Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Piątek, 22 lipca 2022

Alpy (d. 1/4): San Marco

Dawno nie pojechałem sobie jakiegoś konkretu w górach, w zasadzie od GMRDP 2019. Dlatego, błądząc po internetach nie wiadomo za czym, gdy trafiłem na ceny połączeń lotniczych Wrocław–Bergamo, zapaliła mi się w głowie lampka. Ponownie, bo już kiedyś o tym myślałem.

Szybkie konsultacje i sprawa była załatwiona. W jeden weekend udało się odstawić dzieci do dziadków i skoczyć na romantyczną randkę pieszą po Alpach Bergamskich, zaś 4 dni później, analogicznym połączeniem, leciałem już do Bergamo sam z rowerem.

Wyjazd przypadł na falę największych upałów, jakie nawiedziły kraje śródziemnomorskie. Gdy wytaczam rower z klimatyzowanego terminala, promienie słońca niemal wtapiają mnie w asfalt. Od razu mylę kierunek i gubię się na rondach sąsiadujących z lotniskiem. W końcu jednak trafiam na właściwy kierunek. Natrafić jednakże na otwarty sklep w trakcie sjesty, by wreszcie zakupić jakąś wodę, to dopiero jest trudność! Dokonuję tego dopiero wyjeżdżając z Bergamo, gdy mój wewnętrzny termostat mówi już, że cena nie gra roli.

Na szczęście niedługo trafiam na Ciclovia della Valle Brembana, czyli drogę rowerową pociągniętą szlakiem dawnej kolei. Ma ona asfaltową nawierzchnię i często przebiega przez tunele, które w tych warunkach pogodowych robią piorunujące wrażenie. Z temperatury 30-40 stopni nagle wjeżdża się w wilgotny cień o kilka lub kilkanaście stopni chłodniejszy. Efekt to coś jak wsadzenie głowy do mrożonek w markecie w letni dzień, tylko że ogarnia całe ciało.



Dodatkowym atutem są pojawiające się często kraniki z lejącą się z nich wodą, budzącą podejrzenie bycia pitną. W zasadzie poza początkowym epizodem w Bergamo, nie mam potem problemu ze znalezieniem bezpłatnego napoju. Pieniądze daję tylko za wyśmienitą kawę lub lodowatą colę. I tak ma być.

Ścieżka rowerowa kończy się w Piazza Brembana. I tam właśnie spoczywam w kawiarni na oba napoje, bo przede mną wspinaczka na Passo San Marco, bez osłony w cieniu, jaki często oferowała wijąca się dnem doliny DDRka. Na szczęście kończy się pora sjesty i największego upału. Z każdym mozolnie zdobywanym metrem spada też temperatura, choć przyznać muszę że z początkowego etapu wspinaczki pamiętam niewiele. Świadomość wraca mi około 1400 m n.p.m, gdzie lekki ból głowy uświadamia z jakim żarem dotychczas się zmagałem.



Podjazd ma w zasadzie stałe nachylenie, oscylujące z minimalnymi odchyłkami w okolicy 8%. Z obecną formą, bagażem i po takim upale, to dla mnie o jakieś dwa punkty procentowe poza strefą komfortu. Co setkę w pionie robię więc krótki postój na uspokojenie serca i uzupełnienie mocno wyczerpanych płynów. Wszak nie przyjechałem się tu zajeżdżać, tylko odpocząć w górach, co nie?



Niedoszacowuję długości tych zmagań i ostatnich kilkaset metrów pokonuję już konkretnie głodny. Doceniam dietę keto, na której co prawda brakuje zasobów by dokonać solidnego sprintu ale też nie ma ryzyka złapania konkretnej "bomby" odcinającej energię. Wrota do zasobów tłuszczu stoją cały czas otwarte ;)



Na szczycie panuje miły chłód i wieje lekki wiaterek. Ruszam w dół nim przerodzi się w ziąb. Droga swoim standardem nie odbiega od polskich, więc jest sporo hamowania i nim dotrę do pierwszych większych osad, mija chyba z pół godziny. Wypatruje restauracji ale pierwszą, oczywiście najbardziej kameralną i "lokalsową" po prostu przestrzeliwuję rozpędzony. Potem żałuję, że nie zawróciłem. Następne bowiem nie wyglądają tak atrakcyjnie, są eleganckie i pełne gustownie ubranej klienteli.



Tymczasem z każdym traconym metrem wysokości dramatycznie rośnie temperatura. W końcu docieram do leżącego na dnie doliny Morbegno. Tu z kolei z lokali odstrasza mnie głośna muzyka i hałas; akurat w tych napotkanych są jakieś urodziny czy inne okazje. Ruszam dalej doliną i na mapie rozglądam się za restauracją. W końcu trafiam na przydrożny bar. Oczywiście za późno na normalny posiłek i muszę obejść się jedynie kanapką. Przy stoliku obok siedzi za to grupka Włochów, oczywiście intensywnie dyskutująca, więc mam co obserwować.
Tak popijając szybko grzejącą się colę, próbuję dojść jaka panuje tu temperatura. Wstaję w końcu i podchodzę do roweru by sprawdzić. Oczom nie wierzę:

Próbując zrobić to zdjęcie przypadkiem wyzwalam w telefonie lampę błyskową. Elektryzuje to sąsiadów ze stolika obok, którzy w końcu rejestrują moją obecność i zaczynają zagadywać. Ja po hiszpańsku, oni po włosku, da się porozumieć. Gdy mówię w którą stronę jadę i że na szosie panuje spory ruch, wskazują ścieżkę rowerową. Będąc do niej sceptycznie nastawionym (w domu sprawdziłem, że spora jej część to szutry), rozważałem jazdę drogą. Lokalsi jednak zapewniają, że jest asfaltowa. Nawet prowadzą mnie na jej początek, by pokazać, i oczywiście udzielają wszelkich rad. Gdy już entuzjazm im opada, siadają znowu przy stoliku. Wtedy jeden z nich z triumfalnym okrzykiem wyciąga karty. Wszyscy siadają i zaczynają grać. Partia kończy się za dwie minuty, gdy jeden z nich zrywa się z miejsca i zaczyna coś ekspresywnie wykrzykiwać. W tej całej ich impulsywności nie ma jednak krzty agresji, tylko dobitnie wyrażane emocje. Nigdy wcześniej, poza wypadem w góry tydzień wcześniej, we Włoszech nie zabawiłem dłużej niż pół dnia przejazdem, więc ich kultura to dla mnie nowe wrażenie. Słyszeć o czymś a być tego świadkiem to różne rzeczy. Bardzo mi się to podoba, choć pewnie szybko miałbym dość mieszkając tu na co dzień.

Ale nie mieszkam a zanocować gdzieś trzeba. Kończę posiłek i ruszam ścieżką rowerową. Oczywiście zaraz okazuje się dokąd najdalej dojechali uczestnicy imprezki, gdyż po jakichś 5 kilometrach znika asfalt. Szuterek na szczęście jest równy a niebawem mam opcję zjechania na szosę, z której skwapliwie korzystam. Gdy droga znowu przecina się ze ścieżką, teraz biegnącą pod mostem, świecę latarką i stwierdzam asfalt. Dość karkołomnym szlakiem po kamieniach znoszę rower na dół i kontynuuję jazdę.

Zachęconym brakiem jakiejkolwiek żywej duszy (poza zawartością przejeżdżających samochodów), decyduję się na nocleg na jednym z miejsc postojowych. Każde z nich wyposażone jest w kranik, z czego korzystam zażywając upragnionej po takim dniu kąpieli. Szybkie dmuchanie maty, nur w śpiworek i... długotrwałe wiercenie. Po pierwszym dniu nie mogę się łatwo wyciszyć, przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć albo zaraz się wybudzam. A może po prostu jest za gorąco?

  • DST 115.24km
  • Czas 06:58
  • VAVG 16.54km/h
  • VMAX 59.91km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • HRmax 168
  • HRavg 133
  • Kalorie 3802kcal
  • Podjazdy 1944m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa losie
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl