zrezygnować. Pełni jednak wartę jako fotograf i kierowca wozu technicznego na wypadek ewakuacji kogoś z trasy. Podczas gdy my gramoliliśmy się na przełęcz od północy, z drugiej strony zaczęli nadjeżdżać zawodnicy z trasy 300. Był to celowy zabieg, by minąć się w ciekawym miejscu, i całkiem się udał. Rędzińska momentalnie stała się bardzo wesołym i ludnym miejscem.
Spokojnie, grupą, do której dołączył Pumpernikiel (Jaś), wjeżdżamy na Przełęcz Kowarską i kierujemy do Kotliny Jeleniogórskiej. Na zjeździe cieszy nowy asfalt położony w miejsce dawnych fałd pod Jęzorem Teściowej. Wreszcie można puścić klamki i korzystać z dobrodziejstw prostej i stromej końcówki zjazdu.
Zaskakuje nas spora liczba zamkniętych sklepów, a gdy znajdujemy jakiś otwarty, zaopatrzenie nie jest rewelacyjne. Dobrze, że nie robimy tego w Podgórzynie, gdzie ostatnie przed granicą sklepy zostają splądrowane przez maratończyków, sprowadzając na lokalną ludność widmo przetrwania niedzieli (na dodatek świątecznej) o głodzie i wódce, bo to chyba jedyny towar, którego nasi nie zabrali.
W upale, przez Przesiekę, wspinamy się ku punktowi kulminacyjnemu trasy, czyli Przełęczy Karkonoskiej. Mijani turyści są powodem do refleksji, że zimny radlerek i spacer po lesie byłyby dużo rozsądniejszym sposobem spędzenia tego weekendu.
Gdy docieramy do głównej ściany, rozsądek bierze górę. Karkonoska, którą wcześniej bez wielkiego trudu pokonałem na sztywniejszych przełożeniach starej szosówki, okazuje się dużo większym wyzwaniem gdy ma się w nogach 150km żwawym tempem. Odpuszczam i dwa najstromsze fragmenty prowadzę. Wstyd żaden, bo mało kto z naszej części stawki porywa się na kręcenie tutaj, mając w perspektywie kolejne 350km górskiej przeprawy.
Na górze nie ma po co zamulać. Robię jedyne na trasie zdjęcie i puszczam się w dół.
Pokonawszy serpentyny do Szpindlerowego Młyna można już puścić klamki i zająć się konsumpcją przygotowanych na trasę bułek. Wcześniej nie było ku temu okazji, przy pierwszej próbie zakrztusiłem się tylko i zrezygnowałem. W Vrchlabi tankujemy obowiązkową Kofolę i lecimy dalej.
Na krajówce u podnóża Karkonoszy mocne słońce w plecy zbiera swoje żniwo. Termostat dociera do maksimum i odcina mi prąd. Zresztą, dystans 180-200km to mój fatalny przedział, gdzie zawsze mam mniejszy lub większy kryzys. Podjazd pod Černy Důl to już katorga. Ledwo powłóczę nogami, grupa dawno uciekła, a co rusz dojeżdża mnie jakiś solista i nie zabawia za długo, ruszając śmiało dalej. Mijam lądowisko paralotniowe, gdzie trwa spory ruch, bo warun dziś dopisał. Zaraz za nim zaczyna się zbawczy las z życiodajnym strumykiem. Oblewam głowę i ramiona. Jest lepiej. W końcu mijam Hoffmanovą Boudę na przełęczy i puszczam się wspaniałym zjazdem, dwukrotnie przekraczając dozwolone w miejscowościach ograniczenia i ciesząc się błyskającymi napisami "ZPOMAL!" na automatycznych miernikach prędkości.
Chłopaki czekają na mnie na dole. Ruszamy krajówką na Trutnov a potem na Lubawkę. Tempo mamy rześkie, po drodze zbieramy kolejnych zawodników. Na pagórach przed Lubawką jednakże znowu odpadam od grupy, zamulam z Pumperniklem i Obisem, którzy też mają swoje kryzysy.
W Lubawce napotykam Czerkawa, siedzącego na krawężniku. Mimo rześkiego wyglądu, okazuje się że zakończył jazdę. Startował chory i w końcu musiał dać za wygraną. A szkoda, bo w pierwszej połowie trasy trzymał bardzo dobre tempo. Jaś podpytuje czy w jadącym po niego wozie technicznym nie znalazłoby się miejsce dla kolejnej osoby. Na szczęście Paweł rezolutnie odpowiada, że "absolutnie nie ma miejsca" a ja namawiam Jaśka, żeby podjechał do odległego o 20km punktu żywieniowego i tam odpoczął, uregulował swoje dolegliwości i wstrzymał się z decyzją. Czas ma dobry, może chwilę odpuścić i nie musi rezygnować.
Jedziemy przez Chełmsko Śląskie, gdzie przepiękny ryneczek — jak w każdy sobotni wieczór — zasiedlają mężczyźni przyodziani w koszulki żonobijki, manifestujący swą nietrzeźwość zwierzęcymi porykiwaniami. Lubię tu zaglądać. W tym magicznym miejscu czas się zatrzymał, zaś stopa bezrobocia ruszyła dynamicznie, nadając miejscowości charakter swoistego rezerwatu.
Po wspinaczce na Strażnicze Naroże i zjeździe po wspaniałym, gładkim asfalcie, wykonujemy na przedmieściu Mieroszowa zwrot i dojeżdżamy do punktu żywieniowego. Do tego momentu stresowałem się, czy na punkcie wszystko gra. Przede wszystkim czy dojechało ciepłe jedzenie zamawiane "na gębę" przez telefon. Nie tylko dojechało ale było przepyszne. (Jak kto będzie organizował imprezę w okolicy Wałbrzycha, mogę dać namiar na świetny catering.)
Punkt na początku obsługiwać mieli Dewunska i Oszej z naszego forum. Potem chęć pomocy zgłosiła Kot, która z powodu kontuzji wystartować nie mogła, zaś rzutem na taśmę dołączyła do nich moja mama. Mimo podwojonej obsady, roboty mieli pełne ręce, ale wszystko funkcjonowało perfekcyjnie. Jedzenie podane od razu, bidony napełnione, drożdżówki i pokrojona pomarańczka w zasięgu ręki, na zapas ciastka do kieszeni. Żal odjeżdżać!
Wypompowany upałem chciałem odpocząć dłużej ale Damian i Tomek uparli się, że na mnie poczekają. No i jak tu ich opóźniać? Wynegocjowałem trochę czasu, który nieubłaganie upłynął. Na koń! Przy okazji Pumpernikiel odzyskał wigor, dołączył do nas Żubr i jeszcze jeden kolega (przepraszam że nie pamiętam kto, ale o tej porze informacje na taśmę nagrywają mi się dość słabo). Ruszamy ponownie w Czechy. Mijamy przepiękne okolice Adršpachu, szkoda że po ciemku. Gdzieniegdzie na wioskach trwa impreza ale generalnie panuje spokój, cisza i nareszcie chłód. Po skromnym podjeździe czeka nas długa i spokojna droga w dół, aż do granicy z Polską pod Kudową Zdrój.
Kurort nie zasypia nigdy. Zatrzymujemy się na moment w centrum. Na przeciwko w dobre trwa impreza, karaoke disco-polo. Pal licho muzykę, ale piwko weszłoby teraz cudownie. Trzeba zachować cierpliwość. Jeszcze tylko 200km i wsuniemy wąs w pianę. Chłopaki wysyłają SMSy a ja korzystam z wygód uzdrowiska. Wygrzany za dnia chodnik nadal jest przyjemnie ciepły.
fot. tomekeng
Przed nami kolejny podjazd, teraz w Góry Stołowe. Idzie mi słabo, znowu zostaję w tyle. W nagrodę mamy wspaniały zjazd malowniczą Drogą Stu Zakrętów do Radkowa. Szkoda, że po ciemku. W Radkowie skręcamy w maleńką uliczkę, która wyprowadza nas na ścieżkę rowerową w kierunku Wambierzyc. Równy jak stół asfalt pokonuje kilka pagórków i oferuje widok na Góry Sowie z miłego miejsca piknikowego. O tej porze widoki są średnie, więc mkniemy dalej, aż Wambierzyce powitają nas radosnym terkotaniem rowerów na bruku i wjazdem wprost pod imponującą bazylikę. Szkoda, że po ciemku.Kilka stromych hopek dalej wita nas Polanica Zdrój z czynną stacją benzynową. Panowie za ladą już się śmieją pod nosem, widząc kolejne rowery podjeżdżające pod lokal. Wodopój o tej porze ściąga różne okazy, więc hotdogi wciągam zerkając na rower i dwóch jegomości relaksujących się obok niego. Na szczęście przybyłe z mroku postaci zajmują się paleniem magicznych ziół i towarzyszącym temu ceremoniałem kręcenia, więc tak naprawdę powodu do stresu nie ma.
Na północnym wschodzie jaśnieje gdy jedziemy w stronę Bystrzycy Kłodzkiej. Gmina wita nas asfaltami typowej dla tych okolic jakości. Ktoś narzeka, całkiem słusznie zresztą. Ja w odpowiedzi polecam fakultatywną wycieczkę podjazdem do Spalonej a potem trawers zbocza Jagodnej na południe, drogą o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Nazwa równie pasuje tam do rzeczywistości jak zwykła pasować "demokracja ludowa". Niestety, to nie Świętokrzyskie ani nawet Szwajcaria, tylko Dolny Śląsk. Zawsze mógł być bruk.
Bystrzyca przy blasku jutrzenki zaskakuje sporą liczbą ludzi na ulicach. Co prawda ich trajektorie przypominają ruchy Browna ale mój okrzyk "w prawo!" skierowany do reszty grupy spotyka się z natychmiastowym odzewem "nie, w lewo!" od jegomościa z chodnika. Nie czas jednak na polityczne spory, bo przed nami ostatni duży podjazd. Puchaczówka od Idzikowa charakteryzuje się powoli ale uparcie rosnącym nachyleniem. Powoli ale uparcie maleje mi też prędkość. Jak można się tak wlec? Przecież to totalna nuda! W końcu dopadam Żubra, a gdy wjeżdżamy nad zwitki serpentyny, naszym oczom ukazuje się reszta ekipy rozłożona wygodnie w trawie. Nie marnują czasu na oczekiwania, tylko śpią.
Zjazd do Stronia Śląskiego po ostatniej zimie prezentuje się opłakanie. Wykruszyły się pieczołowicie układane łaty w asfalcie. Na szczęście, może dzięki pismu wysłanemu do odpowiedniego urzedu przez skauta, ktoś posprzątał walający się na jezdni piasek i kamienie. Nadal jednak trzeba zachować ostrożność. Dobrze, że już jasno.
Stronie Śląskie i łagodny zjazd w kierunku Lądka pamiętam jak przez mgłę. Dwukrotnie zasypiam za kierownicą ale szeroka i prosta jezdnia sprawia, że budzę się ciągle w jej obrębie. Po podjeździe na Przełęcz Lądecką, gdy dwóch towarzyszy rozchodzi się po lesie na dwójeczkę, my z Żubrem zajmujemy ławeczki i odpływamy na moment.
Szybki zjazd do Javornika i pędzimy przez granicę do Paczkowa. Tam zaczynają dawać się we znaki asfalty niepierwszej świeżości. Za Kamieńcem Ząbkowickim wjeżdżamy do Stolca. Zawsze jechałem przezeń w drugą stronę i chyba nie byłem świadom ani długości tejże wioski ani nachylenia. Z dzisiejszej perspektywy był to najdłuższy stolec jaki w życiu widziałem. Zagrzebałem się w nim nieźle, bo na końcu wita mnie upał i zrzucam z siebie wszystko co mogę zdjąć nie siejąc ogólnego zgorszenia. Żubr gdzieś zostaje, zaś Tomek i Damian odżywają i pędzą do przodu, nie czekając. Słusznie zresztą. Zostajemy z Jaśkiem we dwóch i powoli drobimy przez Henryków ku Niemczy. Po drodze przebudzenie na kilometrowym bruku w Krzelkowie i na wyśmienitych asfaltach gmin Ciepłowody i Kondratowice. Jak pamiętam objazd trasy, robiony przecież sztywniejszą szosówką o węższych oponach, to nierówności mi tu nie przeszkadzały. Ale wtedy miałem w nogach jakieś 70km a nie 400. To jednak robi różnicę.
Plan dotarcia na metę przed południem upada, gdy na wzgórzu przed Niemczą dopada nas wiatr w gębę i najgorsza zmora na maratonach, czyli Upał Dnia Drugiego. Woda w bukłaku się kończy, resztka cieczy w bidonie smakuje tak, że decyduję się jej skosztować ponownie tylko gdy własny mocz pozostanie alternatywą. W końcu górka puszcza. Przy Arboretum Wojsławickim czeka nas jeszcze ostrożny zjazd po imponujących formach naciekowych asfaltu, który poddał się stromiźnie. Za arboretum, czyli od miejsca gdzie kręcą się turyści, następuje cudowne ozdrowienie jezdni i z odpuszczonymi klamkami wpadamy do Niemczy, by zaraz wspiąć się ku otwartej w te święto stacji benzynowej.
Ze zdziwieniem spotykamy tam kilku "naszych". Jasiek chwyta za hotdoga, ja za jedynie słuszne w taką porę lody. Gdy kończymy ucztę, dojeżdża nas Żubr, wyraźnie odświeżony. Ja narzekam, że 30h mi uciekło, na co Żubr stawia mi pałę z podstawowej arytmetyki, przypominając że 30 godzin minie dopiero o 14. Co ta jazda na rowerze potrafi człowiekowi z głową zrobić?
Powoli wygrzebujemy się na kolejny garb Wzgórz Strzelińsko-Niemczańskich, by w końcu, odwróciwszy się właściwą stroną do wiatru, spłynąć żwawiej już do podnóża Ślęży. Tąpadłą, czyli kalwarię lokalnych szosonów, wciągamy lewą dziurką od nosa. Po doświadczeniach ostatniej doby wydaje się ona hopką jakich wiele. A przecież sam widziałem tam kiedyś chłopaków pchających MTB.
Pumpernikiel, skuszony zawołaniem pań stojących na przełęczy, zawraca jeszcze by kupić od nich świeże czereśnie. My z Żubrem puszczamy się w ostatni zjazd ku mecie.
fot. Jelona
fot. Jelona
Czas 28:20 nie jest dla mnie żadnym wynikiem sportowym, choć w kontekście braku przygotowania kondycyjnego uznaję to za rezultat przyzwoity. Świadomy swoich możliwości nie szarpałem się ani też nie starałem redukować postojów, które zsumowały się przecież do około 4 godzin.
Dużo bardziej cieszy mnie, jako jednego z organizatorów, że impreza się udała i wszystko wypaliło. Największe słowa uznania należą się tu wolontariuszom, którzy czuwali na punkcie żywieniowym, starcie, mecie, a nawet w domu pod telefonem, na wypadek gdyby potrzebna była pilna interwencja na trasie. Bez tych osób MP nie miałby szans stać się tak dużą i tak fajną imprezą, wciąż z symbolicznym wpisowym. Oby tak dalej!
- DST 498.50km
- Podjazdy 6240m
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 maja 2017
3 przełęcze na kolację
- DST 127.00km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 maja 2017
Ze Zlotu 4/4
- DST 145.86km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 maja 2017
Ze Zlotu 3/4: Iskry nad Dęblinem
- DST 202.35km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze