Sobota, 23 lipca 2022
Alpy (d. 2/4) Livigno, Eira, Foscagno
« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (1/4) tej wycieczki
Około godziny czwartej nad ranem budzi mnie jakiś alarm po drugiej stronie rzeki. Przeklinam go w duchu i odwracam się na drugi bok by spróbować zasnąć, gdy nagle kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Kieruję wzrok na zachód i zaraz widzę kolejny. Grzmotu nie słychać, więc burza jest dość daleko.
Łapię telefon w dłoń i sprawdzam radar pogodowy. Front idzie prosto na mnie i to dość szybko. Chwila zastanowienia i zapada decyzja o ewakuacji. Szybko przeskakuję w rowerowe ciuchy, zwijam obozowisko i wskakuję na rower dokładnie w momencie gdy spod burzowej chmury zaczyna wiać porywisty wicher. Pcha on mnie, pomagając w ucieczce. Niestety, choć ścieżka wzdłuż rzeki jest asfaltowa, to nie krzyżuje się z żadną drogą o podobnej nawierzchni.
W końcu zbliżam się do zabudowań. Prowadzi do nich polna droga, w którą postanawiam się skierować. Po dwustu metrach zaczyna się asfalt i za pierwszym zakrętem natrafiam na obszerną wiatę, popularne tutaj połączenie drewutni z garażem. Ustawiam się za samochodami i... następuje oberwanie chmury.
Przysypiam tam sobie momencik, siedząc na polanie i opierając się o ścianę. No nie pospałem. Gdy deszcz ustaje, jest już jasno i zaczynają kręcić się pierwsi ludzie. Wychodzę więc i ruszam w dalszą drogę. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, czasem wiedzie przez przyjemny las, czasem zahaczy o pagórek.
Około 25 kilometra wreszcie trafiam na otwarty bar. Cappuccino i kanapka dodają sił, zaś niebawem pojawia się i sklep spożywczy, gdzie robię zaopatrzenie na dzisiejsze podjazdy. W Tirano skręcam w lewo w kierunku Szwajcarii i... coś nie idzie.
Mimo że dzień chłodniejszy, w ogóle nie mam pary. Z trudem, przystając co jakiś czas, wdrapuję się do Miralago i tam nad pięknym jeziorem porządnie się najadam. Potem ruszam ale nie jest lepiej a rozwleczone po całej okolicy roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy w ogóle nie pomagają. Plusem jest to, że asfalt jak już leży, to jest w nienagannym stanie. We Włoszech było raczej "po naszemu".
Gdzieś w połowie podjazdu dogania mnie deszczowa chmura ale też pojawia się pierwsza od dawna kawiarnia. Zajeżdżam więc na cappuccino i przeczekuję ulewę. Kolejna dopada mnie może 100 metrów wyżej, gdzie salwuję się ucieczką do hotelowego garażu. Potem pogoda nie płata dalszych figli a ja z mozołem drapię się pod górę.
Coś tu ewidentnie nie gra. Nachylenia 8% nie jestem w stanie za długo podjeżdżać a odcinki 9-10% mnie już zupełnie ścinają. Żenada. Dopiero na przełęczy dociera do mnie, że za mną dwie ledwo przespane noce, a do tego jestem już potwornie głodny i nie mam już niczego do jedzenia. Puszczam się więc w dół, do Livigno, z planem na konkretny posiłek.
Włosi są jeszcze bardziej bezlitośni od Hiszpanów w rytmie dnia. O godzinie 16 mogę co najwyżej dostać zimną kanapkę w akompaniamencie focha, że "you're coming too late but also too early" (o ile w ogóle po angielsku). No pewnie, przecież będę jazdę po górach dostosowywał do godzin działania kuchni włoskiej. Koniec końców idę do restauracji Amerikano, która łamie wszystkie zasady i podaje pizzę cały dzień. Zaraz potem plądruję zaskakująco niedrogi supermarket i przed wejściem dojadam drugi obiad a przy okazji biorę słuszne zapasy.
Od razu jest lepiej. Choć dzisiaj żadnych wyczynów już nie dokonam, wspinam się na kolejne dwie przełęcze i puszczam w zjazd w stronę Bormio. To wystarczy, żeby głód zaatakował ponownie. Akurat jest włoska pora kolacji, więc przy pierwszej restauracji zarządzam postój. Lokal wygląda podejrzanie, tak trochę... niemiecko. Ale gdy przede mną ląduje na talerzu ogromny kawał pysznego mięsa a uśmiechnięte panie w końcu załapują, że rezygnacja z ziemniaków nie oznacza rezygnacji z sałatki (a wręcz przeciwnie) to świat staje się piękniejszy. Po raz pierwszy dzisiaj czuję, że się najadłem.
Tymczasem zaczyna robić się szaro i chłodno. Ubieram co mam i puszczam się w dalszy zjazd do Bormio, zaczynając lustrować okolicę pod kątem miejsca na nocleg. Może być z tym trudno. Alpy są pewnym wyzwaniem dla tych, co na dziko. Każdy spłachetek płaskiej ziemi jest zazwyczaj owocem ręki ludzkiej i, jako taki, czemuś służy. A na dodatek często leży za płotem. Na dodatek pogoda jest taka, że poszukiwane miejsce powinno mieć dach, żeby zapewnić komfortowy sen.
W końcu wypatruję całkiem dobrze rokującą miejscówkę. Pod wiaduktem, obok budowanej i zamkniętej jeszcze drogi dla rowerów. Kontrolnie jadę jeszcze kawałek nad pobliską rzekę ale tam gęste zarośla i wilgoć nie dają szans na spoczynek. Zawracam i montuję się pod mostkiem. Trochę pyliście ale do wytrzymania. Zasypiam szybko.
przejdź do opisu kolejnego (3/4) odcinka tej wycieczki »
Około godziny czwartej nad ranem budzi mnie jakiś alarm po drugiej stronie rzeki. Przeklinam go w duchu i odwracam się na drugi bok by spróbować zasnąć, gdy nagle kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Kieruję wzrok na zachód i zaraz widzę kolejny. Grzmotu nie słychać, więc burza jest dość daleko.
Łapię telefon w dłoń i sprawdzam radar pogodowy. Front idzie prosto na mnie i to dość szybko. Chwila zastanowienia i zapada decyzja o ewakuacji. Szybko przeskakuję w rowerowe ciuchy, zwijam obozowisko i wskakuję na rower dokładnie w momencie gdy spod burzowej chmury zaczyna wiać porywisty wicher. Pcha on mnie, pomagając w ucieczce. Niestety, choć ścieżka wzdłuż rzeki jest asfaltowa, to nie krzyżuje się z żadną drogą o podobnej nawierzchni.
W końcu zbliżam się do zabudowań. Prowadzi do nich polna droga, w którą postanawiam się skierować. Po dwustu metrach zaczyna się asfalt i za pierwszym zakrętem natrafiam na obszerną wiatę, popularne tutaj połączenie drewutni z garażem. Ustawiam się za samochodami i... następuje oberwanie chmury.
Przysypiam tam sobie momencik, siedząc na polanie i opierając się o ścianę. No nie pospałem. Gdy deszcz ustaje, jest już jasno i zaczynają kręcić się pierwsi ludzie. Wychodzę więc i ruszam w dalszą drogę. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, czasem wiedzie przez przyjemny las, czasem zahaczy o pagórek.
Około 25 kilometra wreszcie trafiam na otwarty bar. Cappuccino i kanapka dodają sił, zaś niebawem pojawia się i sklep spożywczy, gdzie robię zaopatrzenie na dzisiejsze podjazdy. W Tirano skręcam w lewo w kierunku Szwajcarii i... coś nie idzie.
Mimo że dzień chłodniejszy, w ogóle nie mam pary. Z trudem, przystając co jakiś czas, wdrapuję się do Miralago i tam nad pięknym jeziorem porządnie się najadam. Potem ruszam ale nie jest lepiej a rozwleczone po całej okolicy roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy w ogóle nie pomagają. Plusem jest to, że asfalt jak już leży, to jest w nienagannym stanie. We Włoszech było raczej "po naszemu".
Gdzieś w połowie podjazdu dogania mnie deszczowa chmura ale też pojawia się pierwsza od dawna kawiarnia. Zajeżdżam więc na cappuccino i przeczekuję ulewę. Kolejna dopada mnie może 100 metrów wyżej, gdzie salwuję się ucieczką do hotelowego garażu. Potem pogoda nie płata dalszych figli a ja z mozołem drapię się pod górę.
Coś tu ewidentnie nie gra. Nachylenia 8% nie jestem w stanie za długo podjeżdżać a odcinki 9-10% mnie już zupełnie ścinają. Żenada. Dopiero na przełęczy dociera do mnie, że za mną dwie ledwo przespane noce, a do tego jestem już potwornie głodny i nie mam już niczego do jedzenia. Puszczam się więc w dół, do Livigno, z planem na konkretny posiłek.
Włosi są jeszcze bardziej bezlitośni od Hiszpanów w rytmie dnia. O godzinie 16 mogę co najwyżej dostać zimną kanapkę w akompaniamencie focha, że "you're coming too late but also too early" (o ile w ogóle po angielsku). No pewnie, przecież będę jazdę po górach dostosowywał do godzin działania kuchni włoskiej. Koniec końców idę do restauracji Amerikano, która łamie wszystkie zasady i podaje pizzę cały dzień. Zaraz potem plądruję zaskakująco niedrogi supermarket i przed wejściem dojadam drugi obiad a przy okazji biorę słuszne zapasy.
Od razu jest lepiej. Choć dzisiaj żadnych wyczynów już nie dokonam, wspinam się na kolejne dwie przełęcze i puszczam w zjazd w stronę Bormio. To wystarczy, żeby głód zaatakował ponownie. Akurat jest włoska pora kolacji, więc przy pierwszej restauracji zarządzam postój. Lokal wygląda podejrzanie, tak trochę... niemiecko. Ale gdy przede mną ląduje na talerzu ogromny kawał pysznego mięsa a uśmiechnięte panie w końcu załapują, że rezygnacja z ziemniaków nie oznacza rezygnacji z sałatki (a wręcz przeciwnie) to świat staje się piękniejszy. Po raz pierwszy dzisiaj czuję, że się najadłem.
Tymczasem zaczyna robić się szaro i chłodno. Ubieram co mam i puszczam się w dalszy zjazd do Bormio, zaczynając lustrować okolicę pod kątem miejsca na nocleg. Może być z tym trudno. Alpy są pewnym wyzwaniem dla tych, co na dziko. Każdy spłachetek płaskiej ziemi jest zazwyczaj owocem ręki ludzkiej i, jako taki, czemuś służy. A na dodatek często leży za płotem. Na dodatek pogoda jest taka, że poszukiwane miejsce powinno mieć dach, żeby zapewnić komfortowy sen.
W końcu wypatruję całkiem dobrze rokującą miejscówkę. Pod wiaduktem, obok budowanej i zamkniętej jeszcze drogi dla rowerów. Kontrolnie jadę jeszcze kawałek nad pobliską rzekę ale tam gęste zarośla i wilgoć nie dają szans na spoczynek. Zawracam i montuję się pod mostkiem. Trochę pyliście ale do wytrzymania. Zasypiam szybko.
przejdź do opisu kolejnego (3/4) odcinka tej wycieczki »
- DST 123.72km
- Czas 08:47
- VAVG 14.09km/h
- VMAX 71.72km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 150
- HRavg 120
- Kalorie 5221kcal
- Podjazdy 2774m
- Sprzęt kubek szary
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj