Sobota, 21 października 2017
Pitu pitu
- DST 55.70km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 października 2017
Piękna Jesień 2/2
- DST 138.00km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 września 2017
Piękna Jesień 1/2
- DST 158.00km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 29 sierpnia 2017
Maraton Rowerowy Dookoła Polski 2017 — podsumowanie
Podsumowanie
Kiedyś uważałem, że przejechać MRDP w limicie to wyczyn wręcz kosmiczny. Ogromnie cieszę się, że tego dokonałem, ale jednocześnie czuję niedosyt, że nie zrobiłem tego szybciej. Teraz nie mam za bardzo ochoty jechać ponownie i cieszę się, że przez 4 lata nie będzie mnie to kusiło. Ten maraton to rzeźnia.
Dla kogoś kto jeździ tak wolno jak ja, jest to ciągła walka o limit, wymagająca totalnej eksploatacji organizmu. Mechanizm świetnie opisał Olo:
(...) jak się jest mocnym jak Kosma, Tomek, Hipki etc. to można sobie pozwolić na spanie w ciepłym przez kilka godzin. Gdy się jest wolniejszym, to trzeba ciąć postoje żeby wyrobić normę kilometrów na dany dzień, przez to się słabiej regenerujesz, jedziesz wolniej, tniesz postoje jeszcze bardziej. Zamknięte koło.
Tak właśnie było. Przez cały maraton spałem najwyżej 30 godzin, a to jest rachunek mocno zawyżony (dane z każdego dnia w razie wątpliwości zaokrąglałem w górę). Nie uwzględnia przerw gdy budziło mnie zimno, szelest folii, czy ataki strachu że zaspałem i muszę gdzieś jechać. Wychodzi trzy godziny wątpliwej jakości snu na dobę.
Z drugiej strony, była to wspaniała przygoda. Tak jak powiedział mi Transatlantyk przed startem, "przez dziesięć dni tylko Ty i rower!" Objechałem całą Polskę dookoła. Widziałem miejsca, które uwielbiam, jak i te, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Na rowerze jadłem, piłem, przebierałem się, a momentami nawet spałem. Pod koniec, gdy ze zmęczenia ciężko mi było momentami nawet dogadać się w sklepie, nadal z lekkością wskakiwałem na rower, rozpędzałem się, omijałem dziury. Zżyłem się z nim, cel miałem jeden a życie było proste ;)
Sam rower spisał się wyśmienicie. Nie miałem żadnej awarii, nawet nie złapałem gumy ani nie musiałem niczego regulować. Mimo obaw o piasty, AWOL okazał się wiernym i niezawodnym kompanem, a narzędzia i zapasowe części — zbędnym balastem.
Bilans zrowotny jest taki sobie. Gdy to piszę, dwa tygodnie po zakończeniu maratonu, ścięgna Achillesa dopiero przestały boleć i działają jak należy. Nadal mam zdrętwiałe palce u dłoni i zaburzone czucie. Musze patrzeć gdy zapinam guziki, mam trudność z przekręceniem klucza, wyciśnięciem pasty z tubki, a odkręcanie butelek to istna walka.
Przez tydzień po powrocie spałem po 10-12 godzin na dobę. Nie zmieniła się natomiast moja waga i nie zaostrzył apetyt, co bardzo mnie dziwi.
Na koniec dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali. Przede wszystkim rodzicom, obydwu Kaśkom, wujkowi, Oli, Anetce, Damianowi i Jasiowi. A także tym, którzy SMSami motywowali mnie do walki, często niemal telepatycznie odgadując moment gdy potrzebowałem dobrego słowa. Tym, których wymienić nie zdołam bo dwukrotnie musiałem usunąć zawartość telefonu ;)
Bez Was byłoby dużo, dużo trudniej!
Kiedyś uważałem, że przejechać MRDP w limicie to wyczyn wręcz kosmiczny. Ogromnie cieszę się, że tego dokonałem, ale jednocześnie czuję niedosyt, że nie zrobiłem tego szybciej. Teraz nie mam za bardzo ochoty jechać ponownie i cieszę się, że przez 4 lata nie będzie mnie to kusiło. Ten maraton to rzeźnia.
Dla kogoś kto jeździ tak wolno jak ja, jest to ciągła walka o limit, wymagająca totalnej eksploatacji organizmu. Mechanizm świetnie opisał Olo:
(...) jak się jest mocnym jak Kosma, Tomek, Hipki etc. to można sobie pozwolić na spanie w ciepłym przez kilka godzin. Gdy się jest wolniejszym, to trzeba ciąć postoje żeby wyrobić normę kilometrów na dany dzień, przez to się słabiej regenerujesz, jedziesz wolniej, tniesz postoje jeszcze bardziej. Zamknięte koło.
Tak właśnie było. Przez cały maraton spałem najwyżej 30 godzin, a to jest rachunek mocno zawyżony (dane z każdego dnia w razie wątpliwości zaokrąglałem w górę). Nie uwzględnia przerw gdy budziło mnie zimno, szelest folii, czy ataki strachu że zaspałem i muszę gdzieś jechać. Wychodzi trzy godziny wątpliwej jakości snu na dobę.
Z drugiej strony, była to wspaniała przygoda. Tak jak powiedział mi Transatlantyk przed startem, "przez dziesięć dni tylko Ty i rower!" Objechałem całą Polskę dookoła. Widziałem miejsca, które uwielbiam, jak i te, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Na rowerze jadłem, piłem, przebierałem się, a momentami nawet spałem. Pod koniec, gdy ze zmęczenia ciężko mi było momentami nawet dogadać się w sklepie, nadal z lekkością wskakiwałem na rower, rozpędzałem się, omijałem dziury. Zżyłem się z nim, cel miałem jeden a życie było proste ;)
Sam rower spisał się wyśmienicie. Nie miałem żadnej awarii, nawet nie złapałem gumy ani nie musiałem niczego regulować. Mimo obaw o piasty, AWOL okazał się wiernym i niezawodnym kompanem, a narzędzia i zapasowe części — zbędnym balastem.
Bilans zrowotny jest taki sobie. Gdy to piszę, dwa tygodnie po zakończeniu maratonu, ścięgna Achillesa dopiero przestały boleć i działają jak należy. Nadal mam zdrętwiałe palce u dłoni i zaburzone czucie. Musze patrzeć gdy zapinam guziki, mam trudność z przekręceniem klucza, wyciśnięciem pasty z tubki, a odkręcanie butelek to istna walka.
Przez tydzień po powrocie spałem po 10-12 godzin na dobę. Nie zmieniła się natomiast moja waga i nie zaostrzył apetyt, co bardzo mnie dziwi.
Na koniec dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali. Przede wszystkim rodzicom, obydwu Kaśkom, wujkowi, Oli, Anetce, Damianowi i Jasiowi. A także tym, którzy SMSami motywowali mnie do walki, często niemal telepatycznie odgadując moment gdy potrzebowałem dobrego słowa. Tym, których wymienić nie zdołam bo dwukrotnie musiałem usunąć zawartość telefonu ;)
Bez Was byłoby dużo, dużo trudniej!
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 29 sierpnia 2017
Maraton Rowerowy Dookoła Polski 2017
Start w MRDP był gdzieś tam w mojej głowie od momentu gdy zasmakowałem ultramaratonów, czyli od dwóch lat. Z początku jako odległy i szalony pomysł, powoli przeradzający się w marzenie do zrealizowania. Do ostatniej chwili wahałem się czy startować. Dwa lata przygotowań to mało, bardzo mało, nawet dla kogoś kto dotychczas na rowerze sporo jeździł.
Gdyby kolejna edycja odbywała się za rok, odpuściłbym z miejsca. Gdyby była za dwa lata, też pewnie dałbym sobie spokój i zajął się szlifowaniem formy. Ale MRDP jest jak olimpiada, raz na całe 4 lata. Odpuścić udział w igrzyskach? Wskażcie sportowca, który by to zrobił.
W ubiegłym sezonie, poza pięćsetkami, przejechałem BBTour z czasem powyżej 58h i Północ-Południe ponad 67h. To wolno, zbyt wolno. Mógłbym się głupio tłumaczyć fatalną pogodą na obu maratonach, ale kto zagwarantuje, że pogoda na MRDP nie będzie fatalna? I była.
W tym sezonie tradycyjnie pojechałem Maraton Podróżnika, którego ze względu na przedłużającą się zimę i nawał pracy nie poprzedziłem sensownym treningiem. Mizerny wynik pokazał, że trzeba wziąć się do roboty. Od czerwca zrzuciłem 7kg i zrobiłem kilka wycieczek z dziennymi przebiegami w okolicy 200km. Mało, ciągle za mało. Ćwiczyłem też radzenie sobie z minimalnym ekwipunkiem, przyzwyczajałem do przebywania bez przerwy w odzieży rowerowej, spałem w hamaku rozwieszanym na leśnych parkingach i przystankach PKS. Ostatnim sprawdzianem był maraton Karpacki Hulaka, który przejechałem z satysfakcjonującym mnie czasem i całkiem dobrą formą na podjazdach. Wtedy też ostatecznie zdecydowałem się na start w MRDP.
Z wyborem roweru nie było żadnych wątpliwości. Już z myślą o tej imprezie kupiłem model Specialized AWOL. Choć trochę ciężki, rower jest wygodny i ma sporą ramę, pozwalającą na montaż obszernej torby. Poniższe zdjęcie przedstawia go w pełnym rynsztunku; do MRDP zdjąłem błotniki a założyłem lemondkę. Oryginalne opony zamieniłem na Schwalbe Marathon Supreme 700x32c, dość szerokie ze względu na sporą ilość słabych nawierzchni na trasie zawodów.
Wziąłem oczywiście jeden komplet ciuchów, krótkich. Do tego rękawki, nogawki, przeciwdeszczową kurtkę, chustę-rękaw na głowę, cienką polarową bluzę i dwie zapasowe pary skarpetek. Do spania zabrałem śpiwór, hamak (nie użyłem ani razu) i dwa arkusze folii NRC.
Z narzędzi i części wybrałem multitoola, komplet imbusów, skuwacz i spinkę do łańcucha, zapasową dętkę i oponę, kilka łatek, łyżkę do opon, no i oczywiście garść trytek i rolkę taśmy izolacyjnej. Ten pokaźny zestaw okazał się nieprzydatny bo przez cały wyścig nie miałem ani jednego defektu, który dałoby się nim naprawić.
Na kilka dni przed startem rozebrałem przednią piastę i soczyście zakląłem. W łożysku rdza. Specialized w obu fabrycznych kołach dał dziadostwo, jaki widuje się w najtańszych Altusach czy Acerze. Chodzi tu zarówno o jakość samej stali (oceniam na oko, nie jestem znawcą) jak i poziom uszczelnienia. Tył rozbierałem wcześniej i nie było dużo lepiej — syf ale bez rdzy. Obie piasty po przejechaniu 5000km w zasadzie prosiły o wymianę. Na to było za późno. Wyczyściłem, nałożyłem smaru, skręciłem z powrotem. Niedawno też wymieniłem fabryczny suport, który poddał się i zaczął rzęzić. Niby taka dobra marka a w kluczowych miejscach upchnęli tandetę.
Gdybym miał więcej czasu, zaplótłbym porządne koło z prądnicą. A tak dokupiłem tylko powerbank 10Ah oraz drugi, oprócz samrtfona, telefon z długowieczną baterią i funkcjonalnością nie wykraczającą poza wysyłanie SMS i odtwarzanie MP3. W smartfonie pilnowałem, by wyłączać transmisję danych po użyciu, co znacznie przedłużało jego żywotność.
Tak wyposażony, świadom braków i niedociągnięć, zapakowałem się do pociągu do Gdyni. Tam spotkałem Arka w długiej drodze z Sanoka. W Lesznie dosiadł się Kosma a w Poznaniu — Marzena. Wesołą paczką dotarliśmy do końcowej stacji, gdzie nasze drogi rozeszły się. Każde inaczej postanowiło pokonać ostatnie kilometry do bazy maratonu. Ja ruszyłem na kołach, zaliczając gminę Kosakowo, która inaczej świeciłaby białą plamą na mapie.
Start o 12, więc mieliśmy sporo czasu by pogadać i napić się piwa. Tej części najbardziej brakuje w zawodach startujących o poranku. Zawsze trzeba szybko spać. Teraz wszystko było na luzie, odespałem zarwane przed startem noce i rano tylko odrobinę spóźniłem się na plądrowanie szwedzkiego bufetu. Dość jednak, by nie załapać się na naleśniki. Obsługa była wyraźnie zaniepokojona. Co donieśli na salę, znikało natychmiast, a zgromadzeni wołali o jeszcze. Już nie pierwszy raz widzę dowód, że "szwed" i rowerzyści to recepta na bankructwo lokalu.
Koniec końców, przenieśliśmy się pod latarnię w Rozewiu, miejsce oficjalnego startu. Tam pojawiają się pierwsi kibice, m. in. Janus, miki150 i Michuss. Nerwy napięte a odprawa przeciąga się tak, że ostatecznie startujemy o 12:10.
Doba 1
Zaraz po starcie czeka nas kilka kilometrów nierównego bruku. Mam dość szerokie opony, więc nie przeszkadza mi on zbytnio. Szybko wysuwam się na prowadzenie i mam swoje 3 minuty chwały, podczas których przewodzę stawce MRDP 2017. Do triumfu wystarczyło utrzymać to przez kolejne 3140km, niestety nie udało się.
Szybko natrafiamy na absurdalnych rozmiarów korek. Zaczyna się już na wybrzeżu i z małymi przerwami ciągnie aż do Gdyni. Wygląda na to, że słaba pogoda wygnała wszystkich znad morza do domu, bo jak inaczej wytłumaczyć takie wariactwo w sobotnie popołudnie? Omijamy to na różne sposoby — poboczem, środkiem, między pasami. Ani to zabawne ani bezpieczne, szczególnie po wjeździe do Trójmiasta. Metropolię mamy pokonać główną drogą, która na dugim odcinku ozdobiona jest zakazami jazdy rowerem. Ścieżka, jak to ścieżka, czasem pojawia się, czasem znika, czasem przeskakuje na drugą stronę, ale przede wszystkim na prawie całej swej długości nie nadaje się do jazdy rowerem.
Szaleństwo łamania wszelkich możliwych przepisów długo trwać nie mogło i gdzieś pod koniec Sopotu zatrzymuje nas w końcu patrol policji. Patrol rowerowy. Funkcjonariusze chyba rozumieją nasz problem bo kończy się na pouczeniu, które opisuje jak legalnie kontynuować dalszą jazdę. Na szczęście po kilku kilometrach zmagań ze śmieszką znaki w czerwonej obwódce znikają i niedługo mijamy centrum Gdańska, po czym odbijamy z wiatrem na wschód, w kierunku promu w Świbnie.
Na przystani czekają na nas kolejni kibice — Olo i Turysta. Przeprawiać mieliśmy się punktualnie o 16. Wszystko by grało, gdyby prom nie ruszył przed czasem. My popłynęliśmy a ostatnia grupa jeszcze nie nadjechała. Na szczęście warunki do oczekiwania na drugim brzegu były dość komfortowe. Lody, gofry, kto zdążył ten złapał i pierogi. Niektórzy zajęli się konsumpcją obiadu chwyconego w przelocie przez Trójmiasto.
Za promem sytuacja normalnieje. Każdy włącza swoje tempo, dość żwawe ale nie za szybkie. Nie ma sensu się szarpać. Jakiś czas jadę w towarzystwie Wilka, oczywiście parą, bo w naszej kategorii na kole nie wolno. Mimo wolnego lewego pasa szeryf w Sharanie próbuje nas nauczyć swoich zasad korzystania z drogi. Wytykamy mu wyprzedzanie na linii ciągłej, a gdy tego nie pojmuje, kończymy ciętą ripostą. Wkrótce jednak stawka rozciąga się a ruch samochodowy maleje. Zaczyna się jazda solo.
W okolicy Zalewu Wiślanego pojawiają się pierwsze pagórki. Cudowna odmiana po żuławskiej nudzie. Podjazdy z Tolkmicka i Fromborka zaskakują swą wysokością. Jestem tu pierwszy raz w życiu. Piękna okolica, koniecznie muszę odwiedzić na spokojnie.
Za Braniewem powoli zapada ciemność. Przyjemny chłód nocy, pusta droga, tempo bez zarzynania się — taką jazdę lubię. Prowiantu starcza do Bartoszyc, gdzie z zadowoleniem witam sklep 24h. A pod nim dwie migoczące lampki. Nasi.
Ale co to? Okazuje się, że pod sklepem stoją... Hipki. Witek wyprzedzał mnie niedawno ale Agata powinna być daleko z przodu. Okazuje się, że awarii uległa jej nawigacja. MRDP jeszcze nie raz pokaże, że jest to zmaganie nie tylko z pogodą i własnymi słabościami, ale i ze złośliwością sprzętu. Szkoda, że już na początku. Na szczęście Hipki to zaradne bestie i niebawem ruszają. Ja zaś żłopię litr soku, do kieszeni, prócz słodyczy, biorę na noc kiełbasę, bułkę i butelkę coli. W tej okolicy śniadania szybko nie znajdę.
Niebawem nasza trasa zaczyna pokrywać się z Green Velo. Obok biegnie asfaltowa ścieżka a szosę coraz częściej zdobią zakazy jazdy rowerem. Ruchu żadnego, więc bardziej z nudów niż z powodu znaków wybieram niekiedy ścieżkę. Jest bardzo wygodna ale gdzieś przed Węgorzewem na pagórkach dorabiam kilkadziesiąt metrów zbędnego podjazdu. Wracam więc na lepiej zniwelowaną szosę.
W Węgorzewie natrafiam na śpiące na przystankach postaci. Sam nie czuję senności, uzupełniam tylko odzienie na chłodne poranne godziny i jadę dalej. W Baniach Mazurskich wjeżdżam na trasę znaną z Pierścienia Tysiąca Jezior. Niedługo rozwidnia się i w Gołdapi witam dzień kawą na Orlenie. Okazuje się, że dojeżdżam tu dwie minuty po... Remku Siudzińskim; spotykam jeszcze jego ekipę w samochodzie technicznym. Potem dość długo będę deptał mu po piętach nim w końcu wystrzeli by dojechać na metę jako pierwszy.
Tuż przed wschodem, gdzieś pośród miejscowości o dziwnych nazwach, dopada mnie senność. Robię kontrolowaną 15-minutową drzemkę na przystanku, by zresetować mózg. Działa wyśmienicie. Wtedy dogania mnie Rapsik. Ględząc dla zabicia czasu, jedziemy sobie bez większego pośpiechu spory kawał, aż do Szypliszek. Tam moja mapa wskazuje obecność baru dla TIRowców. Pani za ladą zadowolona bo śniadanie zamawiamy jak dla drwala. Idzie spora jajecznica, pieczywo, pierogi, kawa. Gdy wychodzimy z lokalu, miny nam rzedną. Pada.
I padać będzie. Mżawka przeradza się w regularny deszcz. Na krajówce do Augustowa już leje, co nie dodaje uroku tej wyjątkowo nudnej i ruchliwej drodze. Kierowcy tu pędzą zniecierpliwieni, jakby to im chlapało na twarz. Z ulgą witam zjazd z głównej trasy, przy którym spotykam kibiców. Dopingują Dodoelka ale herbatę proponują wszystkim. Co z niefart, że właśnie ożłopałem się zimnej coli.
Doba 2
Choć mapa wskazywała dzicz i brak cywilizacji, jeszcze przez parę kilometrów pojawiają się bary i sklepy. Bliskość szlaku kajakowego Czarnej Hańczy i Kanału Augustowskiego robi swoje. Pojawia się nawet ścieżka rowerowa o kilka klas bijąca asfalt leżący na szosie. Niestety, po kilku kilometrach kończy się i wyjazd z Puszczy Augustowskiej wiedzie już po dziurach.
Gdzieś pod Lipskiem wyjeżdżam z deszczu. Niestety, trasa odbija w lewo i wracam pod tę samą chmurę. Podobny fenomen wspomniało kilka osób. Stacjonarny front wygodnie ulokował się nad naszym szlakiem i tam postanowił wylać.
Nieprzespana noc i dolina Biebrzy to recepta na nudę. Długie proste ciągną się w nieskończoność. Dopiero w okolicy Kuźnicy zaczyna się jakieś pofałdowanie terenu. Tam gdzieś po raz enty mijam Przemka, który jedzie szybciej ale na dłużej staje. Razem udajemy się na poszukiwanie ciepłego jedzenia. Wybór pada na kebab pod samą białoruską granicą. Na talerzu lądują szczątki zwierzęce przypominające pokrojony pasek od spodni. Ważne że ciepłe. Wyciągam kartkę ze spisanymi kwaterami i ogarniam nocleg w motelu.
Po wyjściu ziąb targa niemiłosiernie. Kilka kilometrów kręcę ile sił, by się rozgrzać. Tym sposobem doganiam Jarka i zwalniam na pogaduchy. Przemek dołącza niebawem, a do zmroku zbiera się nas spora grupka. Po ciemku już przejeżdżamy szutrowy odcinek za Kruszynianami. Rozmoczony deszczem, jest wyjątkowo paskudny. Cieszę się, że nie jadę szosówką na cienkich oponach.
Jeszcze kilkanaście kilometrów zmagań z wiatrem i deszczem na głównej drodze i zajeżdżamy do umówionego motelu. Panie na recepcji dziwnie się uśmiechają. Ogrzewania nie ma, dostajemy jedynie wentylator. Bez większej nadziei rozwieszamy przed nim ciuchy. Kolacja, prysznic i idziemy na uczciwe 6 godzin snu.
Rano oczywiście ciuchy nadal mokre. Dla poprawy tej ponurej sytuacji zakładam świeże skarpetki i na nie foliówki. Motel na szczęście oferuje ciepłe śnadanie, które poprawia humor. Gdy ruszam, jeszcze pokapuje, ale koło Gródka pogoda poprawia się. Do Narewki odzyskuję wigor a nabyte tam drożdżówki przywołują uśmiech na twarzy.
Koło Hajnówki zaczyna się robić nudno. Na szczęście jest ścieżka rowerowa Green Velo. Słuchawki w uszy i puszczam sobie Wiedźmina w formie słuchowiska. Wiatr silny, raczej przeszkadza, ale skupiam się na historii opowiadanej przez lektorów.
Doba 3
Robi się całkiem ciepło. Doganiam Wiecha, co mnie dziwi, bo jest ode mnie szybszy. Kolejny, który miał problemy ze sprzętem. Robimy postój na zdjęcie ciepłych ciuchów bo słonko niespodziewanie przygrzewa.
Oj, gdybym ja wiedział jak mało chwil takiego luksusu będzie na MRDP... Teraz też długo on nie potrwał. Z tyłu pojawiają się dwie burze, które mnie gonią. Jedna z lewej, druga z prawej. Pozytywny efektem jest wiatr, przy którym jadę sobie 35km/h bez większego wysiłku.
Udaje się jednak i uciekam obu burzom. Niedaleko Terespola jednakże dopada mnie mała, lokalna ulewa znikąd. Potężne krople coraz gęściej biją o asfalt. Wiadomo, że popada i zaraz przejdzie. Mijam przystankową wiatę, pod nią ktoś z sakwami. Odruchowo pozdrawiam i widzę, że samotna młoda rowerzystka z promiennym uśmiechem mi odmachuje. W głowie już hamuję, zajeżdżam pod dach i się witam. Tymczasem ciało ignoruje ten scenariusz: dłonie nawet nie drgną w kierunku klamek a stopy jeszcze mocniej cisną na pedały. Co ten sport z ludźmi robi?! Zamiast chwilę poczekać i miło porozmawiać, pędzę w ten deszcz, moczę dopiero wysuszone ciuchy... Ech...
W Terespolu na szczęście wraca słońce. Robię przerwę na obiad. Dalsza droga wiedzie znowu na południe, co oznacza koniec promocji na wiatr w plecy. Do wieczora droga mija bez wyrazu i bez atrakcji. Poza tym, że dogania i wyprzedza mnie kto tylko może. Nie marnuję czasu na postojach, po prostu beznadziejnie wolno jadę. Do czterdziestki jeszcze daleko a tempo mam emeryckie...
We Włodawie Daniel namawia mnie i Byczysa na kolację w barze. Drugiej okazji prędko nie będzie. W sumie dobry pomysł a pierogi z kaszą gryczaną bardzo mi smakują. Odzyskuję siły i przez Lasy Sobiborskie wyrywam do przodu. Niestety, nowe asfalty kończą się niebawem, a ich miejsce zajmuje jakiś koszmar. Dziura na dziurze. Na dodatek robi się mgliście i zimno. Przez kilka wieczornych godzin będziemy z chłopakami tasować się na trasie. Mało kto ma konkretny plan na nocleg, większość jakby odwlekała ten moment poddania się zimnej nocy i snuła się bez sensu z coraz mniejszą prędkością. Mój plan obejmował dojazd do Horodła lub dalej. Trzymając się go, bez sensu omijam bardzo wygodną wiatę w Dubience. W samym Horodle spotykam Krzyśka W, równie nieprzytomnego co ja. Bez pomysłu kładziemy się spać pod urzędem gminy. On na betonie bo ma materac, a ja na trawniku zawijam się w śpiwór i folię NRC.
Cztery godziny snu a budzę się bardziej wyprany niż kładłem się spać. Zakutany we wszystko co mam, wlokę się przez Zosin aż do Hrubieszowa na Orlen. Tam zbiera się nas spora ekipa. Wszyscy w minorowych nastrojach, zziębnięci i niewyspani. Toaleta, kawa i ciastko nieznacznie podnoszą morale. Ten nocleg był dużym błędem. Wyssał ze mnie siły i zaowocował sporym spóźnieniem, którego już nie odrobiłem.
Sławne grzędy przed Tomaszowem Lubelskim dają w kość. Ciągle w górę lub w dół a zesztywniałe nogi i zaspana głowa nie pomagają. Ziąb paskudny. Trochę pociesza to, że raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzany. Wiem jednak, że to na kredyt. W Tomaszowie muszę porządnie zjeść.
W pierwszej piekarni napotykam porzucone stanowisko pracy. Nikogo z obsługi, nikt nie reaguje na nawoływania. W drugiej na szczęście pełen wybór pączków i drożdżówek. Biorę hurtem i proszę wszystko do jednego wora, który umieszczam na kierownicy. Nim wyjadę z miasta, prawie nic w nim nie ma.
Odbijam na Narol. Tak jak wiało tylko trochę w pysk, teraz wieje weń idealnie. Motywacja siada ale kibice doskonale to odczytują i motywują SMSami. Doganiają mnie Szafar z Waldkiem oraz Gavek, który przepadł bez wieści i na pewno powinien być daleko przede mną. Ci pierwsi są mistrzami logistyki. Trasę zaplanowali, załatwili noclegi. Śpią każdej nocy i są wypoczęci. Gavek z kolei pospał próbując wysuszyć zalany telefon. Trzymają mocne tempo. Chwilę gonię z nimi, rozmawiając. Potem staram się trzymać ich w zasięgu wzroku ale za dużo mnie to kosztuje wysiłku.
Doba 4
Okolica nudna jak flaki z olejem. Mijam Lubaczów, dojeżdżam do Radymna i oczy mi się kleją. Na stacji kupuję pół litra energygówna i obalam na raz. Jakoś uruchamia to mój mózg. Tym większe moje zdziwienie gdy mijają mnie... Szafar, Waldek i Gavek. Doganiam ich i dowiaduję się, że po prostu zamarudzili na zakupach. Plan na dziś mamy podobny: Wetlina. Tyle że u nich to ma ręce i nogi a u mnie jest życzeniem.
Na wjeździe do Przemyśla wita mnie wujek. Zaprasza bym siadł na moment i zjadł pierogi, które przywiózł. A ja przecież nie mogę! Od lat kibicuje moim szaleństwom rowerowym. Nie chciałem zawracać mu głowy, myślałem że przemknę przez ten Przemyśl, ale się nie udało ;) Trzeba było jednak wybrać inną kategorię i normalnie zajechać na obiad. Pomimo protestów, w mej sakwie lądują bułki.
Przez miasto przemykam jak najszybciej. Przemyśl jest piękny ale nie w godzinach szczytu. Zaczynają się coraz fajniejsze pagórki. Przejeżdżam przez Wiar i gdzieś tam po raz pierwszy zrzucam z blatu.
Góry dodają mi sił. Na zjeździe czuję szczęście, znowu cieszę się, że jadę rowerem. Znika gdzieś ciężar bardzo słabego i mozolnego dnia. Podjazd pod Arłamów jak dla mnie trochę zbyt rozlazły ale piękny. Pędzę do Krościenka, odbijam w stronę Ustrzyk Dolnych.
Pod Biedronką stado Ukrainek z uporem maniaka próbuje sprzedać mi chałwę i cukierki, pomimo wielokrotnej odmowy. Jest też Jarek. Wspólnie decydujemy dociągnąć do Ustrzyk Górnych i bazy noclegowej, do której można wbijać w ciemno. Zgarniamy jeszcze kolację w sklepie i pełni animuszu ruszamy. Minutę później nasz zapał studzi... nagła ulewa.
Moknąć na noc to żadna przyjemność. Świeżo stworzony plan modyfikujemy i wjeżdżamy do pierwszej agroturystyki. Pani kręci nosem ale ma wolny pokój a my pieniądze. Kolacja, prysznic którym trudno się poparzyć, po czym szybciutko chowamy się pod kołdrami na jakieś 6 godzin.
Rano dziarsko ruszamy. Zdziwione sarny uciekają w gęstwinę; chyba jesteśmy dziś pierwsi na rowerach. Bieszczady powoli odsłaniają się z chmur i dają wgląd na swoje piękno. Piąty raz tu jestem i piąty raz pada, więc nie oczekuję cudów ;)
Na zjazdach ziąb niemożliwy.
Najsławniejsza tablica ultrasów nadal stoi. W Ustrzykach Górnych tym razem nie ma mety, w Caryńskiej nikt nie czeka. Ba! To nawet nie półmetek. Zatrzymujemy się pod sklepem na szybkie zakupy. Oczywiście utykam w kolejce niezdecydowanych turystów i oczywiście nigdzie nie ma kubła na śmieci. Tu tak chyba zawsze. Tradycynie zostawiam odpadki pod drzwiami sklepu. Dziwne to miejsce. Ważne, że są drożdżówki.
Podjazd w Brzegach biorę na spokojnie, podjadając bułeczki. Jarek zostaje gdzieś z tyłu ale umawialiśmy się na śniadanie w Cisnej. Gdy tam dojeżdżam, znowu pada. Znajduję knajpę, rower zostawiam na widoku. Plan działa. Za chwilę obaj jemy pyszną jajecznicę z przystawkami.
Podjazd w Żubraczach też wchodzi gładko ale na zjeździe dostajemy prawdziwe combo: dziury, ulewę i wiatr w pysk. Zupełnie mokniemy a w Komańczy znowu wychodzi słońce.
Doba 5
Gdzieś na początku Beskidu Niskiego miła niespodzianka. Na trasie odwiedza mnie kuzynka z małżonkiem i dziatwą. Akurat byli niedaleko na urlopie, nasze zmagania śledzili online, a gdy nadarzyła się okazja, postanowili kibicować na żywo. Umawialiśmy się od wczoraj i w końcu mnie złapali.
— Mamy kanapki — mówi Ola — Może weźmiesz?
— Regulamin zabrania.
— A jakbyś na najbliższym przystanku PKS znalazł kanapki w kuble?
Żarty żartami, a tu trzeba jechać (a to ci nowość!) Zauważam dziwne zjawisko. Pod Komańczą, gdzie zabudowań sporo, drogi były fatalnej jakości, zaniedbane. Tu, w bezludnych pustkach tak charakterystycznych dla Beskidu Niskiego, nagle pojawiają się wspaniałe asfalty a ruchu żadnego. Słonko przyjemnie przygrzewa. Doganiam Jarka, nas też ktoś dogania (nie pamiętam już kto) i na pustej drodze chwilę jedziemy równoległą trójką, jak panowie szosy.
Po południu czołowy wiatr wzmaga się, a długi, delikatny i powoli wyostrzający się podjazd, tak typowy dla tego rejonu, zaczyna nużyć. Chwila zjazdu i następny. W końcu wpadamy na DW 993 do Nowego Żmigrodu. To apogeum nudy. Droga prosta jak od sznurka, długie podjazdy, krótkie zjazdy, wiatr w pysk, a obok sunie karawana ciężarówek. Pobocza oczywiście brak. Jak na złość zaczynają mnie pobolewać okolice ścięgien Achillesa — pokłosie jazdy w deszczu i chłodzie.
W Żmigrodzie za długa przerwa na pizzę. Sprawdzam internety. Ostatniej doby wycofało się sześciu zawodników. Wczorajszy dzień był wyjątkowo ciężki.
Dalej nudne telepanie do Gorlic. A tylko kilku kilometrów asfaltu brakuje by móc piękną trasą pokonywać Magurski Park Narodowy miast pchać się tym głównym ciągiem, pełnym samochodów. Nad Gorlicami przechodzą burze. W jedną trafiamy ale krótki postój na przystanku okazuje się dobrym pomysłem i unikamy głównego opadu.
W Gorlicach towarzyszy nam przez chwilę kolega Jarka. Samo miasto ruchliwe, więc chętnie je opuszczam. Za Ropą robi się spokojniej, zapada powoli zmrok. Stromą ścianę w Banicy pokonujemy pieszo. Ścięgna nie są w najlepszej formie i nie ma sensu się forsować.
W okolicy szczytu dostaję SMS od Transatlantyka. Pisze, że nie mam już nad nim przewagi bo tego dnia nocował dalej. Marek cały czas czuwał i porównywał moją jazdę do swojego udziału w poprzedniej edycji MRDP, gdzie dotarł na metę troche ponad godzinę po limicie. Wiem, że nie jest najlepiej. Do straty z wczoraj dołożyła się mało rześka jazda dzisiaj, w pogodzie rozchwianej od ulewy po upał.
Cudów już nie zdziałam ale przyspieszam. Z górki łatwiej, ruchu nie ma. Za Tyliczem, w dolinie Popradu, wpadam we mgłę. Jest mokro, zimno, niewiele widać. W Muszynie mgła na moment ustępuje a na skrzyżowaniu spotykam Maćka. Ten smaruje się maścią po kolanach, które przestały współpracować. Oj, nie jest wesoło. Chłopcy niedawno tacy rześcy i wyrywni a teraz kontuzje sypią się jak z dziurawego worka.
Wybija północ a ja czuję senność. Chciałem pociągnąć dalej, choćby do stóp głównych tatrzańskich podjazdów, choćby w nocy przejechać tę śmierdzącą drogę do Krościenka, gdzie za dnia trwa walka o życie z kierowcami. Nie ma szans. Oczy się kleją. Deklaruję, że zamieszkuję pierwsze miejsce, które da mi szansę na 4 godziny snu. Jarek przychyla się do pomysłu. Ruszamy dalej w mgłę.
Kilka kilometrów dalej, koło wsi Andrzejówka, dostrzegam po prawej murowaną kapliczkę z uchylonymi drzwiami. Zaglądam. Miejsce jest na dwie osoby i rowery, na podłodze dywany. Nie zastanawiamy się. Szybkie przemeblowanie i leżymy calkiem wygodnie. Jarek nie ma śpiwora, mój jest za cienki na przenikliwy chłód tej nocy, więc w ruch idą folie. Całą noc szeleszczą, wybudzając nas.
Poranek wygląda bardzo słabo. Znowu jest to walka by w dreszczach nie wyrwać spod siebie roweru. Nogi sztywne. Jak mogę tak pędzę na Orlen. Mycie zębów, kawa i ciastko po raz kolejny sprawiają, że czuję się jak człowiek. Panie z obsługi już wiedzą, że "panowie jadą dookoła Polski" i kręcą głowami. Popijając, zaglądam w relację i dowiaduję się, że właśnie wycofał się Tomek, jeden z faworytów. No ładnie, dopiero półmetek a peleton zdziesiątkowany i czołówki też nie ominęło.
Od Starego Sącza robi się cieplej. Drogę na Krościenko pominę milczeniem. Kto jechał w porannym szczycie, ten wie. Odstawiam tu Jarka, zobaczę go dopiero na mecie.
Na podjeździe w Hałuszowej tak ciepło, że aż trzeba się rozebrać. Wiem jaka nagroda czeka na końcu — wspaniała panorama na Tatry.
Po odświeżającym zjeździe nad jeziora zaczyna się kolejna wspinaczka, teraz na Łapszankę. Wiem że tam nagroda jest jeszcze lepsza ale podjazd wyjątkowo mi się dłuży. Dopiero końcówka nabiera charakteru. Kolejnym widokiem wieńczę półmetek. Połowa czasu, ponad połowa dystansu, ale większość gór jeszcze przede mną.
Doba 6
Szalony zjazd do Jurgowa zwiastuje tylko tyle, że zaraz trzeba będzie to odrobić podjazdem w Brzegach. I to z nawiązką. Zrobiło się ciepło, przepiękna Białka kusi kąpielą, ale nie ma na to czasu. Wspinam się. Gdzieś w połowie podjazdu pojawia się para pieszych turystów. Powoli ich wyprzedzam ale gdy robię przerwę na odczytanie SMSa, oni znowu są z przodu. Cholera! Żeby jechać wolniej niż się idzie? Zbieram się w sobie i przyciskam mocniej. Ból w achillesach przywołuje mnie do porządku. Na szczęście największa stromizna za mną. Ostatnie metry do Głodówki pokonuję bardzo ostrożnie bo ścięgna nie tylko bolą ale i dziwnie skrzypią.
W schronisku wymieniam trackera do śledzenia online i wcinam podwójną porcję pierogów. Porzucam też bezużyteczny hamak. Odbiorę za miesiąc na Maratonie Północ-Południe, gdzie jadę jako wolontariusz patrzeć jak inni się męczą. Mam nadzieję, że w związku z tą decyzją na dalszej trasie nie będzie więcej deszczu i zimnych nocy, tylko słońce.
Jest tu paru naszych, m.in. Daniel, który zaspał i właśnie się obudził po rozkosznych 12 godzinach snu. Ale mu zazdroszczę! Sam odzyskuję trochę sił bo perspektywy na najbliższe kilometry są niezłe. Teraz będzie długo z górki, następny duży podjazd to łagodne Krowiarki. Ale nie ma co się czarować. Z czasem jest krucho, kolejną noc trzeba zarwać i cisnąć z Tatr aż na Dolny Śląsk bez snu.
Wychodzimy z Głodówki razem z Danielem ale dysproporcja jest ogromna. On rześki, rusza z kopyta. Ja na niewielkich nawet podjazdach zamulam. W końcu staczam się do Zakopanego i znajduję aptekę, gdzie nabywam maść na bolące ścięgna. Trochę pomaga. Przez miasto muszę się przepychać wśród samochodów i w smrodzie spalin. Nie znoszę tej okolicy, nie rozumiem jak ktokolwiek może tu wypoczywać. Sam najchętniej bym to zaorał. W końcu pokonuję ostatni podjazd a przede mną długi zjazd przez Chochołów do Czarnego Dunajca. Znowu trochę odpoczywam.
Droga do Jabłonki zaskakująco spokojna, a potem jest już naprawdę pięknie. Jak zwykle wieczorem, dostaję skądś zastrzyk energii. Robię zakupy na noc: oprócz batonów w kieszeni ląduje słusznych rozmiarów pęto kiełbasy i bułka z ziarnami. Powoli wspinam się na Krowiarki. Podjazd łagodny ale nie nudny, idealny do rozruszania niedomagających ścięgien. Szczyt witam o zachodzie, rozgrzany ale nie spocony. Ubieram się i puszczam w dół, do Zawoji. Ruchu prawie nie ma. Pierwszy raz jadę przez Krowiarki w tę stronę i chyba bardziej mi się podoba. Lubię tę przełęcz. Niewymagająca ale wysoka i z przyjemnym zjazdem w nagrodę.
Na podjeździe w stronę Stryszawy niespodzianka: zwinęli asfalt. Trzy tygodnie temu tu jechałem i nic się nie działo a teraz roboty w pełni. No i dobrze, bo to fajna droga będzie jak położą nową nawierzchnię. Do Orlenu po drugiej stronie dojeżdżam po ciemku i spotykam dwóch naszych. Nie zabawiamy długo. Kawa, smarowanko i jazda. Pani ze stacji ostrzega przed dzikami i słusznie. Spotykam je na pierwszym podjeździe. Dobrze, że nie pędząc w dół.
Druga ścianka za Sopotnią jest wyjątkowo stroma. Spokojnie podchodzę, wcinając kiełbasę. Na szczycie uderza mnie fala gorąca. Jakimś trafem zebrało się tu ciepłe, suche powietrze. Aż chciałoby się skorzystać i rozbić biwak, ale to nie dziś. Zjeżdżam, a w dolinie wilogoć i chłód.
W Węgierskiej Górce zamulam. Najpierw staję żeby zjeść, potem żeby umyć zęby. Tym bardziej, że jeden zaczął mnie rano pobolewać a teraz najzwyczajniej napiernicza, pulsuje. Gdzieś wpada mi w oko reklama "Pogotowie stomatologiczne 24h". Chwilę się waham czy nie zamówić ekstrakcji na miejscu.
Docieram do podjazdu w Szarym. W zasadzie do podejścia, bo w obecnym stanie to ja nawet nie. Chwila spaceru i natrafiam na sławne ażurowe płyty na ściance chyba 20%. Aż się roześmiałem. Zaraz potem śmieję się ponownie bo z przeciwka stacza się... radiowóz. I nic, nawet przez okno nie zagadali. Chyba nie jestem aż tak dziwnym widokiem jak na środek nocy.
Kawałek dalej tablica "Pochodzita". Chyba w złym miejscu stoi, powinna być przed podjazdem. Zaraz potem pojawia się jakiś bruk i znowu z niewyjaśnionych przyczyn robi się gorąco.
Skądś dolatuje mnie zapach świeżo pieczonych drożdżówek. Nie namierzam źródła ale z tymi świerszczami i ciepłem, którego nie doświadczyłem od startu, wprowadza to bajkowy nastrój. Zaczynam powątpiewać czy to jawa czy sen. Jedzie się tak lekko, przyjemnie, letnio...
Zjazd w Istebnej ustawia mnie na powrót w szeregu bo chmura ciepłego powietrza się skończyła. Staję by się ubrać, z torby wyciągam paczkę pierniczków zalatujących tablicą Mendelejewa — taka pociecha po drożdżówkach, których nie było. Pożeram połowę.
Na podjeździe do Wisły znowu ciepło a ja zaczynam się zataczać. Robię zjazd do hotelu PKS i ucinam 15-minutową drzemkę. Więcej to rozpusta, bo chcę z rana opuścić Śląsk. Potem zostanie mi "jedynie 200km" po płaskim do Złotego Stoku, gdzie "porządnie się wyśpię 6 godzin" przed dalszymi górami. Nadmienię tylko, że oba sformułowania brzmiały mi wtedy jak pomysł na wakacje.
W Wiśle na Orlenie coś jem na ciepło i spotykam kogoś z naszych. Nie pamiętam kogo, ale był bardziej nieprzytomny ode mnie. Zasypiał na stojąco, bredził. Panie za ladą też nie do końca ogarniają, wchodząc do toalety potykam się o kanister z wodą, który ktoś postawił w środku przejścia. Wariatkowo. Uciekam.
Wisła, Ustroń, fale ciepła i gorąca, brzydko, nudno, sennie. W Cieszynie do myślenia zmusza mnie korek i konieczność ogarniania intensywnego ruchu drogowego. Patrzę na zegarek. 5:30. Powariowali, czy co? A może to mi się pomyliło i to piąta po południu? Uciekać! Do przodu!
Zebrzydowice, wjazd do Czech. Jakieś ścieżki rowerowe, chodniki, znowu Polska. Zimno. W wiosce na poboczu leży rower. Fajny, karbonowy Spec. Chyba od nas ale jeźdźca ani śladu.
Przekraczam Odrę. Nigdy nie widziałem jej w górnym biegu. Taka malutka. Pędzę przed siebie, gdy nagle widzę, że na nawigacji nie ma śladu. Miałem skręcić zaraz za mostem. Zawracam. Widzę jakiegoś szosona i gonię go, bo to niechybnie ten od porzuconego roweru. Za chwilę jestem na jakiejś krajówce, pełno TIRów. Co któryś wściekle trąbi, wyprzedzając.
— A sam sobie jedź po tej czerwonej kostce, debilu! — odkrzykuję, pokazując międzynarodowy znak pokoju.
Dopadam jeźdźca. To Alois. Od startu tasujemy się na trasie ale nie było okazji porozmawiać. Niedługo zjeżdżamy z krajówki i możemy już gadać w parze, ciągle jednak trzymając przyzwoite tempo. Dociągamy tak do Kietrza, gdzie ja ogłaszam przerwę i idę splądrować Biedrę.
Pochłaniam bułki, popijam jogurtem i colą, ale nie pomaga. Słabnę. W okolicy Suchej Psiny robię postój pod pretekstem "nie chce mi się". Żeby nie marnować czasu kompletnie, smaruję co mogę. Wlokę się do Głubczyc, znowu zakupy, tym razem kofeina w płynie. Nie pomaga. Na centralnym placu po prostu zjeżdżam na trawnik i przewracam się pod drzewem.
Zwlekam się. W jakiejś wiosce kupuję pół litra energytrucizny. Lekko mnie cuci.
Doba 7
Niedługo wpadam na krajówkę i docieram do Prudnika. Cieszę się, że to już prosta droga przez Paczków do Złotego Stoku. Mylę się i dobrze, że nie znam prawdy, bo bym się podłamał, tym bardziej że coraz bezczelniej wieje w pysk. Po drodze napotykam Daniela siedzącego koło drogi. Jemu też odcięło prąd, a przecież ruszał w tę drogę bardziej wypoczęty. Jest dla mnie punktem odniesienia w momentach gdy własna głowa nie do końca funkcjonuje. Przecież to organizator imprezy i weteran wszystkich jej edycji. Skoro jedziemy podobnie, to nie jest ze mną źle.
W Głuchołazach napalam się na pierogi ale trzeba długo czekać. Łapię więc kebaba, kilka razy przechodzę przez kurtynę wodną na rynku bo dzień już gorący i parny. Trochę się budzę ale z kolei bolący ząb doprowadza mnie do szału. Dłubię w nim, stukam, bezskutecznie. Pomaga lód i zmrożona cola zakupione w następnej miejscowości. Zimno koi ból, można jechać.
Pod Otmuchowem docieram do tej krajówki, o której myślałem, że już na niej jestem. Zaczyna się bezpośrednia walka z silnym, zachodnim wiatrem, który próbuje mnie zatrzymać. Mam dość. Pójdę spać, o północy wstanę, nie będzie wiało. Dajcie tylko łóżko. Zajeżdżam do dwóch lokali ale nie ma nikogo z obsługi. Mijam Paczków i wyjeżdżam na totalne lotnisko. Idealnie płasko, wiatr co do pół stopnia w osi drogi, oczywiście w mordę. Mam dość.
W zaćmionej głowie liczę dni i kilometry. Wychodzi mi, że muszę robić po 400km dziennie, żeby zdążyć w limicie. Jestem już o krok od wysłania SMSa, że w związku z brakiem szans na dotarcie o czasie idę spać do syta a rano pomyślę dalej. Wtedy reflektuję się, że policzyłem sobie o dobę za mało. Rachunek zaczyna być korzystniejszy. Odzyskuję trochę sił.
W końcu równina urywa się i po dwóch zafalowaniach terenu jestem w Złotym Stoku. Wpadam do sklepu, pochłaniam litry płynów i zjadam jakąś małą bułkę. 53 kilometry od Głuchołaz pod ten cholerny wiatr zajęły mi 4 godziny!
Wyciągam smartfona, sprawdzam pobliskie agroturystyki i ośrodki. Dzwonię. Dwa nie istnieją, w kolejnych dwóch "Na jedną noc? NIEDASIE!". Nawet stawki nie zaproponują, tylko wykręcają się bzdurami, jakbym jakąś dżumę roznosił. Jak w tym kraju ma się zadomowić kapitalizm?
Porzucam te telefoniczne poszukiwania i ruszam. W Stroniu Śląskim roi się od kwater, ktoś na pewno mnie przyjmie.
Na podjeździe wydarza się cud. Odżywam. Przepada gdzieś zmęczenie z dwóch dni i nocy ciągłej jazdy, klarują się myśli, znika ból. Budzi się chęć by jechać w kolejną noc, w moją cudowną Kotlinę Kłodzką, którą znam i uwielbiam. Mocniej przyciskam, łagodny podjazd wręcz topnieje w oczach.
Zaglądam jeszcze w telefon i orientuję się, że Daniel wyprzedził mnie gdy siedziałem w Złotym Stoku. Piszę do niego. Właśnie jest na Przełęczy Jaworowej i ubiera się do zjazdu. Doganiam go w Stroniu pod sklepem, gdzie na mnie czeka. Proponuje by jeszcze przed noclegiem pokonać Puchaczówkę, żeby nie jechać jej z rana gdy nogi zesztywniałe. Robimy zakupy i wspólnymi siłami obdzwaniamy hurtem wszystkie agroturystyki jakie Google zna. W końcu udaje się i zaklepujemy nocleg w Idzikowie na zjeździe.
Przełęcz zdobywamy dość sprawnie. Na górze niespodzianka. Czekają kibice, którzy kawałek wcześniej na asfalcie namalowali piękne logo MRDP. Ale to przyjemne gdy okazuje się, że nieznani ludzie wiedzą o imprezie i chce im się przyjechać dopingować!
Ubrani, puszczamy się w zjazd. Nie zdążyłem wymienić baterii w lampce ale okolicę znam. Jadę na pamięć i nagle... czuję swobodny lot i ląduję na jakimś szutrze. Zwinęli asfalt! Co prawda znaków był tuzin a przełęcz w ogóle zamknięta dla samochodów, ale i tak dałem się zaskoczyć remontem. Co za arcydebil — ja się pytam — zerwał asfalt właśnie w tym miejscu, gdzie był on całkiem dobry? Dlaczego nie wzięto do remontu dziur od Stronia, tylko właśnie to?
Nieważne. Niedługo doganiam Daniela, który już rozmawia z gospodarzami. Wyszli na drogę by nas przechwycić. Przemili ludzie, wprowadzają nas na kwaterę, parzą gorącą herbatę. W łazience wanna. Daniel krótkim "nawet o tym nie myśl" przywołuje mnie do porządku. I tak zatykam odpływ na czas prysznica i cieszę się tym ciepłem. Koloru wody nie będę opisywał. Ledwo wychodzę z wanny, dostaję dreszczy. Noc zimna a kto by włączał ogrzewanie w sierpniu, jak chata pusta? Daniel wynajduje gdzieś suszarkę do włosów i instruuje mnie bym grzał nią powietrze w sypialni podczas gdy on będzie się kąpał. No jasne. Chyba odruchowo wyłączyłem urządzenie nim straciłem przytomność, bo chata nie poszła z dymem.
Budzik. Zbieram się automatycznymi ruchami, zjadam co zostało. Daniel odmawia współpracy, więc ruszam sam. Ledwo wyjeżdżam z Idzikowa, gdy widzę jak zza Gór Bystrzyckich do Kotliny zsuwa się burza. Zaraz padają pierwsze krople deszczu.
Taka to była burza. Zmoczyła ubranie, co nie jest kłopotem, ale zmoczyła też i buty. I poszła. Daniel wstał godzinę później i był suchy.
Docieram na Orlen. Kawka, ciastko. Spomiędzy zębów wyłazi mi coś i... cały ból ustaje. Miły prezent o poranku. Ruszam śmiało podjazdem, na którym znowu spotykam Aloisa.
Razem jedziemy Doliną Orlicy, miejscem które wręcz uwielbiam. Nawet w tej szarej pogodzie jest piękna. Na podjeździe do Zieleńca urywam się. Mam dziś energię, nie to co wczoraj.
Zeżarłem tartę z owocami, bułkę ze szpinakiem, dwie drożdżówki. Potem podjazd w Góry Stołowe. Nie przepadam za nim, jest taki nijaki i po dziurach. Na szczęście zjazd do Radkowa z nawiązką to wynagradza. Równy jak stół asfalt i słynne 100 zakrętów wśród drzew i skał. Tę stronę lubię.
Na dole spotykam Romka. Nie ma już siły trzymać głowy, rozważa przypięcie kasku ekspanderem do spodenek.
Doba 8
Niby moja okolica a tej drogi nie znam. Nie wiedziałem, że do Tłumaczowa jest taki szalony zjazd. Potem droga Sokolica - Krajanów - Dworki. Tędy też nie jechałem ale legendy o tutejszym asfalcie doszły mych uszu. Przesada, widywałem gorsze. Tempo mi spada, przydałoby się coś zjeść, ale w tych wioskach ani śladu sklepu. Trzeba do Głuszycy.
Zjeżdżam na główną drogę. Jeszcze tylko próba zabójstwa ze strony wypindrzonej laski w tuningowanym Escorcie, która wyprzedza TIRa nie zważając na moją obecność. W Głuszycy znajduję obiecująco wyglądającą restaurację. Pod nią rowery, nasze i nie nasze, w środku miła pani i ciekawe menu. Na dodatek zaczyna padać — pierwszy na trasie deszcz, którego nie przyjmę na łeb. Z wilczym apetytem rzucam się na placka po węgiersku. Przy pierwszym kęsie coś włazi mi w zęby i cały ból powraca, psując przyjemność z jedzenia, z jazdy, z życia. Zaćmiewa myślenie tak, że niemal odjeżdżam bez płacenia a potem omijam sklep i kręcę się po miejscowości jak debil.
Gdy pakuję zakupy, ktoś mnie obejmuje. Kacha! Przyjechała kibicować wraz z moją mamą, parą naszych przyjaciół i ich kilkutygodniowym synem Jasiem. Ale ekipa! Podają herbatę, jedzenie. Przecież nie wolno! "Pij, częstujemy wszystkich." No dobra.
Przede mną spokojniejszy fragment. Łagodny podjazd do Rybnicy Leśnej, łagodny zjazd do Unisławia, łagodny deszcz pod Mieroszowem. Dopiero w Łącznej zaczyna się rześki podjazd. Za szczytem ktoś na mnie trąbi bo... omijam dziury. Coś ci kierowcy dzisiaj nerwowi. Chyba ostatnia sobota wakacji napina im gdzieś żyłkę.
Na wyjeździe z Lubawki wyprzedza mnie Marcin. Tasujemy się na podjazdach i wspólnie zajeżdżamy na zakupy w kowarskim Netto, po których nasze tempo zaczyna się lepiej zgrywać. Nie na długo, bo w Piechowicach Marcin ogłasza przerwę na nocleg. Sam nie pamięta kiedy spał, więc chyba pora najwyższa.
Kawałek krajówką i jestem na podjeździe w Szklarskiej. Jest bardzo nieregularny. Pojawiają się strome ścianki, które idę, podjadając. Łagodniejsze podjeżdżam. Na Zakręcie Śmierci robię postój na smarowanie maścią i uzupełnienie ubioru przed zjazdem. Marcin jednak nie spał i mnie dogania podczas tych czynności, ale ja znowu odjeżdżam.
Za Izerami kotłuje się burza. Na szczęście zostaje tam, ale kanonada piorunów za granią wygląda imponująco. Orlen, na który liczyłem, prowadzi nocną sprzedaż przez okienko. Jadę więc dalej i natrafiam na ścianę. A przecież miał być koniec gór!
Docieram tak do wyciągu narciarskiego i w końcu jest naprawdę w dół. Długo w dół. Mijam Stację Wolimierz, o której myślałem w kontekście noclegu. Tymczasem trwa tu jakiś potężny punkowy koncert i cała wieś się trzęsie. Zauważam, że okolica obfituje w wyjątkowo luksusowe wiaty PKS z solidnym zadaszeniem i osłoniętą trzema ścianami szeroką ławą. Gdy za Leśną podjazdy nie wchodzą tak jak bym tego chciał, odpuszczam.
Pobudka po 3 godzinach normalna. Znowu telepawka, choć mniejsza, bo już nie jest tak wilgotno jak w poprzednie noce. Spotykam znowu Daniela, w Zgorzelcu pani otwiera nam stację i zajadamy śniadanie. Samo miasto sprzątane jest właśnie po festynie, który w dzień mocno utrudnił przejazd innym zawodnikom.
Potem wtykam słuchawki w uszy. Kilometry lasu, prawie żadnych zabudowań, coraz gorsze asfalty. Za Przewozem zaczynają się już jakieś żarty. Droga wojewódzka wyłożona ordynarnym brukiem, miejscami wielkie dziury i piach. Cywilizacja z rzadka objawia się w widoku pojedynczych, zaniedbanych ceglanych chat.
Przed PK w Czaplach zbiera się nas czteroosobowa grupka i wspólnie zasiadamy pod sklepem na porządne śniadanie.
Doba 9
Za Czaplami wpadamy na krajówkę i przez chwilę pędzimy z wiatrem, rozwijając prędkości ok. 30km/h. Dawno tak dobrze nie było! Szkoda że krótko. Grupka rozciąga się, a gdy staję na Lotosie za potrzebą, gubię resztę ekipy z zasięgu wzroku. Potem powoli odnajdujemy się w lesie, pokonując kilometry bruków i półdróg lubuskich (półdroga: jeden pas asfaltu rzuconego na piach, drugi pas asfaltu pozbawiony; ci co jadą po stronie piasku, korzystają z lewego pasa, o ile z przeciwka nic nie jedzie). Dookoła sosnowa monokultura, z rzadka pojawia się jakieś jezioro.
Bruk osiąga swoje apogeum w Brodach. Pokrywa wszystkie drogi i stertami zalega pod pałacem, który ponoć jest remontowany. Scena dość surrealistyczna. W środku lasu pałac, który do końca się nie rozpadł i jego remont, który nigdy na serio się nie zaczął. Do tego coraz większy upał i doskwierająca senność. Wysyłam SMS z punktu kontrolnego i uciekam.
Do Gubina znowu piłowanie pod wiatr, po nudnej i prostej drodze wojewódzkiej. Ruch na szczęście niewielki. Sam wjazd do miasta prowadzi po jakichś absurdalnie dziurawych kocich łbach. Wyjeżdżam nie ujrzawszy żadnego sklepu, pod którym mógłbym zostawić rower bez obaw. A tymczasem jedzenie się skończyło, zaś w bidonach zaczyna robić się sucho.
Kieruję się na prom. Wąska droga prowadzi przez tereny niemal bezludne. Jest niedziela, w nielicznych wioskach sklepiki pozamykane, a pod jedynym otwartym kłębi się tłumek wstawionych i wyraźnie podekscytowanych jegomości — jak na złość chyba największe skupisko ludzi jakie dziś widziałem. No nie, roweru na ich pastwę nie zostawię.
Na przeprawę docieram dosłownie pół minuty po odpłynięciu promu. I dobrze, bo działa tutaj punkt wsparcia prowadzony przez Tomka Ignasiaka i rotacyjnie wspomagających go znajomych. Pomocną dłoń wyciąga do wszystkich zawodników, więc nawet jadący w kategorii Total Extreme mogą skorzystać. A obsługują mnie jak lorda! Zaraz mam umyty i nasmarowany łańcuch, pod tyłkiem ląduje mi wygodny fotelik a przed nosem kanapka z warzywami (genialna odmiana po słodyczach). Nim prom obróci można wiele zrobić. Na pokład dostaję kubek mocnej kawy i słowa pocieszenia, że być może wiatr nie pomaga ale złe nawierzchnie są już za mną. A nastrój mam taki sobie, bo zmagania z brukiem nieubłaganie przesunęły mnie w strefę "pod kreską". Mimo brutalnego cięcia snu do nieludzkiego minimum, jadę za wolno.
Na promie sprawdzam trackera, który ponoć przestał działać. No jasne, wyładowała się bateria. Na szczęście mam pełny power bank... ale nie mam kabelka miniUSB, bo takie właśnie gniazdo jest w trackerze. Świetny pomysł! W czasach gdy każdy ma przy sobie telefon z micro, do trackera dać mini. No to nie będzie mnie widać na mapie.
Po wizycie na wspaniałym punkcie powinienem ruszyć z kopyta. Nie ma szans. Na drugim brzegu jest sklep. Gdy wchodzę do chłodnego wnętrza, zdaję sobie sprawę jak zgrzany jestem. Tankuję wodę, zjadam loda, popijam czymś zimnym i zgarniam stertę ciastek na drogę. Potem sennie turlam się aż docieram do DK29.
Życie znowu jest proste. Przede mną równy asfalt po horyzont a wiatr wieje równolegle do niego. Wiadomo, że nie w plecy. Znowu mozolne piłowanie przeciw masie poruszającego się powietrza. Wykładam się na lemondce i nawet nie staram nie myśleć. Wyczerpany mózg sam się wyłącza i tylko program lewa-prawa-lewa-prawa... działa w tle.
Krajówka w pewnym momencie pięknieje. Po każdej ze stron rośnie podwójny szpaler dorodnych drzew a pomiędzy nimi zielenieje soczysta, regularnie koszona trawa. I w tej okolicy mówię sobie "dość". Dalej nie mogę. Zjeżdżam pod drzewo, wykładam się w jego cieniu, w tej miękkiej zieloności. Resztą świadomości nastawiam budzik na 15 minut i odpływam.
Pobudka. Jak tu pięknie! Szkoda, że trzeba jechać. Sen jednak pomógł, dodał sił i wiary. Dzielnie odwalam kilometry orki pod wiatr aż docieram do Słubic. Tam wpadam do Mc Donald's. Nie musi być smacznie ale musi być dużo i szybko. Ludzi sporo. Tu dzieci, tam dwie koleżanki, obok adwokat wytatuowanemu kolesiowi tłumaczy jak walczyć o złagodzenie wyroku. Moja porcja znika momentalnie i kończy się też zapuszczanie ucha. W drogę!
Po zwrocie wiatr zmienia się na boczny a droga nadal powoli odkręca w prawo. Przez jeden krótki moment wiatr nawet mnie pcha. Co z tego, skoro zaraz nawrót i to połączony z podjazdem z doliny Odry? W Kostrzynie dopadam Romka i jeszcze kogoś. Miła niespodzianka: okazuje się, że Roman ma potrzebny mi kabelek. Podłączam więc ładowanie i niedługo pojawiam się na monitoringu.
Zahaczam o stację benzynową.
— Pan też dookoła Polski? — pyta sprzedawca.
— Też — odpowiadam — Widać że pierwszy nie jestem.
— Panie, co tu się dzieje! Jednemu to się wydawało, że ja hotel z łaźnią prowadzę. Nocować tu chciał.
Słońce zachodzi, zatrzymuję się by uzupełnić ubiór. A tu niespodzianka — komary rypią. Wcześniej nie widziałem ani jednego. Paradoksalnie to dobry znak, świadczący że noce były ciepłe. A zatem może ciepłymi pozostaną? Tu jakby jeszcze nie dotarł panujący na wschodzie piździernik. Babie lato w pełni, na twarzy co rusz lądują pajęcze nici.
SMSami umawiam się z mieszkającą w Szczecinie siostrą. Na mojej trasie przez miasto jest Statoil, czynny 24h. Godzina? Nie będę wcześniej niż o 3 rano — piszę. Kto by się nie skusił na kawę o tej porze?
Do punktu w Osinowie jedzie mi się wyśmienicie. Potem, koło północy, następuje kryzys. W dolinie Odry zalegają mgły i chłód. Z folii NRC odcinam kawałki i pakuję pod nogawki, na kolana. Stawy już swoje oberwały, trzeba im trochę ulżyć. Zapocę się pod tym jak cholera ale przynajmniej nie zmarznę. W uszach słuchawki. Jak coś gada to nie zasypiam a i kilometrów nie liczę bez sensu.
Gdy ponownie z doliny wyjeżdżam w pagórki, spotykam Marcina. Dużo rozmawiamy, szkoda że nic mi się nie nagrywa w pamięci. W lesie natomiast zaczynają się już konkretne halucynacje. W świetle lampki mam wrażenie, że jadę ulicą pomiędzy wysokimi budynkami o ciemnych oknach. Co rusz widzę ludzi w dziwnych pozach lub nieznane nauce zwierzęta, które z mniejszej odległości okazują się rosnącymi przy drodze krzewami. Nieźle kopie to MRDP, polecam.
Droga do Szczecina dłuży się niemiłosiernie. Siostra już wstała, piszę jej że mam jeszcze jakieś 35km. To sporo, a ja już kompletnie nieprzytomny. W jakiejś miejscowości po prostu siadam na schodkach, chcę nastawić budzik ale zasypiam podczas próby. Na szczęście budzi mnie trzask telefonu wypadającego z dłoni na chodnik. Wyszła drzemka regeneracyjna o długości zero (i podobnej skuteczności).
Paradoks szybszej od prędkości światła ekspansji wszechświata nie polega na tym, że jego elementy składowe poruszają się szybciej niż to możliwe, lecz na tym że przestrzeń pomiędzy nimi się rozszerza. Jak odstęp między kropkami na nadmuchiwanym balonie. Jak dystans między Widuchową a Szczecinem. Jestem tak zaspany, że łamię ograniczenia fizyki i docieram do Gryfina, po czym uciekam grawitacji tamtejszych czarnych dziur ukrytych pod postacią przystankowych wiat.
Tablica Szczecin. Znam te numery z poprzedniej wizyty. Do centrum jeszcze pewnie z 10km i ciągle rośnie.
Budzę się ocierając o krawężnik. Na szczęście dalej zerwali asfalt. Będzie telepało, to nie zasnę.
Budzę się podskakując na studzience.
Budzę się stojąc przed skrzyżowaniem. Palec oparty o ekran nawigacji pozwala przypuszczać, że poddałem się rozwiązując jakiś trudny problem nawigacyjny. Ciekawe jaki, skoro od ostatniego skrętu na tej drodze minął czas wystarczający na termiczną śmierć ciągle rozszerzającego się wszechświata?
Rok świetlny dalej widzę w końcu Statoil. Kaśka czeka. Wstyd się przytulać gdy sam czuję, że śmierdzę. Łapię zapiekankę i kawę. Na trawniku koło samochodu siadam na resztce folii, drugą się owijam i... momentalnie zasypiam.
— Chyba musisz jechać — budzi mnie siostra po kwadransie. Bidulka, wstała w środku nocy, tyle się naczekała a ja zamieniłem z nią może dwa słowa nim straciłem przytomność.
— Chyba muszę.
Miasto już powoli się budzi, więc trzeba uciekać. Na horyzoncie szarzeje. Mijam czynny już sklep i dopiero za chwilę reflektuję się, że nie mam nic do jedzenia. Pewnie będzie następny w wiosce. Taa, jasne. Są jakieś fabryki, sklepu ani śladu, a ja w tym coraz intensywniejszym ruchu zaczynam tracić kontrolę nad torem jazdy.
W którejś miejscowości zauważam obszerną wiatę. W środku widać typowo polską dbałość lokalnej społeczności o przestrzeń rekreacyjną. Rozgarniam butelki, plastikowe talerze i inne untesylia. Na szerokiej ławie rozścielam folię, śpiwór i śpię jak panisko. Całą godzinę.
Sen jak zawsze rozwiązuje problemy. Zaraz znajduję sklep zaopatrzony w drożdżówki. Potem następny z bateriami i kiełbasą, których to artykułów bardzo mi brakowało. Spotykam też Marcina i wspólnie z nim pokonuję szalony odcinek krajówki Wolin-Międzyzdroje, ozdobiony wielkim jak wół zakazem jazdy rowerem (pozbawionym zresztą sensu, bo to jedyna droga i do tego z wygodnym poboczem).
Doba 10
W Międzyzdrojach łapiemy banany na drogę i nie zwlekamy. Ciężka praca od przeprawy promowej opłaciła się i teraz wygląda, że zmieścimy się w czasie. Do limitu pozostała doba, do mety jednie 340km. Toż to pikuś, jak niewinna sobotnia wycieczka. Z tej okazji motywujące SMSy nadchodzą hurtem.
Pagórki za Międzyzdrojami przypominają mi, że mam achillesy. Jak boli to żyje. Marcin pokonuje wzniesienia szybciej, wygląda jakby zachował więcej sił. Dziwne że nie jest daleko przede mną. Co stoi na przeszkodzie? Tajemnica rozwiewa się gdy na moich oczach zasypia, zjeżdża z asfaltu w bruzdę w poboczu i lotem przez kierownicę ląduje w rowie.
Ustalamy, że nie próbujemy jechać razem. Ja nie chcę być świadkiem gdy skręci w lewo pod TIRa, on nie chce też nikogo do tego mieszać. Swoim tempem podążam na wschód, mijam Dziwnów, a w Pobierowie zjeżdżam na stację. Tyłek boli mnie nieznośnie i nie mogę znaleźć dobrej pozycji na siodełku, achillesy też się odzywają, głowa zaćmiona. Trzeba temu zaradzić.
Pomogło. Nadmorskie miejscowości przewijają się jedna za drugą. Wszystkie tak samo paskudne i wszędzie dziadowskie drogi. Nie mogę pojąć jak w regionie, w którym turyści co roku zostawiają tonę hajsu, nadal tkwią faszystowskie betonowe płyty albo — co gorsza — jakiś bruk. Jak na zawołanie pojawia się... remont. Ruch wahadłowy. I tak serią przez kilkadziesiąt kilometrów. Na szczęście rowerem łatwo wstrzelić się pomiędzy zmiany i ominąć ten rozgardiasz.
Trzebiatów. Malownicze miasteczko nad jeszcze piękniejszą Regą. W cukierni drożdżówki już zjedzone ale udaje się zapełnić torebkę całkiem fajnymi ciastkami. Z miasta wychodzi droga wiodąca wspaniałym zielonym tunelem rosłych, wiekowych lip. Byłaby jeszcze piękniejsza gdyby tunelem nie grzały bez opamiętania stada ciężarówek. Potem któryś roztrzaska się o lipę i będzie rwetes, że drzewa trzeba wyciąć bo stwarzają niebezpieczeństwo.
Potem droga na Kołobrzeg. Przerabiałem to niedawno. Nienajgorsza ścieżka rowerowa niestety niknie gdzieś na granicy miasta, które z rowerzystą współpracować nie chce. Tu koleiny, tam zakaz. Docieram do centrum świadomy, że wyjazd może być jeszcze gorszy. Krajówka na Koszalin w godzinach szczytu jest ruchliwa a nie ma pobocza. Na szczęście wszystko odbywa się bez nerwów i jakoś tam sobie dyrdam. Marcin, którego znowu spotkałem, powoli mi odjeżdża.
Zwalniam. Czuję opór. Coś jakby koła wtapiały się w asfalt. Przecież upału nie było a słońce już nisko. Sprawdzam czy nie jadę na kapciu. Też nie. Może piasty? Hamulce? Zatrzymuję się, obracam kołami. Wszystko gra. Zatem co, do cholery?
Docieram do sklepu. Pod nim zaparkowany rower. To Maciek. Siadamy razem, ja wciągam potężny kawał kiełbasy z bułką, popijam colą i biorę słodycze na zapas. Ruszam pierwszy i... jakbym dostał skrzydeł. Koło już się nie klei a ja pędzę. Tak pędzę, że mijam skręt w boczną drogę i muszę zawracać.
Mielno, Łazy, tona bezsensownych zakazów jazdy rowerem ale w końcu dobry asfalt. Potem dla odmiany skrót po ażurowych płytach przez jakiś dawny PGR. Dziwna ta okolica. Tu kurort i wielki biznes a zaraz obok bida z nędzą.
Spotykam znowu Marcina ale nie zabawiamy długo. W Dąbkach zjeżdża na drzemkę. Sama miejscowość robi pozytywne wrażenie. Nie ma typowego naćpania bud z rybą, gofrem, gumowymi kaczuszkami. Przestrzeń tutaj jest uporząkowana a ośrodki mają jakiś styl, choć może po prostu po ciemku słabo widzę. Do tego nowe drogi, chodniki i ścieżki rowerowe. A jednak da się?
Nie udało się. Kawa w Darłowie nie przełamie nocnego kryzysu. Zaczynam zwalniać. Dookoła czerwone światełka wiatraków. Jest ich wiele i tworzą dziwne układy, jakby gwiazdozbiory, tyle że czerwone i regularnie migające we wspólnej fazie.
Zastanawiam się nad drzemką ale najpierw ubieram się w warstwę folii pod nogawki, by jeszcze trochę dokręcić. Zastają mnie przy tym Michał i Gosia, którzy samochodem robią objazd końcowego odcinka trasy. Rozmawiamy dłuższą chwilę po czym odjeżdżają łapać nastepnych.
fot. Michał Z.
Kawałek za Ustką odpuszczam i kieruję się na przystanek. Śpię kwadrans, poprawiam drugim. W końcu ruszam i za chwilę Gosia i Michał mijają mnie w drugą stronę.
— Dwie godziny minęły a ty przejechałeś tylko 20 km?
No, może tak być. Jakoś mi ten czas przez palce przeciekł. Zbieram się w sobie i kręcę. Noc standardowo już wilgotna i zimna, więc można się rozgrzać. Trzymam tempo powyżej 25km/h. Powoli jaśnieje. Dookoła snują się mgły, przyczajone w zagłębieniach terenu. Wyglądają przepięknie, tylko dlaczego są tak paskudnie zimne?
Gdy posilam się drożdżówkami, wyprzedzają mnie Marcin i Irek. Doganiam ich niebawem. Trochę jedziemy razem, trochę się tasujemy. Pagórkowaty teren stawia opór, senność spowalnia. Przypominam towarzystwu, że naszym zadaniem jest redukowanie pozostałego do końca dystansu, a nie czasu. Czas pomocy nie potrzebuje.
Upieram się, żeby kończyć tę imprezę czym prędzej. Napieram przed siebie, w końcu docieram do znanego mi już Gniewina, miejscowości zadbanej i całkiem ładnej. Tam czeka zjazd nad jez. Żarnowieckie a następnie ostatni już na trasie podjazd. Zastanawiałem się jak będzie ciężko ale wszedł bez oporu, choć niespiesznie. Zaraz dogania mnie Marcin i wspólnie już finiszujemy. Trafiamy jeszcze na jakiś zaorany asfalt i bruk w Jastrzębiej Górze. Żartujemy, że tu nasze rowery powinny się rozpaść a my na piechotę akurat zmieścimy się w limicie.
Nie ma sensu mordować się o miejsca w tej części stawki. Na metę wjeżdżamy wspólnie z czasem 9 dni 22h 58m.
fot. Agata Ś.
Czytaj dalej: Podsumowanie
Gdyby kolejna edycja odbywała się za rok, odpuściłbym z miejsca. Gdyby była za dwa lata, też pewnie dałbym sobie spokój i zajął się szlifowaniem formy. Ale MRDP jest jak olimpiada, raz na całe 4 lata. Odpuścić udział w igrzyskach? Wskażcie sportowca, który by to zrobił.
W ubiegłym sezonie, poza pięćsetkami, przejechałem BBTour z czasem powyżej 58h i Północ-Południe ponad 67h. To wolno, zbyt wolno. Mógłbym się głupio tłumaczyć fatalną pogodą na obu maratonach, ale kto zagwarantuje, że pogoda na MRDP nie będzie fatalna? I była.
W tym sezonie tradycyjnie pojechałem Maraton Podróżnika, którego ze względu na przedłużającą się zimę i nawał pracy nie poprzedziłem sensownym treningiem. Mizerny wynik pokazał, że trzeba wziąć się do roboty. Od czerwca zrzuciłem 7kg i zrobiłem kilka wycieczek z dziennymi przebiegami w okolicy 200km. Mało, ciągle za mało. Ćwiczyłem też radzenie sobie z minimalnym ekwipunkiem, przyzwyczajałem do przebywania bez przerwy w odzieży rowerowej, spałem w hamaku rozwieszanym na leśnych parkingach i przystankach PKS. Ostatnim sprawdzianem był maraton Karpacki Hulaka, który przejechałem z satysfakcjonującym mnie czasem i całkiem dobrą formą na podjazdach. Wtedy też ostatecznie zdecydowałem się na start w MRDP.
Z wyborem roweru nie było żadnych wątpliwości. Już z myślą o tej imprezie kupiłem model Specialized AWOL. Choć trochę ciężki, rower jest wygodny i ma sporą ramę, pozwalającą na montaż obszernej torby. Poniższe zdjęcie przedstawia go w pełnym rynsztunku; do MRDP zdjąłem błotniki a założyłem lemondkę. Oryginalne opony zamieniłem na Schwalbe Marathon Supreme 700x32c, dość szerokie ze względu na sporą ilość słabych nawierzchni na trasie zawodów.
Wziąłem oczywiście jeden komplet ciuchów, krótkich. Do tego rękawki, nogawki, przeciwdeszczową kurtkę, chustę-rękaw na głowę, cienką polarową bluzę i dwie zapasowe pary skarpetek. Do spania zabrałem śpiwór, hamak (nie użyłem ani razu) i dwa arkusze folii NRC.
Z narzędzi i części wybrałem multitoola, komplet imbusów, skuwacz i spinkę do łańcucha, zapasową dętkę i oponę, kilka łatek, łyżkę do opon, no i oczywiście garść trytek i rolkę taśmy izolacyjnej. Ten pokaźny zestaw okazał się nieprzydatny bo przez cały wyścig nie miałem ani jednego defektu, który dałoby się nim naprawić.
Na kilka dni przed startem rozebrałem przednią piastę i soczyście zakląłem. W łożysku rdza. Specialized w obu fabrycznych kołach dał dziadostwo, jaki widuje się w najtańszych Altusach czy Acerze. Chodzi tu zarówno o jakość samej stali (oceniam na oko, nie jestem znawcą) jak i poziom uszczelnienia. Tył rozbierałem wcześniej i nie było dużo lepiej — syf ale bez rdzy. Obie piasty po przejechaniu 5000km w zasadzie prosiły o wymianę. Na to było za późno. Wyczyściłem, nałożyłem smaru, skręciłem z powrotem. Niedawno też wymieniłem fabryczny suport, który poddał się i zaczął rzęzić. Niby taka dobra marka a w kluczowych miejscach upchnęli tandetę.
Gdybym miał więcej czasu, zaplótłbym porządne koło z prądnicą. A tak dokupiłem tylko powerbank 10Ah oraz drugi, oprócz samrtfona, telefon z długowieczną baterią i funkcjonalnością nie wykraczającą poza wysyłanie SMS i odtwarzanie MP3. W smartfonie pilnowałem, by wyłączać transmisję danych po użyciu, co znacznie przedłużało jego żywotność.
Tak wyposażony, świadom braków i niedociągnięć, zapakowałem się do pociągu do Gdyni. Tam spotkałem Arka w długiej drodze z Sanoka. W Lesznie dosiadł się Kosma a w Poznaniu — Marzena. Wesołą paczką dotarliśmy do końcowej stacji, gdzie nasze drogi rozeszły się. Każde inaczej postanowiło pokonać ostatnie kilometry do bazy maratonu. Ja ruszyłem na kołach, zaliczając gminę Kosakowo, która inaczej świeciłaby białą plamą na mapie.
Start o 12, więc mieliśmy sporo czasu by pogadać i napić się piwa. Tej części najbardziej brakuje w zawodach startujących o poranku. Zawsze trzeba szybko spać. Teraz wszystko było na luzie, odespałem zarwane przed startem noce i rano tylko odrobinę spóźniłem się na plądrowanie szwedzkiego bufetu. Dość jednak, by nie załapać się na naleśniki. Obsługa była wyraźnie zaniepokojona. Co donieśli na salę, znikało natychmiast, a zgromadzeni wołali o jeszcze. Już nie pierwszy raz widzę dowód, że "szwed" i rowerzyści to recepta na bankructwo lokalu.
Koniec końców, przenieśliśmy się pod latarnię w Rozewiu, miejsce oficjalnego startu. Tam pojawiają się pierwsi kibice, m. in. Janus, miki150 i Michuss. Nerwy napięte a odprawa przeciąga się tak, że ostatecznie startujemy o 12:10.
Doba 1
Zaraz po starcie czeka nas kilka kilometrów nierównego bruku. Mam dość szerokie opony, więc nie przeszkadza mi on zbytnio. Szybko wysuwam się na prowadzenie i mam swoje 3 minuty chwały, podczas których przewodzę stawce MRDP 2017. Do triumfu wystarczyło utrzymać to przez kolejne 3140km, niestety nie udało się.
Szybko natrafiamy na absurdalnych rozmiarów korek. Zaczyna się już na wybrzeżu i z małymi przerwami ciągnie aż do Gdyni. Wygląda na to, że słaba pogoda wygnała wszystkich znad morza do domu, bo jak inaczej wytłumaczyć takie wariactwo w sobotnie popołudnie? Omijamy to na różne sposoby — poboczem, środkiem, między pasami. Ani to zabawne ani bezpieczne, szczególnie po wjeździe do Trójmiasta. Metropolię mamy pokonać główną drogą, która na dugim odcinku ozdobiona jest zakazami jazdy rowerem. Ścieżka, jak to ścieżka, czasem pojawia się, czasem znika, czasem przeskakuje na drugą stronę, ale przede wszystkim na prawie całej swej długości nie nadaje się do jazdy rowerem.
Szaleństwo łamania wszelkich możliwych przepisów długo trwać nie mogło i gdzieś pod koniec Sopotu zatrzymuje nas w końcu patrol policji. Patrol rowerowy. Funkcjonariusze chyba rozumieją nasz problem bo kończy się na pouczeniu, które opisuje jak legalnie kontynuować dalszą jazdę. Na szczęście po kilku kilometrach zmagań ze śmieszką znaki w czerwonej obwódce znikają i niedługo mijamy centrum Gdańska, po czym odbijamy z wiatrem na wschód, w kierunku promu w Świbnie.
Na przystani czekają na nas kolejni kibice — Olo i Turysta. Przeprawiać mieliśmy się punktualnie o 16. Wszystko by grało, gdyby prom nie ruszył przed czasem. My popłynęliśmy a ostatnia grupa jeszcze nie nadjechała. Na szczęście warunki do oczekiwania na drugim brzegu były dość komfortowe. Lody, gofry, kto zdążył ten złapał i pierogi. Niektórzy zajęli się konsumpcją obiadu chwyconego w przelocie przez Trójmiasto.
Za promem sytuacja normalnieje. Każdy włącza swoje tempo, dość żwawe ale nie za szybkie. Nie ma sensu się szarpać. Jakiś czas jadę w towarzystwie Wilka, oczywiście parą, bo w naszej kategorii na kole nie wolno. Mimo wolnego lewego pasa szeryf w Sharanie próbuje nas nauczyć swoich zasad korzystania z drogi. Wytykamy mu wyprzedzanie na linii ciągłej, a gdy tego nie pojmuje, kończymy ciętą ripostą. Wkrótce jednak stawka rozciąga się a ruch samochodowy maleje. Zaczyna się jazda solo.
W okolicy Zalewu Wiślanego pojawiają się pierwsze pagórki. Cudowna odmiana po żuławskiej nudzie. Podjazdy z Tolkmicka i Fromborka zaskakują swą wysokością. Jestem tu pierwszy raz w życiu. Piękna okolica, koniecznie muszę odwiedzić na spokojnie.
Za Braniewem powoli zapada ciemność. Przyjemny chłód nocy, pusta droga, tempo bez zarzynania się — taką jazdę lubię. Prowiantu starcza do Bartoszyc, gdzie z zadowoleniem witam sklep 24h. A pod nim dwie migoczące lampki. Nasi.
Ale co to? Okazuje się, że pod sklepem stoją... Hipki. Witek wyprzedzał mnie niedawno ale Agata powinna być daleko z przodu. Okazuje się, że awarii uległa jej nawigacja. MRDP jeszcze nie raz pokaże, że jest to zmaganie nie tylko z pogodą i własnymi słabościami, ale i ze złośliwością sprzętu. Szkoda, że już na początku. Na szczęście Hipki to zaradne bestie i niebawem ruszają. Ja zaś żłopię litr soku, do kieszeni, prócz słodyczy, biorę na noc kiełbasę, bułkę i butelkę coli. W tej okolicy śniadania szybko nie znajdę.
Niebawem nasza trasa zaczyna pokrywać się z Green Velo. Obok biegnie asfaltowa ścieżka a szosę coraz częściej zdobią zakazy jazdy rowerem. Ruchu żadnego, więc bardziej z nudów niż z powodu znaków wybieram niekiedy ścieżkę. Jest bardzo wygodna ale gdzieś przed Węgorzewem na pagórkach dorabiam kilkadziesiąt metrów zbędnego podjazdu. Wracam więc na lepiej zniwelowaną szosę.
W Węgorzewie natrafiam na śpiące na przystankach postaci. Sam nie czuję senności, uzupełniam tylko odzienie na chłodne poranne godziny i jadę dalej. W Baniach Mazurskich wjeżdżam na trasę znaną z Pierścienia Tysiąca Jezior. Niedługo rozwidnia się i w Gołdapi witam dzień kawą na Orlenie. Okazuje się, że dojeżdżam tu dwie minuty po... Remku Siudzińskim; spotykam jeszcze jego ekipę w samochodzie technicznym. Potem dość długo będę deptał mu po piętach nim w końcu wystrzeli by dojechać na metę jako pierwszy.
Tuż przed wschodem, gdzieś pośród miejscowości o dziwnych nazwach, dopada mnie senność. Robię kontrolowaną 15-minutową drzemkę na przystanku, by zresetować mózg. Działa wyśmienicie. Wtedy dogania mnie Rapsik. Ględząc dla zabicia czasu, jedziemy sobie bez większego pośpiechu spory kawał, aż do Szypliszek. Tam moja mapa wskazuje obecność baru dla TIRowców. Pani za ladą zadowolona bo śniadanie zamawiamy jak dla drwala. Idzie spora jajecznica, pieczywo, pierogi, kawa. Gdy wychodzimy z lokalu, miny nam rzedną. Pada.
I padać będzie. Mżawka przeradza się w regularny deszcz. Na krajówce do Augustowa już leje, co nie dodaje uroku tej wyjątkowo nudnej i ruchliwej drodze. Kierowcy tu pędzą zniecierpliwieni, jakby to im chlapało na twarz. Z ulgą witam zjazd z głównej trasy, przy którym spotykam kibiców. Dopingują Dodoelka ale herbatę proponują wszystkim. Co z niefart, że właśnie ożłopałem się zimnej coli.
- dystans: 488km
- sen: 15 minut
Doba 2
Choć mapa wskazywała dzicz i brak cywilizacji, jeszcze przez parę kilometrów pojawiają się bary i sklepy. Bliskość szlaku kajakowego Czarnej Hańczy i Kanału Augustowskiego robi swoje. Pojawia się nawet ścieżka rowerowa o kilka klas bijąca asfalt leżący na szosie. Niestety, po kilku kilometrach kończy się i wyjazd z Puszczy Augustowskiej wiedzie już po dziurach.
Gdzieś pod Lipskiem wyjeżdżam z deszczu. Niestety, trasa odbija w lewo i wracam pod tę samą chmurę. Podobny fenomen wspomniało kilka osób. Stacjonarny front wygodnie ulokował się nad naszym szlakiem i tam postanowił wylać.
Nieprzespana noc i dolina Biebrzy to recepta na nudę. Długie proste ciągną się w nieskończoność. Dopiero w okolicy Kuźnicy zaczyna się jakieś pofałdowanie terenu. Tam gdzieś po raz enty mijam Przemka, który jedzie szybciej ale na dłużej staje. Razem udajemy się na poszukiwanie ciepłego jedzenia. Wybór pada na kebab pod samą białoruską granicą. Na talerzu lądują szczątki zwierzęce przypominające pokrojony pasek od spodni. Ważne że ciepłe. Wyciągam kartkę ze spisanymi kwaterami i ogarniam nocleg w motelu.
Po wyjściu ziąb targa niemiłosiernie. Kilka kilometrów kręcę ile sił, by się rozgrzać. Tym sposobem doganiam Jarka i zwalniam na pogaduchy. Przemek dołącza niebawem, a do zmroku zbiera się nas spora grupka. Po ciemku już przejeżdżamy szutrowy odcinek za Kruszynianami. Rozmoczony deszczem, jest wyjątkowo paskudny. Cieszę się, że nie jadę szosówką na cienkich oponach.
Jeszcze kilkanaście kilometrów zmagań z wiatrem i deszczem na głównej drodze i zajeżdżamy do umówionego motelu. Panie na recepcji dziwnie się uśmiechają. Ogrzewania nie ma, dostajemy jedynie wentylator. Bez większej nadziei rozwieszamy przed nim ciuchy. Kolacja, prysznic i idziemy na uczciwe 6 godzin snu.
Rano oczywiście ciuchy nadal mokre. Dla poprawy tej ponurej sytuacji zakładam świeże skarpetki i na nie foliówki. Motel na szczęście oferuje ciepłe śnadanie, które poprawia humor. Gdy ruszam, jeszcze pokapuje, ale koło Gródka pogoda poprawia się. Do Narewki odzyskuję wigor a nabyte tam drożdżówki przywołują uśmiech na twarzy.
Chyba widzialem slonce! Ktos sprawdzi czy to mozliwe na tej szerokosci geograficznej?
Koło Hajnówki zaczyna się robić nudno. Na szczęście jest ścieżka rowerowa Green Velo. Słuchawki w uszy i puszczam sobie Wiedźmina w formie słuchowiska. Wiatr silny, raczej przeszkadza, ale skupiam się na historii opowiadanej przez lektorów.
Drogi ruskich planistow, kilometrami od linijki. Zamawiam budzenie przed zakretem.
Mijam Siemiatycze. Do wyboru bary, sklepy, a ja, jak na złość, wcale nie jestem głodny. Przebijam się przez most z ruchem wahadłowym — akurat w poniedziałkowy poranek zaczęli naprawiać dylatacje. Za mostem trasa odbija w lewo i wreszcie poranne zmagania z lekko czołowym wiatrem zostają nagrodzone. Teraz wiać będzie w plecy, przynajmniej przez kawałek.- dystans: 294,5km
- sen: 6 godzin
Doba 3
Robi się całkiem ciepło. Doganiam Wiecha, co mnie dziwi, bo jest ode mnie szybszy. Kolejny, który miał problemy ze sprzętem. Robimy postój na zdjęcie ciepłych ciuchów bo słonko niespodziewanie przygrzewa.
Wiatr w plecy, krotkie spodenki. Leze na lemondce i pozdrawiam tych co w pracy!
Oj, gdybym ja wiedział jak mało chwil takiego luksusu będzie na MRDP... Teraz też długo on nie potrwał. Z tyłu pojawiają się dwie burze, które mnie gonią. Jedna z lewej, druga z prawej. Pozytywny efektem jest wiatr, przy którym jadę sobie 35km/h bez większego wysiłku.
Kto w Siemiatyczach ten mokry. My zaraz tez.
Udaje się jednak i uciekam obu burzom. Niedaleko Terespola jednakże dopada mnie mała, lokalna ulewa znikąd. Potężne krople coraz gęściej biją o asfalt. Wiadomo, że popada i zaraz przejdzie. Mijam przystankową wiatę, pod nią ktoś z sakwami. Odruchowo pozdrawiam i widzę, że samotna młoda rowerzystka z promiennym uśmiechem mi odmachuje. W głowie już hamuję, zajeżdżam pod dach i się witam. Tymczasem ciało ignoruje ten scenariusz: dłonie nawet nie drgną w kierunku klamek a stopy jeszcze mocniej cisną na pedały. Co ten sport z ludźmi robi?! Zamiast chwilę poczekać i miło porozmawiać, pędzę w ten deszcz, moczę dopiero wysuszone ciuchy... Ech...
W Terespolu na szczęście wraca słońce. Robię przerwę na obiad. Dalsza droga wiedzie znowu na południe, co oznacza koniec promocji na wiatr w plecy. Do wieczora droga mija bez wyrazu i bez atrakcji. Poza tym, że dogania i wyprzedza mnie kto tylko może. Nie marnuję czasu na postojach, po prostu beznadziejnie wolno jadę. Do czterdziestki jeszcze daleko a tempo mam emeryckie...
We Włodawie Daniel namawia mnie i Byczysa na kolację w barze. Drugiej okazji prędko nie będzie. W sumie dobry pomysł a pierogi z kaszą gryczaną bardzo mi smakują. Odzyskuję siły i przez Lasy Sobiborskie wyrywam do przodu. Niestety, nowe asfalty kończą się niebawem, a ich miejsce zajmuje jakiś koszmar. Dziura na dziurze. Na dodatek robi się mgliście i zimno. Przez kilka wieczornych godzin będziemy z chłopakami tasować się na trasie. Mało kto ma konkretny plan na nocleg, większość jakby odwlekała ten moment poddania się zimnej nocy i snuła się bez sensu z coraz mniejszą prędkością. Mój plan obejmował dojazd do Horodła lub dalej. Trzymając się go, bez sensu omijam bardzo wygodną wiatę w Dubience. W samym Horodle spotykam Krzyśka W, równie nieprzytomnego co ja. Bez pomysłu kładziemy się spać pod urzędem gminy. On na betonie bo ma materac, a ja na trawniku zawijam się w śpiwór i folię NRC.
Pobudka we mgle i przy 4-5C na trawniku. 2/10 nie polecam.
Cztery godziny snu a budzę się bardziej wyprany niż kładłem się spać. Zakutany we wszystko co mam, wlokę się przez Zosin aż do Hrubieszowa na Orlen. Tam zbiera się nas spora ekipa. Wszyscy w minorowych nastrojach, zziębnięci i niewyspani. Toaleta, kawa i ciastko nieznacznie podnoszą morale. Ten nocleg był dużym błędem. Wyssał ze mnie siły i zaowocował sporym spóźnieniem, którego już nie odrobiłem.
Chyba jade Piekny Wschod. Trasa i pogoda sie zgadzaja.
Sławne grzędy przed Tomaszowem Lubelskim dają w kość. Ciągle w górę lub w dół a zesztywniałe nogi i zaspana głowa nie pomagają. Ziąb paskudny. Trochę pociesza to, że raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzany. Wiem jednak, że to na kredyt. W Tomaszowie muszę porządnie zjeść.
Pierogi w Tomaszowie. Nalesnikow brak. Trzeba bedzie dopchac drozdzowkami bo ledwo krece. Ten nocleg byl bez sensu. Wstalem w gorszej formie niz sie kladlem spac
W pierwszej piekarni napotykam porzucone stanowisko pracy. Nikogo z obsługi, nikt nie reaguje na nawoływania. W drugiej na szczęście pełen wybór pączków i drożdżówek. Biorę hurtem i proszę wszystko do jednego wora, który umieszczam na kierownicy. Nim wyjadę z miasta, prawie nic w nim nie ma.
Odbijam na Narol. Tak jak wiało tylko trochę w pysk, teraz wieje weń idealnie. Motywacja siada ale kibice doskonale to odczytują i motywują SMSami. Doganiają mnie Szafar z Waldkiem oraz Gavek, który przepadł bez wieści i na pewno powinien być daleko przede mną. Ci pierwsi są mistrzami logistyki. Trasę zaplanowali, załatwili noclegi. Śpią każdej nocy i są wypoczęci. Gavek z kolei pospał próbując wysuszyć zalany telefon. Trzymają mocne tempo. Chwilę gonię z nimi, rozmawiając. Potem staram się trzymać ich w zasięgu wzroku ale za dużo mnie to kosztuje wysiłku.
- dystans: 349,3km
- sen: 4 godziny
Doba 4
Okolica nudna jak flaki z olejem. Mijam Lubaczów, dojeżdżam do Radymna i oczy mi się kleją. Na stacji kupuję pół litra energygówna i obalam na raz. Jakoś uruchamia to mój mózg. Tym większe moje zdziwienie gdy mijają mnie... Szafar, Waldek i Gavek. Doganiam ich i dowiaduję się, że po prostu zamarudzili na zakupach. Plan na dziś mamy podobny: Wetlina. Tyle że u nich to ma ręce i nogi a u mnie jest życzeniem.
Na wjeździe do Przemyśla wita mnie wujek. Zaprasza bym siadł na moment i zjadł pierogi, które przywiózł. A ja przecież nie mogę! Od lat kibicuje moim szaleństwom rowerowym. Nie chciałem zawracać mu głowy, myślałem że przemknę przez ten Przemyśl, ale się nie udało ;) Trzeba było jednak wybrać inną kategorię i normalnie zajechać na obiad. Pomimo protestów, w mej sakwie lądują bułki.
Przez miasto przemykam jak najszybciej. Przemyśl jest piękny ale nie w godzinach szczytu. Zaczynają się coraz fajniejsze pagórki. Przejeżdżam przez Wiar i gdzieś tam po raz pierwszy zrzucam z blatu.
Góry dodają mi sił. Na zjeździe czuję szczęście, znowu cieszę się, że jadę rowerem. Znika gdzieś ciężar bardzo słabego i mozolnego dnia. Podjazd pod Arłamów jak dla mnie trochę zbyt rozlazły ale piękny. Pędzę do Krościenka, odbijam w stronę Ustrzyk Dolnych.
Pod Biedronką stado Ukrainek z uporem maniaka próbuje sprzedać mi chałwę i cukierki, pomimo wielokrotnej odmowy. Jest też Jarek. Wspólnie decydujemy dociągnąć do Ustrzyk Górnych i bazy noclegowej, do której można wbijać w ciemno. Zgarniamy jeszcze kolację w sklepie i pełni animuszu ruszamy. Minutę później nasz zapał studzi... nagła ulewa.
Moknąć na noc to żadna przyjemność. Świeżo stworzony plan modyfikujemy i wjeżdżamy do pierwszej agroturystyki. Pani kręci nosem ale ma wolny pokój a my pieniądze. Kolacja, prysznic którym trudno się poparzyć, po czym szybciutko chowamy się pod kołdrami na jakieś 6 godzin.
Rano dziarsko ruszamy. Zdziwione sarny uciekają w gęstwinę; chyba jesteśmy dziś pierwsi na rowerach. Bieszczady powoli odsłaniają się z chmur i dają wgląd na swoje piękno. Piąty raz tu jestem i piąty raz pada, więc nie oczekuję cudów ;)
Na zjazdach ziąb niemożliwy.
Bylo wziac zimowe rekawice a nie hamak.
Najsławniejsza tablica ultrasów nadal stoi. W Ustrzykach Górnych tym razem nie ma mety, w Caryńskiej nikt nie czeka. Ba! To nawet nie półmetek. Zatrzymujemy się pod sklepem na szybkie zakupy. Oczywiście utykam w kolejce niezdecydowanych turystów i oczywiście nigdzie nie ma kubła na śmieci. Tu tak chyba zawsze. Tradycynie zostawiam odpadki pod drzwiami sklepu. Dziwne to miejsce. Ważne, że są drożdżówki.
Podjazd w Brzegach biorę na spokojnie, podjadając bułeczki. Jarek zostaje gdzieś z tyłu ale umawialiśmy się na śniadanie w Cisnej. Gdy tam dojeżdżam, znowu pada. Znajduję knajpę, rower zostawiam na widoku. Plan działa. Za chwilę obaj jemy pyszną jajecznicę z przystawkami.
Podjazd w Żubraczach też wchodzi gładko ale na zjeździe dostajemy prawdziwe combo: dziury, ulewę i wiatr w pysk. Zupełnie mokniemy a w Komańczy znowu wychodzi słońce.
- dystans: 240,8km
- sen: 6 godzin
Doba 5
Gdzieś na początku Beskidu Niskiego miła niespodzianka. Na trasie odwiedza mnie kuzynka z małżonkiem i dziatwą. Akurat byli niedaleko na urlopie, nasze zmagania śledzili online, a gdy nadarzyła się okazja, postanowili kibicować na żywo. Umawialiśmy się od wczoraj i w końcu mnie złapali.
— Mamy kanapki — mówi Ola — Może weźmiesz?
— Regulamin zabrania.
— A jakbyś na najbliższym przystanku PKS znalazł kanapki w kuble?
Żarty żartami, a tu trzeba jechać (a to ci nowość!) Zauważam dziwne zjawisko. Pod Komańczą, gdzie zabudowań sporo, drogi były fatalnej jakości, zaniedbane. Tu, w bezludnych pustkach tak charakterystycznych dla Beskidu Niskiego, nagle pojawiają się wspaniałe asfalty a ruchu żadnego. Słonko przyjemnie przygrzewa. Doganiam Jarka, nas też ktoś dogania (nie pamiętam już kto) i na pustej drodze chwilę jedziemy równoległą trójką, jak panowie szosy.
Po południu czołowy wiatr wzmaga się, a długi, delikatny i powoli wyostrzający się podjazd, tak typowy dla tego rejonu, zaczyna nużyć. Chwila zjazdu i następny. W końcu wpadamy na DW 993 do Nowego Żmigrodu. To apogeum nudy. Droga prosta jak od sznurka, długie podjazdy, krótkie zjazdy, wiatr w pysk, a obok sunie karawana ciężarówek. Pobocza oczywiście brak. Jak na złość zaczynają mnie pobolewać okolice ścięgien Achillesa — pokłosie jazdy w deszczu i chłodzie.
W Żmigrodzie za długa przerwa na pizzę. Sprawdzam internety. Ostatniej doby wycofało się sześciu zawodników. Wczorajszy dzień był wyjątkowo ciężki.
Dalej nudne telepanie do Gorlic. A tylko kilku kilometrów asfaltu brakuje by móc piękną trasą pokonywać Magurski Park Narodowy miast pchać się tym głównym ciągiem, pełnym samochodów. Nad Gorlicami przechodzą burze. W jedną trafiamy ale krótki postój na przystanku okazuje się dobrym pomysłem i unikamy głównego opadu.
W Gorlicach towarzyszy nam przez chwilę kolega Jarka. Samo miasto ruchliwe, więc chętnie je opuszczam. Za Ropą robi się spokojniej, zapada powoli zmrok. Stromą ścianę w Banicy pokonujemy pieszo. Ścięgna nie są w najlepszej formie i nie ma sensu się forsować.
W okolicy szczytu dostaję SMS od Transatlantyka. Pisze, że nie mam już nad nim przewagi bo tego dnia nocował dalej. Marek cały czas czuwał i porównywał moją jazdę do swojego udziału w poprzedniej edycji MRDP, gdzie dotarł na metę troche ponad godzinę po limicie. Wiem, że nie jest najlepiej. Do straty z wczoraj dołożyła się mało rześka jazda dzisiaj, w pogodzie rozchwianej od ulewy po upał.
Cudów już nie zdziałam ale przyspieszam. Z górki łatwiej, ruchu nie ma. Za Tyliczem, w dolinie Popradu, wpadam we mgłę. Jest mokro, zimno, niewiele widać. W Muszynie mgła na moment ustępuje a na skrzyżowaniu spotykam Maćka. Ten smaruje się maścią po kolanach, które przestały współpracować. Oj, nie jest wesoło. Chłopcy niedawno tacy rześcy i wyrywni a teraz kontuzje sypią się jak z dziurawego worka.
Wybija północ a ja czuję senność. Chciałem pociągnąć dalej, choćby do stóp głównych tatrzańskich podjazdów, choćby w nocy przejechać tę śmierdzącą drogę do Krościenka, gdzie za dnia trwa walka o życie z kierowcami. Nie ma szans. Oczy się kleją. Deklaruję, że zamieszkuję pierwsze miejsce, które da mi szansę na 4 godziny snu. Jarek przychyla się do pomysłu. Ruszamy dalej w mgłę.
Kilka kilometrów dalej, koło wsi Andrzejówka, dostrzegam po prawej murowaną kapliczkę z uchylonymi drzwiami. Zaglądam. Miejsce jest na dwie osoby i rowery, na podłodze dywany. Nie zastanawiamy się. Szybkie przemeblowanie i leżymy calkiem wygodnie. Jarek nie ma śpiwora, mój jest za cienki na przenikliwy chłód tej nocy, więc w ruch idą folie. Całą noc szeleszczą, wybudzając nas.
Poranek wygląda bardzo słabo. Znowu jest to walka by w dreszczach nie wyrwać spod siebie roweru. Nogi sztywne. Jak mogę tak pędzę na Orlen. Mycie zębów, kawa i ciastko po raz kolejny sprawiają, że czuję się jak człowiek. Panie z obsługi już wiedzą, że "panowie jadą dookoła Polski" i kręcą głowami. Popijając, zaglądam w relację i dowiaduję się, że właśnie wycofał się Tomek, jeden z faworytów. No ładnie, dopiero półmetek a peleton zdziesiątkowany i czołówki też nie ominęło.
Od Starego Sącza robi się cieplej. Drogę na Krościenko pominę milczeniem. Kto jechał w porannym szczycie, ten wie. Odstawiam tu Jarka, zobaczę go dopiero na mecie.
Na podjeździe w Hałuszowej tak ciepło, że aż trzeba się rozebrać. Wiem jaka nagroda czeka na końcu — wspaniała panorama na Tatry.
Po odświeżającym zjeździe nad jeziora zaczyna się kolejna wspinaczka, teraz na Łapszankę. Wiem że tam nagroda jest jeszcze lepsza ale podjazd wyjątkowo mi się dłuży. Dopiero końcówka nabiera charakteru. Kolejnym widokiem wieńczę półmetek. Połowa czasu, ponad połowa dystansu, ale większość gór jeszcze przede mną.
- dystans: 258,1 km
- sen: 4 godziny
Doba 6
Szalony zjazd do Jurgowa zwiastuje tylko tyle, że zaraz trzeba będzie to odrobić podjazdem w Brzegach. I to z nawiązką. Zrobiło się ciepło, przepiękna Białka kusi kąpielą, ale nie ma na to czasu. Wspinam się. Gdzieś w połowie podjazdu pojawia się para pieszych turystów. Powoli ich wyprzedzam ale gdy robię przerwę na odczytanie SMSa, oni znowu są z przodu. Cholera! Żeby jechać wolniej niż się idzie? Zbieram się w sobie i przyciskam mocniej. Ból w achillesach przywołuje mnie do porządku. Na szczęście największa stromizna za mną. Ostatnie metry do Głodówki pokonuję bardzo ostrożnie bo ścięgna nie tylko bolą ale i dziwnie skrzypią.
W schronisku wymieniam trackera do śledzenia online i wcinam podwójną porcję pierogów. Porzucam też bezużyteczny hamak. Odbiorę za miesiąc na Maratonie Północ-Południe, gdzie jadę jako wolontariusz patrzeć jak inni się męczą. Mam nadzieję, że w związku z tą decyzją na dalszej trasie nie będzie więcej deszczu i zimnych nocy, tylko słońce.
Jest tu paru naszych, m.in. Daniel, który zaspał i właśnie się obudził po rozkosznych 12 godzinach snu. Ale mu zazdroszczę! Sam odzyskuję trochę sił bo perspektywy na najbliższe kilometry są niezłe. Teraz będzie długo z górki, następny duży podjazd to łagodne Krowiarki. Ale nie ma co się czarować. Z czasem jest krucho, kolejną noc trzeba zarwać i cisnąć z Tatr aż na Dolny Śląsk bez snu.
Wychodzimy z Głodówki razem z Danielem ale dysproporcja jest ogromna. On rześki, rusza z kopyta. Ja na niewielkich nawet podjazdach zamulam. W końcu staczam się do Zakopanego i znajduję aptekę, gdzie nabywam maść na bolące ścięgna. Trochę pomaga. Przez miasto muszę się przepychać wśród samochodów i w smrodzie spalin. Nie znoszę tej okolicy, nie rozumiem jak ktokolwiek może tu wypoczywać. Sam najchętniej bym to zaorał. W końcu pokonuję ostatni podjazd a przede mną długi zjazd przez Chochołów do Czarnego Dunajca. Znowu trochę odpoczywam.
Droga do Jabłonki zaskakująco spokojna, a potem jest już naprawdę pięknie. Jak zwykle wieczorem, dostaję skądś zastrzyk energii. Robię zakupy na noc: oprócz batonów w kieszeni ląduje słusznych rozmiarów pęto kiełbasy i bułka z ziarnami. Powoli wspinam się na Krowiarki. Podjazd łagodny ale nie nudny, idealny do rozruszania niedomagających ścięgien. Szczyt witam o zachodzie, rozgrzany ale nie spocony. Ubieram się i puszczam w dół, do Zawoji. Ruchu prawie nie ma. Pierwszy raz jadę przez Krowiarki w tę stronę i chyba bardziej mi się podoba. Lubię tę przełęcz. Niewymagająca ale wysoka i z przyjemnym zjazdem w nagrodę.
Na podjeździe w stronę Stryszawy niespodzianka: zwinęli asfalt. Trzy tygodnie temu tu jechałem i nic się nie działo a teraz roboty w pełni. No i dobrze, bo to fajna droga będzie jak położą nową nawierzchnię. Do Orlenu po drugiej stronie dojeżdżam po ciemku i spotykam dwóch naszych. Nie zabawiamy długo. Kawa, smarowanko i jazda. Pani ze stacji ostrzega przed dzikami i słusznie. Spotykam je na pierwszym podjeździe. Dobrze, że nie pędząc w dół.
Kto smaruje ten jedzie.
–Achilles
–Achilles
Druga ścianka za Sopotnią jest wyjątkowo stroma. Spokojnie podchodzę, wcinając kiełbasę. Na szczycie uderza mnie fala gorąca. Jakimś trafem zebrało się tu ciepłe, suche powietrze. Aż chciałoby się skorzystać i rozbić biwak, ale to nie dziś. Zjeżdżam, a w dolinie wilogoć i chłód.
W Węgierskiej Górce zamulam. Najpierw staję żeby zjeść, potem żeby umyć zęby. Tym bardziej, że jeden zaczął mnie rano pobolewać a teraz najzwyczajniej napiernicza, pulsuje. Gdzieś wpada mi w oko reklama "Pogotowie stomatologiczne 24h". Chwilę się waham czy nie zamówić ekstrakcji na miejscu.
Docieram do podjazdu w Szarym. W zasadzie do podejścia, bo w obecnym stanie to ja nawet nie. Chwila spaceru i natrafiam na sławne ażurowe płyty na ściance chyba 20%. Aż się roześmiałem. Zaraz potem śmieję się ponownie bo z przeciwka stacza się... radiowóz. I nic, nawet przez okno nie zagadali. Chyba nie jestem aż tak dziwnym widokiem jak na środek nocy.
Kawałek dalej tablica "Pochodzita". Chyba w złym miejscu stoi, powinna być przed podjazdem. Zaraz potem pojawia się jakiś bruk i znowu z niewyjaśnionych przyczyn robi się gorąco.
Swierszcze graja, cieplo wokolo, nawet zjechalem kawalek bez kurtki i nie dostalem drgawek. Albo sie ten pizdziernik skonczyl albo MRDP zrylo mi beret.
Skądś dolatuje mnie zapach świeżo pieczonych drożdżówek. Nie namierzam źródła ale z tymi świerszczami i ciepłem, którego nie doświadczyłem od startu, wprowadza to bajkowy nastrój. Zaczynam powątpiewać czy to jawa czy sen. Jedzie się tak lekko, przyjemnie, letnio...
Zjazd w Istebnej ustawia mnie na powrót w szeregu bo chmura ciepłego powietrza się skończyła. Staję by się ubrać, z torby wyciągam paczkę pierniczków zalatujących tablicą Mendelejewa — taka pociecha po drożdżówkach, których nie było. Pożeram połowę.
Na podjeździe do Wisły znowu ciepło a ja zaczynam się zataczać. Robię zjazd do hotelu PKS i ucinam 15-minutową drzemkę. Więcej to rozpusta, bo chcę z rana opuścić Śląsk. Potem zostanie mi "jedynie 200km" po płaskim do Złotego Stoku, gdzie "porządnie się wyśpię 6 godzin" przed dalszymi górami. Nadmienię tylko, że oba sformułowania brzmiały mi wtedy jak pomysł na wakacje.
W Wiśle na Orlenie coś jem na ciepło i spotykam kogoś z naszych. Nie pamiętam kogo, ale był bardziej nieprzytomny ode mnie. Zasypiał na stojąco, bredził. Panie za ladą też nie do końca ogarniają, wchodząc do toalety potykam się o kanister z wodą, który ktoś postawił w środku przejścia. Wariatkowo. Uciekam.
Wisła, Ustroń, fale ciepła i gorąca, brzydko, nudno, sennie. W Cieszynie do myślenia zmusza mnie korek i konieczność ogarniania intensywnego ruchu drogowego. Patrzę na zegarek. 5:30. Powariowali, czy co? A może to mi się pomyliło i to piąta po południu? Uciekać! Do przodu!
Zebrzydowice, wjazd do Czech. Jakieś ścieżki rowerowe, chodniki, znowu Polska. Zimno. W wiosce na poboczu leży rower. Fajny, karbonowy Spec. Chyba od nas ale jeźdźca ani śladu.
Przekraczam Odrę. Nigdy nie widziałem jej w górnym biegu. Taka malutka. Pędzę przed siebie, gdy nagle widzę, że na nawigacji nie ma śladu. Miałem skręcić zaraz za mostem. Zawracam. Widzę jakiegoś szosona i gonię go, bo to niechybnie ten od porzuconego roweru. Za chwilę jestem na jakiejś krajówce, pełno TIRów. Co któryś wściekle trąbi, wyprzedzając.
— A sam sobie jedź po tej czerwonej kostce, debilu! — odkrzykuję, pokazując międzynarodowy znak pokoju.
Dopadam jeźdźca. To Alois. Od startu tasujemy się na trasie ale nie było okazji porozmawiać. Niedługo zjeżdżamy z krajówki i możemy już gadać w parze, ciągle jednak trzymając przyzwoite tempo. Dociągamy tak do Kietrza, gdzie ja ogłaszam przerwę i idę splądrować Biedrę.
Pochłaniam bułki, popijam jogurtem i colą, ale nie pomaga. Słabnę. W okolicy Suchej Psiny robię postój pod pretekstem "nie chce mi się". Żeby nie marnować czasu kompletnie, smaruję co mogę. Wlokę się do Głubczyc, znowu zakupy, tym razem kofeina w płynie. Nie pomaga. Na centralnym placu po prostu zjeżdżam na trawnik i przewracam się pod drzewem.
Przycisnalem troche i mam za swoje. Leze pod drzewem, smarowanie tego co boli i 4 minuty drzemki dla resetu mozgu. Szybciej nie pojade, przycinac moge tylko sen.
Zwlekam się. W jakiejś wiosce kupuję pół litra energytrucizny. Lekko mnie cuci.
- dystans: 328,6 km
- sen: 20 minut
Doba 7
Niedługo wpadam na krajówkę i docieram do Prudnika. Cieszę się, że to już prosta droga przez Paczków do Złotego Stoku. Mylę się i dobrze, że nie znam prawdy, bo bym się podłamał, tym bardziej że coraz bezczelniej wieje w pysk. Po drodze napotykam Daniela siedzącego koło drogi. Jemu też odcięło prąd, a przecież ruszał w tę drogę bardziej wypoczęty. Jest dla mnie punktem odniesienia w momentach gdy własna głowa nie do końca funkcjonuje. Przecież to organizator imprezy i weteran wszystkich jej edycji. Skoro jedziemy podobnie, to nie jest ze mną źle.
W Głuchołazach napalam się na pierogi ale trzeba długo czekać. Łapię więc kebaba, kilka razy przechodzę przez kurtynę wodną na rynku bo dzień już gorący i parny. Trochę się budzę ale z kolei bolący ząb doprowadza mnie do szału. Dłubię w nim, stukam, bezskutecznie. Pomaga lód i zmrożona cola zakupione w następnej miejscowości. Zimno koi ból, można jechać.
Pod Otmuchowem docieram do tej krajówki, o której myślałem, że już na niej jestem. Zaczyna się bezpośrednia walka z silnym, zachodnim wiatrem, który próbuje mnie zatrzymać. Mam dość. Pójdę spać, o północy wstanę, nie będzie wiało. Dajcie tylko łóżko. Zajeżdżam do dwóch lokali ale nie ma nikogo z obsługi. Mijam Paczków i wyjeżdżam na totalne lotnisko. Idealnie płasko, wiatr co do pół stopnia w osi drogi, oczywiście w mordę. Mam dość.
W zaćmionej głowie liczę dni i kilometry. Wychodzi mi, że muszę robić po 400km dziennie, żeby zdążyć w limicie. Jestem już o krok od wysłania SMSa, że w związku z brakiem szans na dotarcie o czasie idę spać do syta a rano pomyślę dalej. Wtedy reflektuję się, że policzyłem sobie o dobę za mało. Rachunek zaczyna być korzystniejszy. Odzyskuję trochę sił.
W końcu równina urywa się i po dwóch zafalowaniach terenu jestem w Złotym Stoku. Wpadam do sklepu, pochłaniam litry płynów i zjadam jakąś małą bułkę. 53 kilometry od Głuchołaz pod ten cholerny wiatr zajęły mi 4 godziny!
Wyciągam smartfona, sprawdzam pobliskie agroturystyki i ośrodki. Dzwonię. Dwa nie istnieją, w kolejnych dwóch "Na jedną noc? NIEDASIE!". Nawet stawki nie zaproponują, tylko wykręcają się bzdurami, jakbym jakąś dżumę roznosił. Jak w tym kraju ma się zadomowić kapitalizm?
Porzucam te telefoniczne poszukiwania i ruszam. W Stroniu Śląskim roi się od kwater, ktoś na pewno mnie przyjmie.
Na podjeździe wydarza się cud. Odżywam. Przepada gdzieś zmęczenie z dwóch dni i nocy ciągłej jazdy, klarują się myśli, znika ból. Budzi się chęć by jechać w kolejną noc, w moją cudowną Kotlinę Kłodzką, którą znam i uwielbiam. Mocniej przyciskam, łagodny podjazd wręcz topnieje w oczach.
Nareszcie „moja” Kotlina Klodzka. Mowcie co chcecie ale tu jest najlepiej!
Zaglądam jeszcze w telefon i orientuję się, że Daniel wyprzedził mnie gdy siedziałem w Złotym Stoku. Piszę do niego. Właśnie jest na Przełęczy Jaworowej i ubiera się do zjazdu. Doganiam go w Stroniu pod sklepem, gdzie na mnie czeka. Proponuje by jeszcze przed noclegiem pokonać Puchaczówkę, żeby nie jechać jej z rana gdy nogi zesztywniałe. Robimy zakupy i wspólnymi siłami obdzwaniamy hurtem wszystkie agroturystyki jakie Google zna. W końcu udaje się i zaklepujemy nocleg w Idzikowie na zjeździe.
Przełęcz zdobywamy dość sprawnie. Na górze niespodzianka. Czekają kibice, którzy kawałek wcześniej na asfalcie namalowali piękne logo MRDP. Ale to przyjemne gdy okazuje się, że nieznani ludzie wiedzą o imprezie i chce im się przyjechać dopingować!
Ubrani, puszczamy się w zjazd. Nie zdążyłem wymienić baterii w lampce ale okolicę znam. Jadę na pamięć i nagle... czuję swobodny lot i ląduję na jakimś szutrze. Zwinęli asfalt! Co prawda znaków był tuzin a przełęcz w ogóle zamknięta dla samochodów, ale i tak dałem się zaskoczyć remontem. Co za arcydebil — ja się pytam — zerwał asfalt właśnie w tym miejscu, gdzie był on całkiem dobry? Dlaczego nie wzięto do remontu dziur od Stronia, tylko właśnie to?
Nieważne. Niedługo doganiam Daniela, który już rozmawia z gospodarzami. Wyszli na drogę by nas przechwycić. Przemili ludzie, wprowadzają nas na kwaterę, parzą gorącą herbatę. W łazience wanna. Daniel krótkim "nawet o tym nie myśl" przywołuje mnie do porządku. I tak zatykam odpływ na czas prysznica i cieszę się tym ciepłem. Koloru wody nie będę opisywał. Ledwo wychodzę z wanny, dostaję dreszczy. Noc zimna a kto by włączał ogrzewanie w sierpniu, jak chata pusta? Daniel wynajduje gdzieś suszarkę do włosów i instruuje mnie bym grzał nią powietrze w sypialni podczas gdy on będzie się kąpał. No jasne. Chyba odruchowo wyłączyłem urządzenie nim straciłem przytomność, bo chata nie poszła z dymem.
Budzik. Zbieram się automatycznymi ruchami, zjadam co zostało. Daniel odmawia współpracy, więc ruszam sam. Ledwo wyjeżdżam z Idzikowa, gdy widzę jak zza Gór Bystrzyckich do Kotliny zsuwa się burza. Zaraz padają pierwsze krople deszczu.
Kto rano wstaje ten ma mokro w butach
Taka to była burza. Zmoczyła ubranie, co nie jest kłopotem, ale zmoczyła też i buty. I poszła. Daniel wstał godzinę później i był suchy.
Docieram na Orlen. Kawka, ciastko. Spomiędzy zębów wyłazi mi coś i... cały ból ustaje. Miły prezent o poranku. Ruszam śmiało podjazdem, na którym znowu spotykam Aloisa.
Razem jedziemy Doliną Orlicy, miejscem które wręcz uwielbiam. Nawet w tej szarej pogodzie jest piękna. Na podjeździe do Zieleńca urywam się. Mam dziś energię, nie to co wczoraj.
Przestal bolec zab, ktory od Tatr odbieral mi przyjemnosc z jedzenia. Z tej okazji spladrowalem piekarnie w Kudowie i robie uczte grzejac sie na slonku :)
Zeżarłem tartę z owocami, bułkę ze szpinakiem, dwie drożdżówki. Potem podjazd w Góry Stołowe. Nie przepadam za nim, jest taki nijaki i po dziurach. Na szczęście zjazd do Radkowa z nawiązką to wynagradza. Równy jak stół asfalt i słynne 100 zakrętów wśród drzew i skał. Tę stronę lubię.
Na dole spotykam Romka. Nie ma już siły trzymać głowy, rozważa przypięcie kasku ekspanderem do spodenek.
- dystans: 223,1 km
- sen: 5 godzin
Doba 8
Niby moja okolica a tej drogi nie znam. Nie wiedziałem, że do Tłumaczowa jest taki szalony zjazd. Potem droga Sokolica - Krajanów - Dworki. Tędy też nie jechałem ale legendy o tutejszym asfalcie doszły mych uszu. Przesada, widywałem gorsze. Tempo mi spada, przydałoby się coś zjeść, ale w tych wioskach ani śladu sklepu. Trzeba do Głuszycy.
Zjeżdżam na główną drogę. Jeszcze tylko próba zabójstwa ze strony wypindrzonej laski w tuningowanym Escorcie, która wyprzedza TIRa nie zważając na moją obecność. W Głuszycy znajduję obiecująco wyglądającą restaurację. Pod nią rowery, nasze i nie nasze, w środku miła pani i ciekawe menu. Na dodatek zaczyna padać — pierwszy na trasie deszcz, którego nie przyjmę na łeb. Z wilczym apetytem rzucam się na placka po węgiersku. Przy pierwszym kęsie coś włazi mi w zęby i cały ból powraca, psując przyjemność z jedzenia, z jazdy, z życia. Zaćmiewa myślenie tak, że niemal odjeżdżam bez płacenia a potem omijam sklep i kręcę się po miejscowości jak debil.
Gdy pakuję zakupy, ktoś mnie obejmuje. Kacha! Przyjechała kibicować wraz z moją mamą, parą naszych przyjaciół i ich kilkutygodniowym synem Jasiem. Ale ekipa! Podają herbatę, jedzenie. Przecież nie wolno! "Pij, częstujemy wszystkich." No dobra.
Przede mną spokojniejszy fragment. Łagodny podjazd do Rybnicy Leśnej, łagodny zjazd do Unisławia, łagodny deszcz pod Mieroszowem. Dopiero w Łącznej zaczyna się rześki podjazd. Za szczytem ktoś na mnie trąbi bo... omijam dziury. Coś ci kierowcy dzisiaj nerwowi. Chyba ostatnia sobota wakacji napina im gdzieś żyłkę.
Na wyjeździe z Lubawki wyprzedza mnie Marcin. Tasujemy się na podjazdach i wspólnie zajeżdżamy na zakupy w kowarskim Netto, po których nasze tempo zaczyna się lepiej zgrywać. Nie na długo, bo w Piechowicach Marcin ogłasza przerwę na nocleg. Sam nie pamięta kiedy spał, więc chyba pora najwyższa.
Kawałek krajówką i jestem na podjeździe w Szklarskiej. Jest bardzo nieregularny. Pojawiają się strome ścianki, które idę, podjadając. Łagodniejsze podjeżdżam. Na Zakręcie Śmierci robię postój na smarowanie maścią i uzupełnienie ubioru przed zjazdem. Marcin jednak nie spał i mnie dogania podczas tych czynności, ale ja znowu odjeżdżam.
Za Izerami kotłuje się burza. Na szczęście zostaje tam, ale kanonada piorunów za granią wygląda imponująco. Orlen, na który liczyłem, prowadzi nocną sprzedaż przez okienko. Jadę więc dalej i natrafiam na ścianę. A przecież miał być koniec gór!
Na swiezo bym to podjechal ale dziwnym trafem nie czuje sie swiezy.
Docieram tak do wyciągu narciarskiego i w końcu jest naprawdę w dół. Długo w dół. Mijam Stację Wolimierz, o której myślałem w kontekście noclegu. Tymczasem trwa tu jakiś potężny punkowy koncert i cała wieś się trzęsie. Zauważam, że okolica obfituje w wyjątkowo luksusowe wiaty PKS z solidnym zadaszeniem i osłoniętą trzema ścianami szeroką ławą. Gdy za Leśną podjazdy nie wchodzą tak jak bym tego chciał, odpuszczam.
A jednak sie nie kreci. Za to wiata fajna. Przyoblekam wiec zlocisty kokon i do zobaczenia niebawem.
Pobudka po 3 godzinach normalna. Znowu telepawka, choć mniejsza, bo już nie jest tak wilgotno jak w poprzednie noce. Spotykam znowu Daniela, w Zgorzelcu pani otwiera nam stację i zajadamy śniadanie. Samo miasto sprzątane jest właśnie po festynie, który w dzień mocno utrudnił przejazd innym zawodnikom.
Potem wtykam słuchawki w uszy. Kilometry lasu, prawie żadnych zabudowań, coraz gorsze asfalty. Za Przewozem zaczynają się już jakieś żarty. Droga wojewódzka wyłożona ordynarnym brukiem, miejscami wielkie dziury i piach. Cywilizacja z rzadka objawia się w widoku pojedynczych, zaniedbanych ceglanych chat.
Przed PK w Czaplach zbiera się nas czteroosobowa grupka i wspólnie zasiadamy pod sklepem na porządne śniadanie.
- dystans: 293,2 km
- sen: 3 godziny
Doba 9
Za Czaplami wpadamy na krajówkę i przez chwilę pędzimy z wiatrem, rozwijając prędkości ok. 30km/h. Dawno tak dobrze nie było! Szkoda że krótko. Grupka rozciąga się, a gdy staję na Lotosie za potrzebą, gubię resztę ekipy z zasięgu wzroku. Potem powoli odnajdujemy się w lesie, pokonując kilometry bruków i półdróg lubuskich (półdroga: jeden pas asfaltu rzuconego na piach, drugi pas asfaltu pozbawiony; ci co jadą po stronie piasku, korzystają z lewego pasa, o ile z przeciwka nic nie jedzie). Dookoła sosnowa monokultura, z rzadka pojawia się jakieś jezioro.
Bruk osiąga swoje apogeum w Brodach. Pokrywa wszystkie drogi i stertami zalega pod pałacem, który ponoć jest remontowany. Scena dość surrealistyczna. W środku lasu pałac, który do końca się nie rozpadł i jego remont, który nigdy na serio się nie zaczął. Do tego coraz większy upał i doskwierająca senność. Wysyłam SMS z punktu kontrolnego i uciekam.
Do Gubina znowu piłowanie pod wiatr, po nudnej i prostej drodze wojewódzkiej. Ruch na szczęście niewielki. Sam wjazd do miasta prowadzi po jakichś absurdalnie dziurawych kocich łbach. Wyjeżdżam nie ujrzawszy żadnego sklepu, pod którym mógłbym zostawić rower bez obaw. A tymczasem jedzenie się skończyło, zaś w bidonach zaczyna robić się sucho.
Kieruję się na prom. Wąska droga prowadzi przez tereny niemal bezludne. Jest niedziela, w nielicznych wioskach sklepiki pozamykane, a pod jedynym otwartym kłębi się tłumek wstawionych i wyraźnie podekscytowanych jegomości — jak na złość chyba największe skupisko ludzi jakie dziś widziałem. No nie, roweru na ich pastwę nie zostawię.
Na przeprawę docieram dosłownie pół minuty po odpłynięciu promu. I dobrze, bo działa tutaj punkt wsparcia prowadzony przez Tomka Ignasiaka i rotacyjnie wspomagających go znajomych. Pomocną dłoń wyciąga do wszystkich zawodników, więc nawet jadący w kategorii Total Extreme mogą skorzystać. A obsługują mnie jak lorda! Zaraz mam umyty i nasmarowany łańcuch, pod tyłkiem ląduje mi wygodny fotelik a przed nosem kanapka z warzywami (genialna odmiana po słodyczach). Nim prom obróci można wiele zrobić. Na pokład dostaję kubek mocnej kawy i słowa pocieszenia, że być może wiatr nie pomaga ale złe nawierzchnie są już za mną. A nastrój mam taki sobie, bo zmagania z brukiem nieubłaganie przesunęły mnie w strefę "pod kreską". Mimo brutalnego cięcia snu do nieludzkiego minimum, jadę za wolno.
Na promie sprawdzam trackera, który ponoć przestał działać. No jasne, wyładowała się bateria. Na szczęście mam pełny power bank... ale nie mam kabelka miniUSB, bo takie właśnie gniazdo jest w trackerze. Świetny pomysł! W czasach gdy każdy ma przy sobie telefon z micro, do trackera dać mini. No to nie będzie mnie widać na mapie.
Po wizycie na wspaniałym punkcie powinienem ruszyć z kopyta. Nie ma szans. Na drugim brzegu jest sklep. Gdy wchodzę do chłodnego wnętrza, zdaję sobie sprawę jak zgrzany jestem. Tankuję wodę, zjadam loda, popijam czymś zimnym i zgarniam stertę ciastek na drogę. Potem sennie turlam się aż docieram do DK29.
Życie znowu jest proste. Przede mną równy asfalt po horyzont a wiatr wieje równolegle do niego. Wiadomo, że nie w plecy. Znowu mozolne piłowanie przeciw masie poruszającego się powietrza. Wykładam się na lemondce i nawet nie staram nie myśleć. Wyczerpany mózg sam się wyłącza i tylko program lewa-prawa-lewa-prawa... działa w tle.
Krajówka w pewnym momencie pięknieje. Po każdej ze stron rośnie podwójny szpaler dorodnych drzew a pomiędzy nimi zielenieje soczysta, regularnie koszona trawa. I w tej okolicy mówię sobie "dość". Dalej nie mogę. Zjeżdżam pod drzewo, wykładam się w jego cieniu, w tej miękkiej zieloności. Resztą świadomości nastawiam budzik na 15 minut i odpływam.
Pobudka. Jak tu pięknie! Szkoda, że trzeba jechać. Sen jednak pomógł, dodał sił i wiary. Dzielnie odwalam kilometry orki pod wiatr aż docieram do Słubic. Tam wpadam do Mc Donald's. Nie musi być smacznie ale musi być dużo i szybko. Ludzi sporo. Tu dzieci, tam dwie koleżanki, obok adwokat wytatuowanemu kolesiowi tłumaczy jak walczyć o złagodzenie wyroku. Moja porcja znika momentalnie i kończy się też zapuszczanie ucha. W drogę!
Po zwrocie wiatr zmienia się na boczny a droga nadal powoli odkręca w prawo. Przez jeden krótki moment wiatr nawet mnie pcha. Co z tego, skoro zaraz nawrót i to połączony z podjazdem z doliny Odry? W Kostrzynie dopadam Romka i jeszcze kogoś. Miła niespodzianka: okazuje się, że Roman ma potrzebny mi kabelek. Podłączam więc ładowanie i niedługo pojawiam się na monitoringu.
Zahaczam o stację benzynową.
— Pan też dookoła Polski? — pyta sprzedawca.
— Też — odpowiadam — Widać że pierwszy nie jestem.
— Panie, co tu się dzieje! Jednemu to się wydawało, że ja hotel z łaźnią prowadzę. Nocować tu chciał.
Słońce zachodzi, zatrzymuję się by uzupełnić ubiór. A tu niespodzianka — komary rypią. Wcześniej nie widziałem ani jednego. Paradoksalnie to dobry znak, świadczący że noce były ciepłe. A zatem może ciepłymi pozostaną? Tu jakby jeszcze nie dotarł panujący na wschodzie piździernik. Babie lato w pełni, na twarzy co rusz lądują pajęcze nici.
SMSami umawiam się z mieszkającą w Szczecinie siostrą. Na mojej trasie przez miasto jest Statoil, czynny 24h. Godzina? Nie będę wcześniej niż o 3 rano — piszę. Kto by się nie skusił na kawę o tej porze?
Do punktu w Osinowie jedzie mi się wyśmienicie. Potem, koło północy, następuje kryzys. W dolinie Odry zalegają mgły i chłód. Z folii NRC odcinam kawałki i pakuję pod nogawki, na kolana. Stawy już swoje oberwały, trzeba im trochę ulżyć. Zapocę się pod tym jak cholera ale przynajmniej nie zmarznę. W uszach słuchawki. Jak coś gada to nie zasypiam a i kilometrów nie liczę bez sensu.
Gdy ponownie z doliny wyjeżdżam w pagórki, spotykam Marcina. Dużo rozmawiamy, szkoda że nic mi się nie nagrywa w pamięci. W lesie natomiast zaczynają się już konkretne halucynacje. W świetle lampki mam wrażenie, że jadę ulicą pomiędzy wysokimi budynkami o ciemnych oknach. Co rusz widzę ludzi w dziwnych pozach lub nieznane nauce zwierzęta, które z mniejszej odległości okazują się rosnącymi przy drodze krzewami. Nieźle kopie to MRDP, polecam.
Droga do Szczecina dłuży się niemiłosiernie. Siostra już wstała, piszę jej że mam jeszcze jakieś 35km. To sporo, a ja już kompletnie nieprzytomny. W jakiejś miejscowości po prostu siadam na schodkach, chcę nastawić budzik ale zasypiam podczas próby. Na szczęście budzi mnie trzask telefonu wypadającego z dłoni na chodnik. Wyszła drzemka regeneracyjna o długości zero (i podobnej skuteczności).
Paradoks szybszej od prędkości światła ekspansji wszechświata nie polega na tym, że jego elementy składowe poruszają się szybciej niż to możliwe, lecz na tym że przestrzeń pomiędzy nimi się rozszerza. Jak odstęp między kropkami na nadmuchiwanym balonie. Jak dystans między Widuchową a Szczecinem. Jestem tak zaspany, że łamię ograniczenia fizyki i docieram do Gryfina, po czym uciekam grawitacji tamtejszych czarnych dziur ukrytych pod postacią przystankowych wiat.
Tablica Szczecin. Znam te numery z poprzedniej wizyty. Do centrum jeszcze pewnie z 10km i ciągle rośnie.
Budzę się ocierając o krawężnik. Na szczęście dalej zerwali asfalt. Będzie telepało, to nie zasnę.
Budzę się podskakując na studzience.
Budzę się stojąc przed skrzyżowaniem. Palec oparty o ekran nawigacji pozwala przypuszczać, że poddałem się rozwiązując jakiś trudny problem nawigacyjny. Ciekawe jaki, skoro od ostatniego skrętu na tej drodze minął czas wystarczający na termiczną śmierć ciągle rozszerzającego się wszechświata?
Rok świetlny dalej widzę w końcu Statoil. Kaśka czeka. Wstyd się przytulać gdy sam czuję, że śmierdzę. Łapię zapiekankę i kawę. Na trawniku koło samochodu siadam na resztce folii, drugą się owijam i... momentalnie zasypiam.
— Chyba musisz jechać — budzi mnie siostra po kwadransie. Bidulka, wstała w środku nocy, tyle się naczekała a ja zamieniłem z nią może dwa słowa nim straciłem przytomność.
— Chyba muszę.
Miasto już powoli się budzi, więc trzeba uciekać. Na horyzoncie szarzeje. Mijam czynny już sklep i dopiero za chwilę reflektuję się, że nie mam nic do jedzenia. Pewnie będzie następny w wiosce. Taa, jasne. Są jakieś fabryki, sklepu ani śladu, a ja w tym coraz intensywniejszym ruchu zaczynam tracić kontrolę nad torem jazdy.
Ide spac nim bedzie wypadek
W którejś miejscowości zauważam obszerną wiatę. W środku widać typowo polską dbałość lokalnej społeczności o przestrzeń rekreacyjną. Rozgarniam butelki, plastikowe talerze i inne untesylia. Na szerokiej ławie rozścielam folię, śpiwór i śpię jak panisko. Całą godzinę.
Sen jak zawsze rozwiązuje problemy. Zaraz znajduję sklep zaopatrzony w drożdżówki. Potem następny z bateriami i kiełbasą, których to artykułów bardzo mi brakowało. Spotykam też Marcina i wspólnie z nim pokonuję szalony odcinek krajówki Wolin-Międzyzdroje, ozdobiony wielkim jak wół zakazem jazdy rowerem (pozbawionym zresztą sensu, bo to jedyna droga i do tego z wygodnym poboczem).
- dystans: 357,3 km
- sen: 1,5 godziny
Doba 10
W Międzyzdrojach łapiemy banany na drogę i nie zwlekamy. Ciężka praca od przeprawy promowej opłaciła się i teraz wygląda, że zmieścimy się w czasie. Do limitu pozostała doba, do mety jednie 340km. Toż to pikuś, jak niewinna sobotnia wycieczka. Z tej okazji motywujące SMSy nadchodzą hurtem.
Pagórki za Międzyzdrojami przypominają mi, że mam achillesy. Jak boli to żyje. Marcin pokonuje wzniesienia szybciej, wygląda jakby zachował więcej sił. Dziwne że nie jest daleko przede mną. Co stoi na przeszkodzie? Tajemnica rozwiewa się gdy na moich oczach zasypia, zjeżdża z asfaltu w bruzdę w poboczu i lotem przez kierownicę ląduje w rowie.
Ustalamy, że nie próbujemy jechać razem. Ja nie chcę być świadkiem gdy skręci w lewo pod TIRa, on nie chce też nikogo do tego mieszać. Swoim tempem podążam na wschód, mijam Dziwnów, a w Pobierowie zjeżdżam na stację. Tyłek boli mnie nieznośnie i nie mogę znaleźć dobrej pozycji na siodełku, achillesy też się odzywają, głowa zaćmiona. Trzeba temu zaradzić.
Kofeina, ibuprofen, sudocrem. Mozna jechac dalej.
Pomogło. Nadmorskie miejscowości przewijają się jedna za drugą. Wszystkie tak samo paskudne i wszędzie dziadowskie drogi. Nie mogę pojąć jak w regionie, w którym turyści co roku zostawiają tonę hajsu, nadal tkwią faszystowskie betonowe płyty albo — co gorsza — jakiś bruk. Jak na zawołanie pojawia się... remont. Ruch wahadłowy. I tak serią przez kilkadziesiąt kilometrów. Na szczęście rowerem łatwo wstrzelić się pomiędzy zmiany i ominąć ten rozgardiasz.
Trzebiatów. Malownicze miasteczko nad jeszcze piękniejszą Regą. W cukierni drożdżówki już zjedzone ale udaje się zapełnić torebkę całkiem fajnymi ciastkami. Z miasta wychodzi droga wiodąca wspaniałym zielonym tunelem rosłych, wiekowych lip. Byłaby jeszcze piękniejsza gdyby tunelem nie grzały bez opamiętania stada ciężarówek. Potem któryś roztrzaska się o lipę i będzie rwetes, że drzewa trzeba wyciąć bo stwarzają niebezpieczeństwo.
Potem droga na Kołobrzeg. Przerabiałem to niedawno. Nienajgorsza ścieżka rowerowa niestety niknie gdzieś na granicy miasta, które z rowerzystą współpracować nie chce. Tu koleiny, tam zakaz. Docieram do centrum świadomy, że wyjazd może być jeszcze gorszy. Krajówka na Koszalin w godzinach szczytu jest ruchliwa a nie ma pobocza. Na szczęście wszystko odbywa się bez nerwów i jakoś tam sobie dyrdam. Marcin, którego znowu spotkałem, powoli mi odjeżdża.
Zwalniam. Czuję opór. Coś jakby koła wtapiały się w asfalt. Przecież upału nie było a słońce już nisko. Sprawdzam czy nie jadę na kapciu. Też nie. Może piasty? Hamulce? Zatrzymuję się, obracam kołami. Wszystko gra. Zatem co, do cholery?
Docieram do sklepu. Pod nim zaparkowany rower. To Maciek. Siadamy razem, ja wciągam potężny kawał kiełbasy z bułką, popijam colą i biorę słodycze na zapas. Ruszam pierwszy i... jakbym dostał skrzydeł. Koło już się nie klei a ja pędzę. Tak pędzę, że mijam skręt w boczną drogę i muszę zawracać.
Mielno, Łazy, tona bezsensownych zakazów jazdy rowerem ale w końcu dobry asfalt. Potem dla odmiany skrót po ażurowych płytach przez jakiś dawny PGR. Dziwna ta okolica. Tu kurort i wielki biznes a zaraz obok bida z nędzą.
Spotykam znowu Marcina ale nie zabawiamy długo. W Dąbkach zjeżdża na drzemkę. Sama miejscowość robi pozytywne wrażenie. Nie ma typowego naćpania bud z rybą, gofrem, gumowymi kaczuszkami. Przestrzeń tutaj jest uporząkowana a ośrodki mają jakiś styl, choć może po prostu po ciemku słabo widzę. Do tego nowe drogi, chodniki i ścieżki rowerowe. A jednak da się?
Duza kawa i sprobujmy pojechac to bez snu. Nie chcialbym znowu musiec wychodzic na ziab spod folii.
Nie udało się. Kawa w Darłowie nie przełamie nocnego kryzysu. Zaczynam zwalniać. Dookoła czerwone światełka wiatraków. Jest ich wiele i tworzą dziwne układy, jakby gwiazdozbiory, tyle że czerwone i regularnie migające we wspólnej fazie.
Zastanawiam się nad drzemką ale najpierw ubieram się w warstwę folii pod nogawki, by jeszcze trochę dokręcić. Zastają mnie przy tym Michał i Gosia, którzy samochodem robią objazd końcowego odcinka trasy. Rozmawiamy dłuższą chwilę po czym odjeżdżają łapać nastepnych.
fot. Michał Z.
Kawałek za Ustką odpuszczam i kieruję się na przystanek. Śpię kwadrans, poprawiam drugim. W końcu ruszam i za chwilę Gosia i Michał mijają mnie w drugą stronę.
— Dwie godziny minęły a ty przejechałeś tylko 20 km?
No, może tak być. Jakoś mi ten czas przez palce przeciekł. Zbieram się w sobie i kręcę. Noc standardowo już wilgotna i zimna, więc można się rozgrzać. Trzymam tempo powyżej 25km/h. Powoli jaśnieje. Dookoła snują się mgły, przyczajone w zagłębieniach terenu. Wyglądają przepięknie, tylko dlaczego są tak paskudnie zimne?
Gdy posilam się drożdżówkami, wyprzedzają mnie Marcin i Irek. Doganiam ich niebawem. Trochę jedziemy razem, trochę się tasujemy. Pagórkowaty teren stawia opór, senność spowalnia. Przypominam towarzystwu, że naszym zadaniem jest redukowanie pozostałego do końca dystansu, a nie czasu. Czas pomocy nie potrzebuje.
Upieram się, żeby kończyć tę imprezę czym prędzej. Napieram przed siebie, w końcu docieram do znanego mi już Gniewina, miejscowości zadbanej i całkiem ładnej. Tam czeka zjazd nad jez. Żarnowieckie a następnie ostatni już na trasie podjazd. Zastanawiałem się jak będzie ciężko ale wszedł bez oporu, choć niespiesznie. Zaraz dogania mnie Marcin i wspólnie już finiszujemy. Trafiamy jeszcze na jakiś zaorany asfalt i bruk w Jastrzębiej Górze. Żartujemy, że tu nasze rowery powinny się rozpaść a my na piechotę akurat zmieścimy się w limicie.
Nie ma sensu mordować się o miejsca w tej części stawki. Na metę wjeżdżamy wspólnie z czasem 9 dni 22h 58m.
- dystans: 338,4 km
- sen: 30 minut
fot. Agata Ś.
Czytaj dalej: Podsumowanie
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 18 sierpnia 2017
Dojazd do bazy MRDP
- DST 50.60km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 sierpnia 2017
Gościnnie na III KMT
- DST 264.68km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 28 lipca 2017
Karpacki Hulaka 2017
Krzysiek wymyślił maraton o dość niecodziennej formule. Zadany był punkt startu i mety oraz siedem górskich segmentów, które obowiązkowo trzeba przejechać. Kolejność i kierunek dowolne. Na dodatek, na starcie nie musieliśmy stawić się o wyznaczonej porze, ważne tylko by cały przejazd zmieścić w dość obszernym, trzydobowym okienku.
Całość opatrzył nazwą Karpacki Hulaka i cierpliwie czekał na chętnych. A tych nie było znowu wielu. Sam na początku zareagowałem entuzjazmem. Przecież to góry, które na rowerze uwielbiam! Trochę zrzedła mi mina gdy zacząłem kreślić trasę na mapie. Ilość kilometrów i podjazdów przyprawiała o lekki zawrót głowy. Ale jak człowiek chce jechać MRDP to nie może stosować taryfy ulgowej. Choć trzy doby pozwalają trasę pokonać w dość spokojnym tempie, uznałem że zrobię to non-stop. Trzeba tylko tak się ustawić, by Kraków opuszczać przed porannymi korkami a fragment po Zakopiance i okolicach jechać nocą gdy nie ma ruchu.
Jak zaplanowałem tak zrobiłem. W czwartkowy wieczór byłem w Krakowie, gdzie przechwycił mnie Iwo. Przy rozmowach załadowałem kalorii na następny dzień, aż nagle zrobiło się późno i trzeba było się żegnać. Jeszcze małe zawirowanie w hostelu, do którego spóźniłem się 5 minut po wyjściu recepcjonistki, ale koniec końców około północy kładę się spać. Przed zaśnięciem rzut oka na prognozę. Ma siąpić deszcz. Stąd szybka decyzja, że ruszam odrobinę później, gdy już pojaśnieje.
Spałem krótko, jakieś 4 godziny z przerwami. Na starcie pojawiam się o 5:53 i ruszam dziarsko w stronę Skawiny, by opuścić okolice Krakowa nim zacznie się poranny szczyt. Deszcz siąpi, czasem słabiej czasem mocniej. Na tyle, żeby na jakimś zjeździe upierniczyć ciuchy błotem. Na szczęście pogoda poprawia się dość szybko i wszystko ładnie schnie.
Na stacji benzynowej kawa i szybkie sprawdzenie sytuacji. Krzysiek ruszył przede mną, Olaf trochę po mnie. Później, analizując ślady, dowiem się że wręcz deptał mi po piętach i gdy ruszałem z postoju, on był w zasadzie tylko kilkaset metrów za mną.
Na pierwszy segment wybrałem Beskid Makowski. Głównie za sprawą Makowskiej Góry, którą dwukrotnie już podchodziłem pod koniec dwóch maratonów. Bardzo chciałem się dowiedzieć jak się ją pokonuje na świeżo. Okazało się, że bez żadnego problemu, podobnie jak poprzedzający ją podobnej wielkości podjazd w Sułkowicach, który tak na marginesie jest dużo fajniejszy i bardziej bezpieczny na zjeździe.
W Makowie odwiedzam cukiernię.
— Takim rowerem to chyba ciężko się jedzie? — zagaduje mnie przed lokalem starszy jegomość.
— Ależ skąd. Bardzo lekko. Właśnie podjechałem Makowską Górę — macham ręką w stronę skąd zjechałem.
— Z Jachówki? Rowerem? Niemożliwe...
Zdążyłem już przywyknąć, że robię na rowerze same niemożliwe rzeczy, więc bez owijania w bawełnę opowiadam jak i dokąd jadę. Jedni wierzą, inni nie. Ten uwierzył :)
W Makowie muszę wbić się w sznur samochodów ciągnący ruchliwą krajówką. Na szczęście okazuje się, że dalej jest sporo pobocza, wykładam się więc na lemondce i z wiatrem, dziarskim tempem, docieram w okolice Wadowic. Trochę bruku w centrum, odbicie na Andrychów po już trochę mniej przyjemnej drodze, aż w końcu trasa kieruje mnie w boczną drogę i znowu jestem w górach.
Szybkie tankowanie bidonów i śniadanie pod sklepem następuje tuż przed początkiem kolejnego segmentu, w Beskidzie Małym. A ten zaczyna się konkretną ścianą. Przy najstromszym odcinku stoi dom, w ogródku cała rodzina przerywa rozmowę i bacznie śledzi moje zmagania z grawitacją. Na tym etapie długo nie popatrzą, bo i sił sporo. Gdzieś na zjeździe do Porąbki stuka pierwsze 100 km. Szybko przedostaję się przez zaporę i atakuję kolejny podjazd. Idzie gładko i niebawem jestem w Bielsku-Białej, gdzie robię drobne odbicia celem zebrania gmin.
W brzuchu już burczy. Wiem że kolejnego odcinka przez Beskid Śląski nie ma co zaczynać bez solidnego posiłku. Jak na zamówienie, na samym jego początku, stoi busik z burgerami a obok drugi z lodami. Zamawiam posiłek, a gdy on się robi, odwiedzam sklep z owocami, biorę zapas bananów a na przystawkę wciągam pomarańczę. Burgera popycham ogromnym lodem i mocną kawą. Można jechać!
Szczyrk zaskakuje mnie niewielką liczbą turystów. Trwają jakieś wielkie remonty i przebudowy ośrodka narciarskiego, na szczęście powyżej miejscowości znowu jest zielono i spokojnie. Tutaj jeszcze nie byłem. Podjazd jest bardzo długi ale łagodny, a w nagrodę piękny zjazd do Wisły i zaraz kolejna, bardziej stroma już wspinaczka na Zameczek. Stoi tam sobie rezydencja prezydencka. Wyraźnie widać, że nasze podatki nie idą na marne i ktoś sobie z nich korzysta.
Ja natomiast korzystam ze źródełka. Zrobiło się gorąco a zauważam, że woda płynąca wzdłuż jezdni wydostaje się spod ziemi. Odstawiam więc rower, schylam się nad wybetonowanym korytem i myję twarz, ramiona, oblewam głowę chłodną wodą. W tym czasie mija mnie kilka samochodów. Wyraźnie zwalniają. Nieczęsty to widok, że ktoś myje się w rowie.
Odświeżenie pomaga, od razu lepiej się jedzie, a i widoki coraz piękniejsze. Z głównej drogi na Kubalonkę odbijam w lewo na Stecówkę. Tam wolne od drzew stoki pozwalają cieszyć się panoramą doliny Wisły. Jeszcze zjazd do Istebnej koło jakiegoś przerośniętego ośrodka narciarskiego i segment kończy się na skrzyżowaniu, nie dając w zasadzie innego wyboru jak stromy podjazd pod Koniaków.
Dziwna to okolica. Drogi wojewódzkie zazwyczaj idą dolinami, zaś tutaj ktoś pociągnął ją grzbietem. Dzięki temu sporo widać ale też cały czas grzeje słońce. Jak zwykle w takich przypadkach staję pod sklepem, na raz wciągam litr soku i poprawiam lodem. Miejsce dość gwarne, pełno Polaków i Słowaków a rozmowy toczą się w obu językach, czasem płynnie pomiędzy nimi przechodząc.
Z Koniakowa zjeżdżam przez Kamesznicę. Oj, gdybym ja się przygotował i wiedział, że tu taka ściana! Stromizna spokojnie pozwoliłaby mi pobić rekord prędkości, teraz jednak, pędząc w nieznanie, zadowalam się skromnymi 72km/h. Trzeba będzie kiedyś spróbować to podjechać :)
Niedługo wpadam na DK1. Mało przyjemna ta droga, bo nie ma pobocza i — jak to w tej okolicy bywa — prowadzi przez niekończącą się wieś z rzadka przetykaną miasteczkami. Popołudniową porą ruch jest wzmożony a na tej wąskiej jezdni ciężko mnie wyprzedzić. Na szczęście jadąc w dół sam mogę utrzymać rozsądne prędkości i kierowcy nie szaleją. Mam też wrażenie, że od kiedy jeżdżę w stroju z Maratonu Północ-Południe, kierowcy wyprzedzają mnie ostrożniej. Czasem też pozdrawiają. Szczególnie ci z ciężarówek, gdzie z kabiny można łatwiej odczytać napisy z koszulki. Może wystarczy wzbudzić odrobinę zainteresowania by znudzony kierowca potraktował nas życzliwiej, a nie jak kolejnego zawalidrogę?
Z zachodu nadchodzi burza. Zwalista chmura coraz częściej pomrukuje i błyska. Do Żywca nie zdążę ale może trafi się jakaś knajpka przy drodze? Jest stacja benzynowa z napisem "Bar". Ledwo zaparkowałem a o dach bębnią pierwsze krople deszczu. Okazuje się, że bar oferuje hamburgery i zapiekanki. Stawiam na drugi wariant, mniej ryzykowny, i wchodzę w posiadanie głęboko mrożonego obiektu muzealnego. Mikrofalówka podnosi jego temperaturę ale jakości już nie. Patrząc na burzowy spektakl przez obszerne okno, popijam jeszcze litrowym sokiem pomidorowym. Taka zupka to prawie jak obiad.
Niedaleko za Żywcem żołądek woła o jeszcze. Dzień już ma się ku końcowi, więc wypadałoby dopchać coś na zapas. Niestety, znajduję tylko stację benzynową w Stryszawie. Hotdogi ostatnio mi nie weszły, więc decyduję się na kawę i ciastko. W tym czasie wymieniam SMSy z Krzyśkiem, który jest ciągle jakąś godzinę przede mną. Wstępnie umawiamy się na spotkanie na Obidowej.
Ledwo ruszam, a za rogiem trafiam na bar chwalący się pierogami. Tego przepuścić nie mogę. Zamawiam porcję ruskich, co okazuje się błędem. Nie dość że długo czekałem i nie były zbyt smaczne, to zaraz żołądek się buntuje. Cały podjazd na Przysłop męczę się podwójnie. Na szczęście w Zawoi trafiam na stację, która ma w ofercie lekarstwo na takie dolegliwości, czyli półlitrową dawkę kwasu fosforowego o smaku coli z nutą wiśni. Pomaga jak ręką odjął.
Podjazd na Krowiarki, szczególnie po ciemku, to nuda. Poza kilkoma krótkimi odcinkami, gdzie nachylenie trochę się zmienia, cała filozofia sprowadza się do ustalenia wygodnego tempa i cierpliwego czekania aż podjazd się skończy. Nagrodą za to jest natomiast przyjemny, kilkunastukilometrowy zjazd do Jabłonki. Niedługo z zadowoleniem opuszczam drogę wojewódzką, po której znudzone Seby ścigają się swoimi Audi (w ostatnich latach ta marka wyparła królujące dotychczas na wioskach Golfy, te pewnie już rozpadły się ze starości).
Jakimiś bocznymi dróżkami kluczę przez zaspane wioski. Jedyne co się czasem odezwie to kundel. Czasem takie małe coś, kipiąc agresją rzuca się w pościg a ja bawię się celowaniem butem w jego nos. To pomaga na nudę, tak moją jak i psa, będąc nieszkodliwą zabawą. Trafić w pysk i tak prawie się nie da, w życiu tylko raz tego dokonałem.
W którejś wsi zamiast typowego przerośniętego szczura wyskakuje na mnie... potężny wilczur. Hamuję z piskiem klocków i z całej mocy wydzieram się na psa. Ten momentalnie robi w tył zwrot a jego śladem puszczam jeszcze kilka okrzyków pod adresem właściciela. Środek nocy, brama otwarta na oścież i kilkudziesięciokilogramowe bydlę lata sobie luzem. Reakcji żadnej, nie zapala się nawet światło w oknie. Chwilę potem nachodzi mnie refleksja, że mogłem sprawdzić adres i zadzwonić na policję. Potem przypominam sobie, że to przecież Podhale i policjant na pewno jest jakimś kuzynem właściciela, więc i tak nic by to nie dało.
Sprawdzam telefon i zauważam SMS od Krzyśka, że czeka na Obidowej. A ja mam jeszcze 10km by tam dotrzeć. W tej sytuacji on rezygnuje z czekania i słusznie. Szkoda tylko, że ostatecznie mijamy się o kilkaset metrów. Gdy ja zjeżdżam w dolinę, on przemyka nią właśnie, niknąc za zakrętem. Chwilę później jestem na Zakopiance i wspinam się na szczyt, by tam klepnąć początek segmentu wiodącego przez Podhale i zawrócić. Nad tym fragmentem rozmyślałem najdłużej. Kusiło by Obidową zdobyć klasycznie, przez ścianę w Rdzawce, ale mam tyle kilometrów do przejechania, że w końcu odpuściłem sobie dodawanie kolejnych znanych podjazdów do kolekcji.
W ciemności wspinam się na Ząb. Senność mnie już zaczyna podgryzać, więc wkładam słuchawki i puszczam wiedźmińskie opowieści. Wkrótce orientuję się, że Krzysiek poprowadził tu trasę zaliczając chyba największe stromizny, na dodatek będące wcześniej areną kolarskich zmagań. Asfalt zdobią motywacyjne hasła: "zaraz będzie wspaniale" albo "przyjmij pozycję aero". To ostatnie może dziwić na stromym podjeździe... do momentu aż przednie koło zaczyna odrywać się od asfaltu i siłą rzeczy trzeba się pochylić.
Książkę mam nagraną w postaci słuchowiska. Ładnie tego Wiedźmina zrobili. Tyle że efekty dźwiękowe towarzyszące fantastycznej opowieści zaczynają mieszać w mojej sennej głowie. Co rusz oglądam się słysząc pohukiwanie czy dzwoneczki. Dookoła pustka i noc a ja co chwilę się rozpraszam i patrzę czy coś za mną nie jedzie albo nie lezie. W końcu daję spokój, wyjmuję słuchawki z uszu. Zresztą i tak zaczyna się zjazd do Poronina a w towarzyszącym mu szumie nic bym nie słyszał.
Openstreetmap nie kłamał. Ktoś zaktualizował i faktycznie w Poroninie most i droga są remoncie. Omijam przez stację kolejową, wspinam się w stronę Tatr przez Murzasichle. Co za szczęście, że jadę tu nocą. Nie znoszę Podhala za ten syf jaki tu zrobiono. Domy, knajpy, hotele naćpane jedne na drugich bez gustu i porządku, do tego wszystko upstrzone reklamami. Oczywiście dominuje traditional Polish kebab i inne tego typu wymysły — góralskie tradycje już dawno szlag trafił. I nie mam nic za złe miejscowym, którzy po prostu robią biznes. Nie mogę po prostu nadziwić się, że tłumy turystów walą tu co roku i rzekomo wypoczywają. Ale co tam, ich sprawa. Na zdrowie!
Przed szczytem podjazdu zawiesza mi się nawigacja. Zauważam po dłuższej chwili. Trzeba wyjąć baterie, żeby ponownie uruchomić, a w śladzie dziura. Oj, Garmin, przydałaby ci się konkurencja ;)
Zaczyna kropić deszcz a na północnym wschodzie powoli jaśnieje. Biegnąca u stóp Tatr droga wcale nie jest senna. Co chwilę mijają mnie taksówki, zapewne wiozące turystów z Zakopanego na Łysą Polanę. Akurat żeby o brzasku ruszyć na Morskie Oko, nim pojawią się tłumy. Całkiem rozsądnie.
Krzysiek już zameldował się w Głodówce. Pisze SMSy i roztacza wizję kołdry i piwa. Odpowiadam, żeby nie kusił. Przemykam pod schroniskiem i pędzę w dół zjazdem, żeby mi przypadkiem do głowy nie przyszło zawrócić. Naprawdę trudno sobie takich przyjemności odmówić gdy noc nieprzespana a chłód łapie. Potem okaże się, że Krzychu wcale nie żartował. Naprawdę ogarnął mi nocleg i piwo, na szczęście udało się to potem odkręcić.
Na dół docieram kompletnie wyziębiony, na zjeździe też zaczynam przysypiać, a to niebezpieczne. Wpadam na Orlen i chyba wyglądam nienajlepiej, sądząc po spojrzeniu pana na kasie. Biorę dużą kawę, powoli popijam, ale nawet pod koniec kubka wstrząsają mną dreszcze. A przecież siedzę wewnątrz ubrany w wiatrówkę a część ludzi dookoła ma na sobie tylko krótki rękaw.
Z dużym oporem zbieram się. Kawa niewiele pomogła, kilka razy przysypiam podczas jazdy. Gdy za którymś razem budzę się nieomal wjeżdżając z podporządkowanej wprost na ruchliwe skrzyżowanie, zapada decyzja o drzemce. Tylko gdzie? W całej chyba Małopolsce wiaty PKS są nieprzyjazne bezdomnym. Niby drewniane i zadaszone ale ławeczki bardzo wąskie.
Gdzieś przy DW969 układam się w takiej wiacie i nastawiam budzik na za 10 minut. Drogą o tej porze pędzą już samochody, nie idzie zasnąć. Budzik dzwoni, przesuwam go o kolejne 10 minut. Ledwo zasypiam, obok z chrzęstem żwiru zatrzymuje się jakiś bus. Ktoś tam coś marudzi, na koniec krzyczy "pobudka!" po czym z piskiem opon odjeżdża, nie słysząc już mojej mało kulturalnej odpowiedzi którego członka najbliższej rodziny może sobie budzić.
Trochę jednak pomogło. Nawet najkrótsza drzemka czyści umysł, przywraca koncentrację. Zaraz zresztą skręcam w lewo ku podjazdowi w Knurowie. Do końca wahałem się czy dodawać te kolejne metry przewyższenia czy objechać dołem przez Krościenko. Teraz jestem przekonany, że wolałbym wspinać się i ze dwie godziny niż dzielić drogę z rzeką samochodów.
Podjazd jest piękny. Gładki asfalt niezbyt stromą serpentyną wgryza się w zbocze. Co zakręt to wspaniała panorama na miejsce, gdzie widać byłoby piękne Tatry, gdyby nie tonęły w deszczowych chmurach. Koszulka MPP robi swoje bo dogania mnie lokalny szoson i zagaduje. Okazuje się prędko, że mamy wspólnego znajomego. Trochę rozmawiamy, zapraszam go na forum jeśli chce spróbować jazdy na dłuższych dystansach. Konwersacja budzi mnie, odświeża głowę. Zaraz zresztą docieramy do przełęczy i puszczamy się w zjazd przez Ochotnicę. Ależ on piękny! Przez jakieś 30km pedałuję tylko dla przyjemności bo ciągle jest w dół. To chyba najdłuższy odpoczynek na całej trasie! Niestety, ostatecznie znów docieramy do głównej drogi nad Dunajcem i żegnamy się, bo dalej podążamy w przeciwnych kierunkach.
Ruchliwa droga z Tylmanowej do Sącza cieszy się złą sławą wśród rowerzystów. Dziś jednak idzie gładko. Wiatr mi pomaga, pobocze częściej jest niż go nie ma. Wykładam się na lemondce i całkiem dziarsko zasuwam. Mijam Łącko, w nim sporo śliwkowych sadów. Owoców nie widać. Tak im spieszno, że już zebrali? W końcu, bardziej z rozsądku niż z głodu, zatrzymuję się na coś konkretnego. Gdy za płotem wcinam jajecznicę, z przeciwnej strony mija mnie Byczys, o czym dowiaduję się dopiero po imprezie.
Robi się ciepło. Przejeżdżam Stary Sącz, jakimiś przemysłowymi dzielnicami mijam też Nowy. Widoki żadne, upał coraz mocniejszy, sen zaczyna znowu łapać. Spory kopczyk guarany wsypany do jogurtu nie daje żadnych efektów, senność daje się znowu we znaki. To moja najdłuższa dojazdówka, jakieś 120km dzieli dwa kolejne segmenty. W miarę jak zbliżam się do Beskidu Niskiego, ukształtowanie terenu zmienia swój charakter. Długie, łagodne podjazdy powoli ale bezlitośnie zwiększają swoje nachylenie. Jedzie się coraz ciężej, coraz wolniej, choć nie widać dlaczego. Nie lubię łagodnych podjazdów a takich powoli rosnących to nie znoszę szczególnie.
Zaczynam trochę odpływać. Marzy mi się wielka porcja lodów w cieniu pod drzewem. I, jak na zamówienie, za zakrętem widzę wielki parasol z napisem "LODY". Zajeżdżam pod sklep. Ławeczkę i świeżo skoszony trawniczek oddziela od ulicy szpaler tuji rzucających cień. O dziwo nikt jeszcze nie piwkuje; jestem jedynym klientem. Biorę owocowego loda i litr soku. Wykładam się na trawniczku, nastawiam budzik na 10 minut. Wcześniej jednak budzą mnie zimne krople kapiące na twarz. Zasnąłem, nadal dziarsko trzymając nad nosem niedojedzonego loda na patyku! Kończę konsumpcję, przestawiam budzik do przodu. Za chwilę słyszę go i zaczyna robić się niebezpiecznie, bo odruchowo klepię "daj spać dalej". Na szczęście za tujami parkuje samochód, otwierają się drzwi, a z nich wręcz podmuchem wiatru uderza przebój "jesteś szalona, LALALA!". No dobra, dzięki, już wstaję. Na hejnał przyjmuję litr soku i jadę dalej.
Na przełęczy przed Ujściem Gorlickim mijam młodzieżówkę tamtejszego klubu kolarskiego. Miny mają średnie bo zjeżdżać po tych dziurach, które ja podjechałem, to przyjemność nijaka. Ja natomiast dostaję w nagrodę nowiutki asfalt. Mknę do miasteczka na spotkanie z segmentem przez Beskid Niski i Pogórza. W zasadzie bardziej przez te drugie, co ma dzuże znaczenie w kontekście ukształtowania terenu. Beskid Niski to w większości łagodne stoki, ale sasiednie pogórza to prawdziwa rzeźnia i rollercoaster bez trzymanki.
Gdy wyjechałem z Ujścia, mym oczom ukazała się... ściana. Cholernie stromo, do tego w pełnym słońcu. Jakoś ją pokonuję, na górze na szczęście zaczyna się już las. Przeglądam profil wysokościowy i widzę, że takich ścian przede mną spora kolekcja. No cóż, miało być ponad 9000m przewyższeń a brakuje jeszcze 1/3. Przede mną nie ma żadnych dużych gór, nie ma się co łudzić że uzbieranie tego pójdzie gładko.
Droga przez kolejne ścianki to coraz węższy i coraz gorszy asfalt. Miejscami pamięta chyba Łemków i w zasadzie jest zmielony na żwir. Na dodatek na tych wąskich dróżkach panuje niemały ruch. Co chwilę się z kimś mijam, co na tych drogach wymaga zwolnienia i uwagi. Leżący w którejś dziurze baton energetyczny jest wyraźnym znakiem, że nie tylko ja tak tyram. Podnoszę, opakowanie nienaruszone. Pożeram na miejscu. Wyzwolony w organiźmie impuls przypomina, że dawno nie jadłem. W gorącu, bez snu łatwo o tym zapomnieć a skutki wyjechania paliwa do końca mogą być opłakane. Ja się po czymś takim zbieram długo. Trzeba rozejrzeć się za obiadem.
Na którymś zjeździe omal nie kończę udziału w maratonie. Podczas gdy pędzę w dół po dziurach, jakiś pajac przestawia samochód z podwórka na pole takim szerokim skrętem, że nie zostawia mi miejsca przy skraju drogi. Staję na przednim kole, prawie ląduję na masce. Rugam go jak psa ale bez efektu.
Jakiś kilometr dalej, na początku kolejnego podjazdu czeka mnie miła niespodzianka. Z przeciwka pędzi jakiś szoson. Okazuje się, że to Roman. Niestety, wie już że maratonu nie ukończy bo musi wcześniej stawić się w pracy. Szkoda. Nie ględzimy za dużo, w końcu to wyścigi, co nie?
W Stróżach znajduję czynny bar i szybciutko wciągam porządny obiad. Piszę do Krzyśka, który po noclegu jakby odzyskał siły i chyba mnie dogania. Też planuje tu zjeść ale koniec końców ruszam przed jego przybyciem.
Z głównej drogi skręcam w coś małego i momentalnie poznaję miejsce. Tędy jechałem na Zlot forum dwa lata temu. I pamiętam, że była niezła przeprawa po pagórkach. Parę kilometrów dalej nie mogę uwierzyć, że pchałem się tu z wypchanymi sakwami. Chodorowa, Mogilno, Przydonica — ten rejon to istne wariactwo jeśli chodzi o stromiznę dróg. Na szczęście wszystko pokryte nowym, pięknym asfaltem. Jak ktoś się chce wyżyć na ściankach to polecam cały ten rejon: Pogórze Rożnowskie, Ciężkowickie i Pasmo Brzanki. Niewiele tu lasów, dzięki czemu cały czas można podziwiać piękne widoki, a jak ktoś dotrze do wieży w Bruśniku, to będzie mógł ogarnąć przez umieszczoną tam lornetę całą panoramę od Tatr po Bieszczady.
Kawałek dalej, w Mogilnie, spotykam Daniela. Zaczął jazdę dopiero 6 godzin temu, więc tryska energią i humorem. Ma w planie pokonanie trasy w 31 godzin. Cholernie ambitnie. Ja chciałem w 40. Potem okaże się, że obaj byliśmy optymistami, jednak jego czas będzie i tak imponujący.
Jeszcze parę podjazdów, na koniec szalony zjazd nad rojące się turystami Jezioro Rożnowskie. Oj, całkiem inaczej było tu w maju — tak spokojnie i cicho. Ruch spory, więc prę do przodu. W dolinie Dunajca wpadam na krajówkę. Płasko, ruchliwie, pobocze nie nadaje się do jazdy. To nawet motywuje, spinam się by jak najszybciej opuścić tę paskudną drogę i jednocześnie poprawiam podupadające statystyki.
Niedługo potem znowu ktoś mnie zagaduje. Lokalny szoson na przejażdżce. Miło znowu z kimś porozmawiać, czas szybciej upływa. Wspinamy się z Laskowej na Rozdziele. Ależ tu stromo! Mój towarzysz na szosowej kasecie jedzie w jakimś pośrednim przełożeniu a ja wlokę się na najniższym dostępnym biegu. To chyba wystarczające świadectwo, że pora kończyć tę imprezę. Docieramy na szczyt i tu nasze drogi się rozchodzą a ja zaczynam ostatni już segment przez Beskid Wyspowy.
Zapomniałem opierniczyć Krzyśka za podjazd pod cmentarz w Żegocinie. Droga tak stroma, że na towarzyszącym jej chodniku zamontowano... poręcz. Trzeba cisnąć na stojąco. Ściana jakby zrobiona do testowania wytrzymałości łańcucha. Szkoda tylko, że jego zerwanie oznaczałoby zapewne straty w uzębieniu. Chyba specjalnie to wymyślił, żeby w końcu zmusić do zejścia z roweru i prowadzenia. Ale nie ma mowy! Wszystko dotąd podjechałem i resztę też podjadę.
Potem następuje skomplikowany nawigacyjnie labirynt po bocznych dróżkach. Coś jakby konkurs na zaliczenie każdego w okolicy podwórka. A jest ciepły, sobotni wieczór. Tak jak przez cały dzień ludzie zajęci byli pracami w ogródku — koszeniem, pieleniem, sprzątaniem — tak teraz zasiedli przy grillach i piwku. Rodziny komentują moje zmagania. "Patrzcie, Majka jedzie" słyszę zza płotu. No tak, dzisiaj w Krakowie przecież była konkurencyjna impreza o dość pretensjonalnej nazwie — Tur de Poloń czy jakoś tak. Nieważne, bo to przecież jacyś krótkodystansowi amatorzy, nawet dwóch stówek nie ukręcą i kończą ;)
Zapada noc a mi wysiada lampka. Motam więc czołówkę na lemondce bo nie chce mi się kupować baterii na te ostatnie kilometry. Segment wieńczy most w remoncie. Przeprowadzam rower drewnianą kładką i przede mną pozostaje tylko powrót do Krakowa. To oznacza jeszcze kilka wspinaczek przed Wieliczką i jazdę biedaautostradą łączącą ją z grodem Kraka. Dobrze, że już późno i ruch niewielki. Na drodze wyprzedzam dziewczynę na rowerze będącym ewidentnie tym samym co we Wrocławiu jeździ jako rower miejski. To już drugi raz, gdy widzę te maszyny kilkaset kilometrów na wschód od mojego miasta, oczywiście pozbawione wszystkich oznaczeń i reklam. Ciekawe jakimi kanałami one tu docierają?
W końcu klepię metę przy Punkcie Docelowym i wykonuję natychmiastowy zwrot do pobliskiego hostelu. Wjazd pod prysznic a potem do łóżka. Jeść będziemy jutro.
Śpię 11 godzin, po czym znowu przenoszę się na metę. Olaf właśnie dojechał, zaraz pojawia się Krzysiek, a niedługo i Roman. Zaczynam pustoszyć pobliskie lokale gastronomiczne. Duża porcja lodów, risotto, piwko, kawa. Przed pociągiem łapię jeszcze kebaba. Co za szczęście, że kupiłem bilet wcześniej. W pociągu szaleństwo, zajęte prawie wszystkie wieszaki na rowery a pomiędzy nimi cisną się pasażerowie bez miejscówek. Jakaś dziewczyna nieszczęśliwie wyciera mi bluzką łańcuch ale zachowuje dobry humor.
Po drodze do domu przechwytuję solidny obiad od osiedlowego Wietnamczyka, poprawiam jeszcze porcją warzyw i śledzi. Śpię znowu 11 godzin, rano uzupełniam płyny i dopiero potem sprawdzam wagę. I tak zniknął gdzieś kilogram.
Podsumowanie: o imprezie
Pomysł Krzyśka okazał się rewelacyjny. Dużo ciekawszy niż maratony po z góry ustalonych trasach. Fajnie było niespodziewanie spotkać na trasie innych zawodników jadących w drugą stronę, zabawne było z innymi minąć się o metry, nie będąc tego świadomym. Frajdy na pewno dodałaby wyższa frekwencja a także ułożenie segmentów bardziej równoległych, by zadanie ustalenia kolejności zaliczania miało więcej rozwiązań zbliżonych do optymalnego.
Bardzo miłe było też szerokie okno czasowe na przejechanie trasy, a w szczególności swoboda dobrania pory startu. W czasach gdy niemal każdy jeździ z nawigacją możemy sobie pozwolić na taki manewr, a dodaje to też smaczku rywalizacji, gdy nie wiadomo do samego końca jaka będzie kolejność w rankingu.
Na szczęście pomysłodawca planuje za rok powtórkę, uwzględniając doświadczenia z tej edycji :)
Podsumowanie: osobiste
Optymistyczny plan zakładał ukończenie w 40 godzin. Udało się w 41:27, z czego jestem zadowolny. To drugi czas w klasyfikacji, choć w tak małej obsadzie o niczym to nie świadczy. Od zwycięzcy, Daniela, i tak dzieli mnie przepaść.
Był to chyba najtrudniejszy maraton, w jakim brałem udział. Porównać go mogę tylko z zeszłorocznym Północ-Południe, choć tam trudności były innego rodzaju, głównie z powodu bezlitosnej wrześniowej pogody, ogólnego zmęczenia po sezonie a także mojej żenującej wpadki logistycznej (nie wgrałem trasy). Tutaj jednak na mecie pojawiłem się w dużo lepszej kondycji, tak fizycznej jak i psychicznej.
Nigdy nie pokonałem tylu metrów w pionie za jednym zamachem, a na dodatek po raz pierwszy na takim dystansie niczego nie podchodziłem na piechotę. Zgubienie 7kg od czerwca ułatwiło górskie zmagania w sposób, którego się nie spodziewałem.
Karpacki Hulaka dodał mi sporo odwagi przed MRDP, w którym swój udział nadal uważam za wariactwo. A teraz mam jeszcze blisko trzy tygodnie na regenerację i planowanie strategii.
Całość opatrzył nazwą Karpacki Hulaka i cierpliwie czekał na chętnych. A tych nie było znowu wielu. Sam na początku zareagowałem entuzjazmem. Przecież to góry, które na rowerze uwielbiam! Trochę zrzedła mi mina gdy zacząłem kreślić trasę na mapie. Ilość kilometrów i podjazdów przyprawiała o lekki zawrót głowy. Ale jak człowiek chce jechać MRDP to nie może stosować taryfy ulgowej. Choć trzy doby pozwalają trasę pokonać w dość spokojnym tempie, uznałem że zrobię to non-stop. Trzeba tylko tak się ustawić, by Kraków opuszczać przed porannymi korkami a fragment po Zakopiance i okolicach jechać nocą gdy nie ma ruchu.
Jak zaplanowałem tak zrobiłem. W czwartkowy wieczór byłem w Krakowie, gdzie przechwycił mnie Iwo. Przy rozmowach załadowałem kalorii na następny dzień, aż nagle zrobiło się późno i trzeba było się żegnać. Jeszcze małe zawirowanie w hostelu, do którego spóźniłem się 5 minut po wyjściu recepcjonistki, ale koniec końców około północy kładę się spać. Przed zaśnięciem rzut oka na prognozę. Ma siąpić deszcz. Stąd szybka decyzja, że ruszam odrobinę później, gdy już pojaśnieje.
Spałem krótko, jakieś 4 godziny z przerwami. Na starcie pojawiam się o 5:53 i ruszam dziarsko w stronę Skawiny, by opuścić okolice Krakowa nim zacznie się poranny szczyt. Deszcz siąpi, czasem słabiej czasem mocniej. Na tyle, żeby na jakimś zjeździe upierniczyć ciuchy błotem. Na szczęście pogoda poprawia się dość szybko i wszystko ładnie schnie.
Na stacji benzynowej kawa i szybkie sprawdzenie sytuacji. Krzysiek ruszył przede mną, Olaf trochę po mnie. Później, analizując ślady, dowiem się że wręcz deptał mi po piętach i gdy ruszałem z postoju, on był w zasadzie tylko kilkaset metrów za mną.
Na pierwszy segment wybrałem Beskid Makowski. Głównie za sprawą Makowskiej Góry, którą dwukrotnie już podchodziłem pod koniec dwóch maratonów. Bardzo chciałem się dowiedzieć jak się ją pokonuje na świeżo. Okazało się, że bez żadnego problemu, podobnie jak poprzedzający ją podobnej wielkości podjazd w Sułkowicach, który tak na marginesie jest dużo fajniejszy i bardziej bezpieczny na zjeździe.
W Makowie odwiedzam cukiernię.
— Takim rowerem to chyba ciężko się jedzie? — zagaduje mnie przed lokalem starszy jegomość.
— Ależ skąd. Bardzo lekko. Właśnie podjechałem Makowską Górę — macham ręką w stronę skąd zjechałem.
— Z Jachówki? Rowerem? Niemożliwe...
Zdążyłem już przywyknąć, że robię na rowerze same niemożliwe rzeczy, więc bez owijania w bawełnę opowiadam jak i dokąd jadę. Jedni wierzą, inni nie. Ten uwierzył :)
W Makowie muszę wbić się w sznur samochodów ciągnący ruchliwą krajówką. Na szczęście okazuje się, że dalej jest sporo pobocza, wykładam się więc na lemondce i z wiatrem, dziarskim tempem, docieram w okolice Wadowic. Trochę bruku w centrum, odbicie na Andrychów po już trochę mniej przyjemnej drodze, aż w końcu trasa kieruje mnie w boczną drogę i znowu jestem w górach.
Szybkie tankowanie bidonów i śniadanie pod sklepem następuje tuż przed początkiem kolejnego segmentu, w Beskidzie Małym. A ten zaczyna się konkretną ścianą. Przy najstromszym odcinku stoi dom, w ogródku cała rodzina przerywa rozmowę i bacznie śledzi moje zmagania z grawitacją. Na tym etapie długo nie popatrzą, bo i sił sporo. Gdzieś na zjeździe do Porąbki stuka pierwsze 100 km. Szybko przedostaję się przez zaporę i atakuję kolejny podjazd. Idzie gładko i niebawem jestem w Bielsku-Białej, gdzie robię drobne odbicia celem zebrania gmin.
W brzuchu już burczy. Wiem że kolejnego odcinka przez Beskid Śląski nie ma co zaczynać bez solidnego posiłku. Jak na zamówienie, na samym jego początku, stoi busik z burgerami a obok drugi z lodami. Zamawiam posiłek, a gdy on się robi, odwiedzam sklep z owocami, biorę zapas bananów a na przystawkę wciągam pomarańczę. Burgera popycham ogromnym lodem i mocną kawą. Można jechać!
Szczyrk zaskakuje mnie niewielką liczbą turystów. Trwają jakieś wielkie remonty i przebudowy ośrodka narciarskiego, na szczęście powyżej miejscowości znowu jest zielono i spokojnie. Tutaj jeszcze nie byłem. Podjazd jest bardzo długi ale łagodny, a w nagrodę piękny zjazd do Wisły i zaraz kolejna, bardziej stroma już wspinaczka na Zameczek. Stoi tam sobie rezydencja prezydencka. Wyraźnie widać, że nasze podatki nie idą na marne i ktoś sobie z nich korzysta.
Ja natomiast korzystam ze źródełka. Zrobiło się gorąco a zauważam, że woda płynąca wzdłuż jezdni wydostaje się spod ziemi. Odstawiam więc rower, schylam się nad wybetonowanym korytem i myję twarz, ramiona, oblewam głowę chłodną wodą. W tym czasie mija mnie kilka samochodów. Wyraźnie zwalniają. Nieczęsty to widok, że ktoś myje się w rowie.
Odświeżenie pomaga, od razu lepiej się jedzie, a i widoki coraz piękniejsze. Z głównej drogi na Kubalonkę odbijam w lewo na Stecówkę. Tam wolne od drzew stoki pozwalają cieszyć się panoramą doliny Wisły. Jeszcze zjazd do Istebnej koło jakiegoś przerośniętego ośrodka narciarskiego i segment kończy się na skrzyżowaniu, nie dając w zasadzie innego wyboru jak stromy podjazd pod Koniaków.
Dziwna to okolica. Drogi wojewódzkie zazwyczaj idą dolinami, zaś tutaj ktoś pociągnął ją grzbietem. Dzięki temu sporo widać ale też cały czas grzeje słońce. Jak zwykle w takich przypadkach staję pod sklepem, na raz wciągam litr soku i poprawiam lodem. Miejsce dość gwarne, pełno Polaków i Słowaków a rozmowy toczą się w obu językach, czasem płynnie pomiędzy nimi przechodząc.
Z Koniakowa zjeżdżam przez Kamesznicę. Oj, gdybym ja się przygotował i wiedział, że tu taka ściana! Stromizna spokojnie pozwoliłaby mi pobić rekord prędkości, teraz jednak, pędząc w nieznanie, zadowalam się skromnymi 72km/h. Trzeba będzie kiedyś spróbować to podjechać :)
Niedługo wpadam na DK1. Mało przyjemna ta droga, bo nie ma pobocza i — jak to w tej okolicy bywa — prowadzi przez niekończącą się wieś z rzadka przetykaną miasteczkami. Popołudniową porą ruch jest wzmożony a na tej wąskiej jezdni ciężko mnie wyprzedzić. Na szczęście jadąc w dół sam mogę utrzymać rozsądne prędkości i kierowcy nie szaleją. Mam też wrażenie, że od kiedy jeżdżę w stroju z Maratonu Północ-Południe, kierowcy wyprzedzają mnie ostrożniej. Czasem też pozdrawiają. Szczególnie ci z ciężarówek, gdzie z kabiny można łatwiej odczytać napisy z koszulki. Może wystarczy wzbudzić odrobinę zainteresowania by znudzony kierowca potraktował nas życzliwiej, a nie jak kolejnego zawalidrogę?
Z zachodu nadchodzi burza. Zwalista chmura coraz częściej pomrukuje i błyska. Do Żywca nie zdążę ale może trafi się jakaś knajpka przy drodze? Jest stacja benzynowa z napisem "Bar". Ledwo zaparkowałem a o dach bębnią pierwsze krople deszczu. Okazuje się, że bar oferuje hamburgery i zapiekanki. Stawiam na drugi wariant, mniej ryzykowny, i wchodzę w posiadanie głęboko mrożonego obiektu muzealnego. Mikrofalówka podnosi jego temperaturę ale jakości już nie. Patrząc na burzowy spektakl przez obszerne okno, popijam jeszcze litrowym sokiem pomidorowym. Taka zupka to prawie jak obiad.
Niedaleko za Żywcem żołądek woła o jeszcze. Dzień już ma się ku końcowi, więc wypadałoby dopchać coś na zapas. Niestety, znajduję tylko stację benzynową w Stryszawie. Hotdogi ostatnio mi nie weszły, więc decyduję się na kawę i ciastko. W tym czasie wymieniam SMSy z Krzyśkiem, który jest ciągle jakąś godzinę przede mną. Wstępnie umawiamy się na spotkanie na Obidowej.
Ledwo ruszam, a za rogiem trafiam na bar chwalący się pierogami. Tego przepuścić nie mogę. Zamawiam porcję ruskich, co okazuje się błędem. Nie dość że długo czekałem i nie były zbyt smaczne, to zaraz żołądek się buntuje. Cały podjazd na Przysłop męczę się podwójnie. Na szczęście w Zawoi trafiam na stację, która ma w ofercie lekarstwo na takie dolegliwości, czyli półlitrową dawkę kwasu fosforowego o smaku coli z nutą wiśni. Pomaga jak ręką odjął.
Podjazd na Krowiarki, szczególnie po ciemku, to nuda. Poza kilkoma krótkimi odcinkami, gdzie nachylenie trochę się zmienia, cała filozofia sprowadza się do ustalenia wygodnego tempa i cierpliwego czekania aż podjazd się skończy. Nagrodą za to jest natomiast przyjemny, kilkunastukilometrowy zjazd do Jabłonki. Niedługo z zadowoleniem opuszczam drogę wojewódzką, po której znudzone Seby ścigają się swoimi Audi (w ostatnich latach ta marka wyparła królujące dotychczas na wioskach Golfy, te pewnie już rozpadły się ze starości).
Jakimiś bocznymi dróżkami kluczę przez zaspane wioski. Jedyne co się czasem odezwie to kundel. Czasem takie małe coś, kipiąc agresją rzuca się w pościg a ja bawię się celowaniem butem w jego nos. To pomaga na nudę, tak moją jak i psa, będąc nieszkodliwą zabawą. Trafić w pysk i tak prawie się nie da, w życiu tylko raz tego dokonałem.
W którejś wsi zamiast typowego przerośniętego szczura wyskakuje na mnie... potężny wilczur. Hamuję z piskiem klocków i z całej mocy wydzieram się na psa. Ten momentalnie robi w tył zwrot a jego śladem puszczam jeszcze kilka okrzyków pod adresem właściciela. Środek nocy, brama otwarta na oścież i kilkudziesięciokilogramowe bydlę lata sobie luzem. Reakcji żadnej, nie zapala się nawet światło w oknie. Chwilę potem nachodzi mnie refleksja, że mogłem sprawdzić adres i zadzwonić na policję. Potem przypominam sobie, że to przecież Podhale i policjant na pewno jest jakimś kuzynem właściciela, więc i tak nic by to nie dało.
Sprawdzam telefon i zauważam SMS od Krzyśka, że czeka na Obidowej. A ja mam jeszcze 10km by tam dotrzeć. W tej sytuacji on rezygnuje z czekania i słusznie. Szkoda tylko, że ostatecznie mijamy się o kilkaset metrów. Gdy ja zjeżdżam w dolinę, on przemyka nią właśnie, niknąc za zakrętem. Chwilę później jestem na Zakopiance i wspinam się na szczyt, by tam klepnąć początek segmentu wiodącego przez Podhale i zawrócić. Nad tym fragmentem rozmyślałem najdłużej. Kusiło by Obidową zdobyć klasycznie, przez ścianę w Rdzawce, ale mam tyle kilometrów do przejechania, że w końcu odpuściłem sobie dodawanie kolejnych znanych podjazdów do kolekcji.
W ciemności wspinam się na Ząb. Senność mnie już zaczyna podgryzać, więc wkładam słuchawki i puszczam wiedźmińskie opowieści. Wkrótce orientuję się, że Krzysiek poprowadził tu trasę zaliczając chyba największe stromizny, na dodatek będące wcześniej areną kolarskich zmagań. Asfalt zdobią motywacyjne hasła: "zaraz będzie wspaniale" albo "przyjmij pozycję aero". To ostatnie może dziwić na stromym podjeździe... do momentu aż przednie koło zaczyna odrywać się od asfaltu i siłą rzeczy trzeba się pochylić.
Książkę mam nagraną w postaci słuchowiska. Ładnie tego Wiedźmina zrobili. Tyle że efekty dźwiękowe towarzyszące fantastycznej opowieści zaczynają mieszać w mojej sennej głowie. Co rusz oglądam się słysząc pohukiwanie czy dzwoneczki. Dookoła pustka i noc a ja co chwilę się rozpraszam i patrzę czy coś za mną nie jedzie albo nie lezie. W końcu daję spokój, wyjmuję słuchawki z uszu. Zresztą i tak zaczyna się zjazd do Poronina a w towarzyszącym mu szumie nic bym nie słyszał.
Openstreetmap nie kłamał. Ktoś zaktualizował i faktycznie w Poroninie most i droga są remoncie. Omijam przez stację kolejową, wspinam się w stronę Tatr przez Murzasichle. Co za szczęście, że jadę tu nocą. Nie znoszę Podhala za ten syf jaki tu zrobiono. Domy, knajpy, hotele naćpane jedne na drugich bez gustu i porządku, do tego wszystko upstrzone reklamami. Oczywiście dominuje traditional Polish kebab i inne tego typu wymysły — góralskie tradycje już dawno szlag trafił. I nie mam nic za złe miejscowym, którzy po prostu robią biznes. Nie mogę po prostu nadziwić się, że tłumy turystów walą tu co roku i rzekomo wypoczywają. Ale co tam, ich sprawa. Na zdrowie!
Przed szczytem podjazdu zawiesza mi się nawigacja. Zauważam po dłuższej chwili. Trzeba wyjąć baterie, żeby ponownie uruchomić, a w śladzie dziura. Oj, Garmin, przydałaby ci się konkurencja ;)
Zaczyna kropić deszcz a na północnym wschodzie powoli jaśnieje. Biegnąca u stóp Tatr droga wcale nie jest senna. Co chwilę mijają mnie taksówki, zapewne wiozące turystów z Zakopanego na Łysą Polanę. Akurat żeby o brzasku ruszyć na Morskie Oko, nim pojawią się tłumy. Całkiem rozsądnie.
Krzysiek już zameldował się w Głodówce. Pisze SMSy i roztacza wizję kołdry i piwa. Odpowiadam, żeby nie kusił. Przemykam pod schroniskiem i pędzę w dół zjazdem, żeby mi przypadkiem do głowy nie przyszło zawrócić. Naprawdę trudno sobie takich przyjemności odmówić gdy noc nieprzespana a chłód łapie. Potem okaże się, że Krzychu wcale nie żartował. Naprawdę ogarnął mi nocleg i piwo, na szczęście udało się to potem odkręcić.
Na dół docieram kompletnie wyziębiony, na zjeździe też zaczynam przysypiać, a to niebezpieczne. Wpadam na Orlen i chyba wyglądam nienajlepiej, sądząc po spojrzeniu pana na kasie. Biorę dużą kawę, powoli popijam, ale nawet pod koniec kubka wstrząsają mną dreszcze. A przecież siedzę wewnątrz ubrany w wiatrówkę a część ludzi dookoła ma na sobie tylko krótki rękaw.
Z dużym oporem zbieram się. Kawa niewiele pomogła, kilka razy przysypiam podczas jazdy. Gdy za którymś razem budzę się nieomal wjeżdżając z podporządkowanej wprost na ruchliwe skrzyżowanie, zapada decyzja o drzemce. Tylko gdzie? W całej chyba Małopolsce wiaty PKS są nieprzyjazne bezdomnym. Niby drewniane i zadaszone ale ławeczki bardzo wąskie.
Gdzieś przy DW969 układam się w takiej wiacie i nastawiam budzik na za 10 minut. Drogą o tej porze pędzą już samochody, nie idzie zasnąć. Budzik dzwoni, przesuwam go o kolejne 10 minut. Ledwo zasypiam, obok z chrzęstem żwiru zatrzymuje się jakiś bus. Ktoś tam coś marudzi, na koniec krzyczy "pobudka!" po czym z piskiem opon odjeżdża, nie słysząc już mojej mało kulturalnej odpowiedzi którego członka najbliższej rodziny może sobie budzić.
Trochę jednak pomogło. Nawet najkrótsza drzemka czyści umysł, przywraca koncentrację. Zaraz zresztą skręcam w lewo ku podjazdowi w Knurowie. Do końca wahałem się czy dodawać te kolejne metry przewyższenia czy objechać dołem przez Krościenko. Teraz jestem przekonany, że wolałbym wspinać się i ze dwie godziny niż dzielić drogę z rzeką samochodów.
Podjazd jest piękny. Gładki asfalt niezbyt stromą serpentyną wgryza się w zbocze. Co zakręt to wspaniała panorama na miejsce, gdzie widać byłoby piękne Tatry, gdyby nie tonęły w deszczowych chmurach. Koszulka MPP robi swoje bo dogania mnie lokalny szoson i zagaduje. Okazuje się prędko, że mamy wspólnego znajomego. Trochę rozmawiamy, zapraszam go na forum jeśli chce spróbować jazdy na dłuższych dystansach. Konwersacja budzi mnie, odświeża głowę. Zaraz zresztą docieramy do przełęczy i puszczamy się w zjazd przez Ochotnicę. Ależ on piękny! Przez jakieś 30km pedałuję tylko dla przyjemności bo ciągle jest w dół. To chyba najdłuższy odpoczynek na całej trasie! Niestety, ostatecznie znów docieramy do głównej drogi nad Dunajcem i żegnamy się, bo dalej podążamy w przeciwnych kierunkach.
Ruchliwa droga z Tylmanowej do Sącza cieszy się złą sławą wśród rowerzystów. Dziś jednak idzie gładko. Wiatr mi pomaga, pobocze częściej jest niż go nie ma. Wykładam się na lemondce i całkiem dziarsko zasuwam. Mijam Łącko, w nim sporo śliwkowych sadów. Owoców nie widać. Tak im spieszno, że już zebrali? W końcu, bardziej z rozsądku niż z głodu, zatrzymuję się na coś konkretnego. Gdy za płotem wcinam jajecznicę, z przeciwnej strony mija mnie Byczys, o czym dowiaduję się dopiero po imprezie.
Robi się ciepło. Przejeżdżam Stary Sącz, jakimiś przemysłowymi dzielnicami mijam też Nowy. Widoki żadne, upał coraz mocniejszy, sen zaczyna znowu łapać. Spory kopczyk guarany wsypany do jogurtu nie daje żadnych efektów, senność daje się znowu we znaki. To moja najdłuższa dojazdówka, jakieś 120km dzieli dwa kolejne segmenty. W miarę jak zbliżam się do Beskidu Niskiego, ukształtowanie terenu zmienia swój charakter. Długie, łagodne podjazdy powoli ale bezlitośnie zwiększają swoje nachylenie. Jedzie się coraz ciężej, coraz wolniej, choć nie widać dlaczego. Nie lubię łagodnych podjazdów a takich powoli rosnących to nie znoszę szczególnie.
Zaczynam trochę odpływać. Marzy mi się wielka porcja lodów w cieniu pod drzewem. I, jak na zamówienie, za zakrętem widzę wielki parasol z napisem "LODY". Zajeżdżam pod sklep. Ławeczkę i świeżo skoszony trawniczek oddziela od ulicy szpaler tuji rzucających cień. O dziwo nikt jeszcze nie piwkuje; jestem jedynym klientem. Biorę owocowego loda i litr soku. Wykładam się na trawniczku, nastawiam budzik na 10 minut. Wcześniej jednak budzą mnie zimne krople kapiące na twarz. Zasnąłem, nadal dziarsko trzymając nad nosem niedojedzonego loda na patyku! Kończę konsumpcję, przestawiam budzik do przodu. Za chwilę słyszę go i zaczyna robić się niebezpiecznie, bo odruchowo klepię "daj spać dalej". Na szczęście za tujami parkuje samochód, otwierają się drzwi, a z nich wręcz podmuchem wiatru uderza przebój "jesteś szalona, LALALA!". No dobra, dzięki, już wstaję. Na hejnał przyjmuję litr soku i jadę dalej.
Na przełęczy przed Ujściem Gorlickim mijam młodzieżówkę tamtejszego klubu kolarskiego. Miny mają średnie bo zjeżdżać po tych dziurach, które ja podjechałem, to przyjemność nijaka. Ja natomiast dostaję w nagrodę nowiutki asfalt. Mknę do miasteczka na spotkanie z segmentem przez Beskid Niski i Pogórza. W zasadzie bardziej przez te drugie, co ma dzuże znaczenie w kontekście ukształtowania terenu. Beskid Niski to w większości łagodne stoki, ale sasiednie pogórza to prawdziwa rzeźnia i rollercoaster bez trzymanki.
Gdy wyjechałem z Ujścia, mym oczom ukazała się... ściana. Cholernie stromo, do tego w pełnym słońcu. Jakoś ją pokonuję, na górze na szczęście zaczyna się już las. Przeglądam profil wysokościowy i widzę, że takich ścian przede mną spora kolekcja. No cóż, miało być ponad 9000m przewyższeń a brakuje jeszcze 1/3. Przede mną nie ma żadnych dużych gór, nie ma się co łudzić że uzbieranie tego pójdzie gładko.
Droga przez kolejne ścianki to coraz węższy i coraz gorszy asfalt. Miejscami pamięta chyba Łemków i w zasadzie jest zmielony na żwir. Na dodatek na tych wąskich dróżkach panuje niemały ruch. Co chwilę się z kimś mijam, co na tych drogach wymaga zwolnienia i uwagi. Leżący w którejś dziurze baton energetyczny jest wyraźnym znakiem, że nie tylko ja tak tyram. Podnoszę, opakowanie nienaruszone. Pożeram na miejscu. Wyzwolony w organiźmie impuls przypomina, że dawno nie jadłem. W gorącu, bez snu łatwo o tym zapomnieć a skutki wyjechania paliwa do końca mogą być opłakane. Ja się po czymś takim zbieram długo. Trzeba rozejrzeć się za obiadem.
Na którymś zjeździe omal nie kończę udziału w maratonie. Podczas gdy pędzę w dół po dziurach, jakiś pajac przestawia samochód z podwórka na pole takim szerokim skrętem, że nie zostawia mi miejsca przy skraju drogi. Staję na przednim kole, prawie ląduję na masce. Rugam go jak psa ale bez efektu.
Jakiś kilometr dalej, na początku kolejnego podjazdu czeka mnie miła niespodzianka. Z przeciwka pędzi jakiś szoson. Okazuje się, że to Roman. Niestety, wie już że maratonu nie ukończy bo musi wcześniej stawić się w pracy. Szkoda. Nie ględzimy za dużo, w końcu to wyścigi, co nie?
W Stróżach znajduję czynny bar i szybciutko wciągam porządny obiad. Piszę do Krzyśka, który po noclegu jakby odzyskał siły i chyba mnie dogania. Też planuje tu zjeść ale koniec końców ruszam przed jego przybyciem.
Z głównej drogi skręcam w coś małego i momentalnie poznaję miejsce. Tędy jechałem na Zlot forum dwa lata temu. I pamiętam, że była niezła przeprawa po pagórkach. Parę kilometrów dalej nie mogę uwierzyć, że pchałem się tu z wypchanymi sakwami. Chodorowa, Mogilno, Przydonica — ten rejon to istne wariactwo jeśli chodzi o stromiznę dróg. Na szczęście wszystko pokryte nowym, pięknym asfaltem. Jak ktoś się chce wyżyć na ściankach to polecam cały ten rejon: Pogórze Rożnowskie, Ciężkowickie i Pasmo Brzanki. Niewiele tu lasów, dzięki czemu cały czas można podziwiać piękne widoki, a jak ktoś dotrze do wieży w Bruśniku, to będzie mógł ogarnąć przez umieszczoną tam lornetę całą panoramę od Tatr po Bieszczady.
Kawałek dalej, w Mogilnie, spotykam Daniela. Zaczął jazdę dopiero 6 godzin temu, więc tryska energią i humorem. Ma w planie pokonanie trasy w 31 godzin. Cholernie ambitnie. Ja chciałem w 40. Potem okaże się, że obaj byliśmy optymistami, jednak jego czas będzie i tak imponujący.
Jeszcze parę podjazdów, na koniec szalony zjazd nad rojące się turystami Jezioro Rożnowskie. Oj, całkiem inaczej było tu w maju — tak spokojnie i cicho. Ruch spory, więc prę do przodu. W dolinie Dunajca wpadam na krajówkę. Płasko, ruchliwie, pobocze nie nadaje się do jazdy. To nawet motywuje, spinam się by jak najszybciej opuścić tę paskudną drogę i jednocześnie poprawiam podupadające statystyki.
Niedługo potem znowu ktoś mnie zagaduje. Lokalny szoson na przejażdżce. Miło znowu z kimś porozmawiać, czas szybciej upływa. Wspinamy się z Laskowej na Rozdziele. Ależ tu stromo! Mój towarzysz na szosowej kasecie jedzie w jakimś pośrednim przełożeniu a ja wlokę się na najniższym dostępnym biegu. To chyba wystarczające świadectwo, że pora kończyć tę imprezę. Docieramy na szczyt i tu nasze drogi się rozchodzą a ja zaczynam ostatni już segment przez Beskid Wyspowy.
Zapomniałem opierniczyć Krzyśka za podjazd pod cmentarz w Żegocinie. Droga tak stroma, że na towarzyszącym jej chodniku zamontowano... poręcz. Trzeba cisnąć na stojąco. Ściana jakby zrobiona do testowania wytrzymałości łańcucha. Szkoda tylko, że jego zerwanie oznaczałoby zapewne straty w uzębieniu. Chyba specjalnie to wymyślił, żeby w końcu zmusić do zejścia z roweru i prowadzenia. Ale nie ma mowy! Wszystko dotąd podjechałem i resztę też podjadę.
Potem następuje skomplikowany nawigacyjnie labirynt po bocznych dróżkach. Coś jakby konkurs na zaliczenie każdego w okolicy podwórka. A jest ciepły, sobotni wieczór. Tak jak przez cały dzień ludzie zajęci byli pracami w ogródku — koszeniem, pieleniem, sprzątaniem — tak teraz zasiedli przy grillach i piwku. Rodziny komentują moje zmagania. "Patrzcie, Majka jedzie" słyszę zza płotu. No tak, dzisiaj w Krakowie przecież była konkurencyjna impreza o dość pretensjonalnej nazwie — Tur de Poloń czy jakoś tak. Nieważne, bo to przecież jacyś krótkodystansowi amatorzy, nawet dwóch stówek nie ukręcą i kończą ;)
Zapada noc a mi wysiada lampka. Motam więc czołówkę na lemondce bo nie chce mi się kupować baterii na te ostatnie kilometry. Segment wieńczy most w remoncie. Przeprowadzam rower drewnianą kładką i przede mną pozostaje tylko powrót do Krakowa. To oznacza jeszcze kilka wspinaczek przed Wieliczką i jazdę biedaautostradą łączącą ją z grodem Kraka. Dobrze, że już późno i ruch niewielki. Na drodze wyprzedzam dziewczynę na rowerze będącym ewidentnie tym samym co we Wrocławiu jeździ jako rower miejski. To już drugi raz, gdy widzę te maszyny kilkaset kilometrów na wschód od mojego miasta, oczywiście pozbawione wszystkich oznaczeń i reklam. Ciekawe jakimi kanałami one tu docierają?
W końcu klepię metę przy Punkcie Docelowym i wykonuję natychmiastowy zwrot do pobliskiego hostelu. Wjazd pod prysznic a potem do łóżka. Jeść będziemy jutro.
Śpię 11 godzin, po czym znowu przenoszę się na metę. Olaf właśnie dojechał, zaraz pojawia się Krzysiek, a niedługo i Roman. Zaczynam pustoszyć pobliskie lokale gastronomiczne. Duża porcja lodów, risotto, piwko, kawa. Przed pociągiem łapię jeszcze kebaba. Co za szczęście, że kupiłem bilet wcześniej. W pociągu szaleństwo, zajęte prawie wszystkie wieszaki na rowery a pomiędzy nimi cisną się pasażerowie bez miejscówek. Jakaś dziewczyna nieszczęśliwie wyciera mi bluzką łańcuch ale zachowuje dobry humor.
Po drodze do domu przechwytuję solidny obiad od osiedlowego Wietnamczyka, poprawiam jeszcze porcją warzyw i śledzi. Śpię znowu 11 godzin, rano uzupełniam płyny i dopiero potem sprawdzam wagę. I tak zniknął gdzieś kilogram.
Podsumowanie: o imprezie
Pomysł Krzyśka okazał się rewelacyjny. Dużo ciekawszy niż maratony po z góry ustalonych trasach. Fajnie było niespodziewanie spotkać na trasie innych zawodników jadących w drugą stronę, zabawne było z innymi minąć się o metry, nie będąc tego świadomym. Frajdy na pewno dodałaby wyższa frekwencja a także ułożenie segmentów bardziej równoległych, by zadanie ustalenia kolejności zaliczania miało więcej rozwiązań zbliżonych do optymalnego.
Bardzo miłe było też szerokie okno czasowe na przejechanie trasy, a w szczególności swoboda dobrania pory startu. W czasach gdy niemal każdy jeździ z nawigacją możemy sobie pozwolić na taki manewr, a dodaje to też smaczku rywalizacji, gdy nie wiadomo do samego końca jaka będzie kolejność w rankingu.
Na szczęście pomysłodawca planuje za rok powtórkę, uwzględniając doświadczenia z tej edycji :)
Podsumowanie: osobiste
Optymistyczny plan zakładał ukończenie w 40 godzin. Udało się w 41:27, z czego jestem zadowolny. To drugi czas w klasyfikacji, choć w tak małej obsadzie o niczym to nie świadczy. Od zwycięzcy, Daniela, i tak dzieli mnie przepaść.
Był to chyba najtrudniejszy maraton, w jakim brałem udział. Porównać go mogę tylko z zeszłorocznym Północ-Południe, choć tam trudności były innego rodzaju, głównie z powodu bezlitosnej wrześniowej pogody, ogólnego zmęczenia po sezonie a także mojej żenującej wpadki logistycznej (nie wgrałem trasy). Tutaj jednak na mecie pojawiłem się w dużo lepszej kondycji, tak fizycznej jak i psychicznej.
Nigdy nie pokonałem tylu metrów w pionie za jednym zamachem, a na dodatek po raz pierwszy na takim dystansie niczego nie podchodziłem na piechotę. Zgubienie 7kg od czerwca ułatwiło górskie zmagania w sposób, którego się nie spodziewałem.
Karpacki Hulaka dodał mi sporo odwagi przed MRDP, w którym swój udział nadal uważam za wariactwo. A teraz mam jeszcze blisko trzy tygodnie na regenerację i planowanie strategii.
- DST 670.80km
- VMAX 72.20km/h
- Podjazdy 9705m
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 lipca 2017
Znad morza 2/2 (Petrykozy-Poznań)
- DST 444.50km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 lipca 2017
Znad morza 1/2 (Dźwirzyno-Petrykozy)
- DST 24.80km
- Sprzęt jawol
- Aktywność Jazda na rowerze