Sobota, 10 grudnia 2016
Rozruch po przerwie
- DST 105.10km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 października 2016
Do Miedzianki po izotonik
- DST 174.40km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 października 2016
Powitanie jesieni, dzień 2/2
Po przeprawie poprzedniego dnia ciuchy jakimś cudem wyschły, choć grzejniki w schronisku były ledwo ciepławe. Na śniadanie jajecznica na boczku, szarlotka na dokładkę i oczywiście kawa. Z ociąganiem wyprowadzam się z ciepłego wnętrza. Pogoda nie poprawiła się. Mży i temperatura nadal w okolicy 5°C.
Podjeżdżam brakujący kawałek do przełęczy i puszczam się w dół w kierunku Mostowic. Już po kilkuset metrach moje buty i spodnie są na powrót mokre. Ale widok doliny Orlicy i tak wywołuje na mej twarzy uśmiech. Nie znam drugiego takiego miejsca na świecie. Dolina emanuje spokojem; podkreśla go i cisza i łagodny rys pagórków i brak ludzi. Dziś, przykryta kołdrą chmur ale rozjaśniona pierwszymi jesiennymi drzewami, jest cudowna.
Miejsce jakby zapomniane ale asfalty na medal. Szokujący kontrast względem tego co dzieje się od strony Bystrzycy Kłodzkiej.
Przejeżdżam na czeską stronę i kieruję na południe. Do Bartošowic nie spotykam nawet pół człowieka, co w Czechach w niedzielę wcale nie dziwi. Nawet nie żałuję, że nie mam waluty, bo wiem dobrze że dziś niczego tu nie znajdę. Bardziej niepokoi mnie brak czegokolwiek do jedzenia w bagażu. Taki drobny błąd w planie ale śniadanie w brzuszku sobie leży i nie pozwala zbytnio martwić się na zapas.
W Czechach może nie jest dobrze z zaopatrzeniem ale darmowa infrastruktura noclegowa jest imponująca. Aż żałuję, że jestem wyspany.
Zakręcam na północ po drugiej stronie grzbietu. Idealne dotąd asfalty znacznie się pogarszają na bocznych drogach, którymi oprócz miejscowych chyba nikt nie jeździ. Przed Zdobnicami oczywiście, w najdalszej od domu głębokiej dolinie, łapie mnie deszcz. Wjeżdżam więc wprost przez otwarte drzwi do najbliższej przystankowej wiaty i tam przeczekuję. Zimno, mokro, głodno. Dobrze że chociaż kolorowo!
Jeszcze jeden podjazd, zjazd i rozpoczynam długą wspinaczkę na przełęcz pod Šerlichem. To kulminacyjny punkt wycieczki. Idzie mi słabo, brak prowiantu jednak odbija się na siłach i robię po drodze przystanki. Na górze tylko przystanek na zapięcie kurtki i dalej w dół! To chyba jeden z najszybszych zjazdów w okolicy ale w deszczu, który znowu przyszedł, nie rozpędzam się za bardzo. I tak docieram na dół kompletnie mokry i skostniały. Mimo że dziś nigdzie nie jest ciepło, to w dolinie zdecydowanie przyjemniej.
Przez most Orlickie Zahori – Mostowice wracam do Polski i powoli wspinam się w stronę Zieleńca. Po drodze odnajduję genialne miejsce piknikowe, a właściwie oficjalne pole kempingowe.
Pozostaje jeszcze mały kawałek wspinaczki, po czym długi i przepiękny zjazd nowiutkim asfaltem do Dusznik Zdroju.
Wciągam kolejny placek po węgiersku, poprawiam szarlotką z bitą śmietaną. W dużo lepszym humorze wychodzę z restauracji, która właśnie się zamyka... prosto w kolejny deszcz. Najpierw przeczekuję pod drzewem ale chyba lepiej moknąć niż marznąć. Ruszam więc na eksplorację, której celem jest zbadanie drogi do Kłodzka, innej niż pełna ciężarówek DK8.
Wynik badania wskazuje, że do Szczytnej lepiej jechać z TIRami. Jest w dół, więc szybko minie, zaś alternatywna droga, oprócz ciekawych widoków, prezentuje asfalt w stadium daleko posuniętego rozkładu.
Ze Szczytnej do Polanicy prowadzi natomiast równiutki asfalt z niedużym ruchem. Biegnie przez dużą część wzdłuż linii kolejowej, dwukrotnie niebezpiecznie ją przecinając (przejazd pod ostrym kątem, łatwo wywinąć orła). Dalszy odcinek do Kłodzka przez Stary Wielisław, nie jest już rewelacją. Cieszy za to postępująca budowa obwodnicy miasta, która wraz z remontami ulic sprawi niebawem, że stanie się ono dużo przyjemniejsze do jazdy rowerem.
Czystym przypadkiem wpadam na stację 5 minut przed przyjazdem pociągu, w którym spotykam Kosolę wracającego z pieszej — dla odmiany — eskapady na Śnieżnik. Dzięki temu powrót pociągiem nie jest nudny.
Podjeżdżam brakujący kawałek do przełęczy i puszczam się w dół w kierunku Mostowic. Już po kilkuset metrach moje buty i spodnie są na powrót mokre. Ale widok doliny Orlicy i tak wywołuje na mej twarzy uśmiech. Nie znam drugiego takiego miejsca na świecie. Dolina emanuje spokojem; podkreśla go i cisza i łagodny rys pagórków i brak ludzi. Dziś, przykryta kołdrą chmur ale rozjaśniona pierwszymi jesiennymi drzewami, jest cudowna.
Miejsce jakby zapomniane ale asfalty na medal. Szokujący kontrast względem tego co dzieje się od strony Bystrzycy Kłodzkiej.
Przejeżdżam na czeską stronę i kieruję na południe. Do Bartošowic nie spotykam nawet pół człowieka, co w Czechach w niedzielę wcale nie dziwi. Nawet nie żałuję, że nie mam waluty, bo wiem dobrze że dziś niczego tu nie znajdę. Bardziej niepokoi mnie brak czegokolwiek do jedzenia w bagażu. Taki drobny błąd w planie ale śniadanie w brzuszku sobie leży i nie pozwala zbytnio martwić się na zapas.
W Czechach może nie jest dobrze z zaopatrzeniem ale darmowa infrastruktura noclegowa jest imponująca. Aż żałuję, że jestem wyspany.
Zakręcam na północ po drugiej stronie grzbietu. Idealne dotąd asfalty znacznie się pogarszają na bocznych drogach, którymi oprócz miejscowych chyba nikt nie jeździ. Przed Zdobnicami oczywiście, w najdalszej od domu głębokiej dolinie, łapie mnie deszcz. Wjeżdżam więc wprost przez otwarte drzwi do najbliższej przystankowej wiaty i tam przeczekuję. Zimno, mokro, głodno. Dobrze że chociaż kolorowo!
Jeszcze jeden podjazd, zjazd i rozpoczynam długą wspinaczkę na przełęcz pod Šerlichem. To kulminacyjny punkt wycieczki. Idzie mi słabo, brak prowiantu jednak odbija się na siłach i robię po drodze przystanki. Na górze tylko przystanek na zapięcie kurtki i dalej w dół! To chyba jeden z najszybszych zjazdów w okolicy ale w deszczu, który znowu przyszedł, nie rozpędzam się za bardzo. I tak docieram na dół kompletnie mokry i skostniały. Mimo że dziś nigdzie nie jest ciepło, to w dolinie zdecydowanie przyjemniej.
Przez most Orlickie Zahori – Mostowice wracam do Polski i powoli wspinam się w stronę Zieleńca. Po drodze odnajduję genialne miejsce piknikowe, a właściwie oficjalne pole kempingowe.
Pozostaje jeszcze mały kawałek wspinaczki, po czym długi i przepiękny zjazd nowiutkim asfaltem do Dusznik Zdroju.
Wciągam kolejny placek po węgiersku, poprawiam szarlotką z bitą śmietaną. W dużo lepszym humorze wychodzę z restauracji, która właśnie się zamyka... prosto w kolejny deszcz. Najpierw przeczekuję pod drzewem ale chyba lepiej moknąć niż marznąć. Ruszam więc na eksplorację, której celem jest zbadanie drogi do Kłodzka, innej niż pełna ciężarówek DK8.
Wynik badania wskazuje, że do Szczytnej lepiej jechać z TIRami. Jest w dół, więc szybko minie, zaś alternatywna droga, oprócz ciekawych widoków, prezentuje asfalt w stadium daleko posuniętego rozkładu.
Ze Szczytnej do Polanicy prowadzi natomiast równiutki asfalt z niedużym ruchem. Biegnie przez dużą część wzdłuż linii kolejowej, dwukrotnie niebezpiecznie ją przecinając (przejazd pod ostrym kątem, łatwo wywinąć orła). Dalszy odcinek do Kłodzka przez Stary Wielisław, nie jest już rewelacją. Cieszy za to postępująca budowa obwodnicy miasta, która wraz z remontami ulic sprawi niebawem, że stanie się ono dużo przyjemniejsze do jazdy rowerem.
Czystym przypadkiem wpadam na stację 5 minut przed przyjazdem pociągu, w którym spotykam Kosolę wracającego z pieszej — dla odmiany — eskapady na Śnieżnik. Dzięki temu powrót pociągiem nie jest nudny.
- DST 110.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 października 2016
Powitanie jesieni, dzień 1/2
Plan był prosty. Zwiedzić dawno nieodwiedzane kąty, zobaczyć trochę nowych zakamarków, machnąć przy okazji kilka solidnych podjazdów i przywitać jesień w górach. Prognoza zapowiadała przelotne opady, wszystko zapowiadało się dobrze.
Pierwszy przelotny opad zmoczył mnie w Kątach, drugi kilka wiosek dalej, trzeci na podjeździe na Tąpadłą. Lekkie adidaski i kurtka, która dawno straciła wodoodporne właściwości, to był na ten dzień strój niepoprawnego optymisty albo zwykłego głupka. Nieliczni spotykani po drodze ludzie, widząc mnie w tę pogodę na rowerze, zachowywali taktowny spokój ale w oczach dało się zauważyć nutkę przerażenia.
Posilony drożdżówką i zaopatrzony w banany gdzieś pod Ślężą, ruszam wzdłuż sznura pagórków ciągnących się na południowy wschód. Tutaj na moment się rozpogadza a na szczycie przed Niemczą spotyka mnie miła niespodzianka — nowa platforma widokowa, nienachalnych rozmiarów, dostosowanych do skali samych Wzgórz Niemczańskich, na które oferuje widoki.
Chmury i mgły ulitowały się na moment, dając popatrzeć. Ziąb był jednak uparty. Rzut oka i trzeba kręcić dalej by się rozgrzać.
Przejeżdżam koło arboretum w Wojsławicach i trochę żałuję, że nie mam czasu wejść. Zza płotu mienią się już jesienne kolory i wizyta na pewno byłaby ucztą dla oka.
Zahaczam o Henryków. Światło dziś żadne, klasztor stoi jak stał, nadal imponujący, ale nie zachęca do wyjęcia aparatu. Kiedyś była tu fajna restauracja ale ślad po niej zaginął. A szkoda, bo to pora obiadowa i zaczyna mnie ssać w żołądku. Ale nic to, niedługo Kamieniec Ząbkowicki i Paczków — coś się znajdzie.
Odwiedzam moją ulubioną miejscowość na Dolnym Śląsku. Mam do niej sentyment, bo tędy jechałem na moją pierwszą w życiu wycieczkę z sakwami i też zrobiłem sobie zdjęcie.
Przejeżdżam Kamieniec. Jest jakaś odrapana pizzeria ale aż strach podejść. Potem nie natrafiam na żaden lokal. Posilam się więc bułką z jogurtem pod wiejskim sklepem, ucinając pogawędkę z żulem. Panie, ja też wszędzie na rowerze jeżdżę, wiem co to jest. Ostatnio pojechałem do okulisty. Dwadzieścia kilometrów! Ale potem odchorowałem, to dla mnie za duży dystans.
Paczków. Znana miejscowość, atrakcja turystyczna. Robię objazd rynku. Kręcą się może ze dwie osoby, jedyna restauracja w remoncie. Nawigacja podpowiada obecność baru mlecznego. Aż się ślinię na myśl o ruskich, ale co to! Bar czynny do 14. A to pech! Z bramy obok wychodzi jakaś pani, więc zagaduję. Poleca restaurację obok parku. Jadę zgodnie ze wskazówkami ale nie natrafiam nawet na ślad po lokalu. Za chwilę Paczków się kończy a ja zbliżam się do granicy z Czechami, nie mając w kieszeni ani halerza.
Jawornik zaskakuje mnie dominującym nad miastem zamkiem. Ostatnio jechałem tędy po ciemku i nie zauważyłem. Rozpoczynam podjazd na przeł. Lądecką. Piękny asfalt ale dłuży się niemiłosiernie. To jakieś 400m w pionie a ja już jestem głodny jak bezrobotny przed zasiłkiem.
Zjeżdżam do Lądka. Piękny jak zawsze i nadal lekko zapuszczony. Skoro już uporałem się z przełęczą, to nie będę jadł byle gdzie. Podjeżdżam do Stronia Śląskiego i melduję się w restauracji "Finezja Wiedeńska" ulokowanym na terenie huty szkła. Specjalnością jest placek po węgiersku, więc nie zastanawiam się ani chwili. (Lokal nosił kiedyś trochę mniej pretensjonalną nazwę "Finezja" a placek był chyba ciutkę większy ale nadal polecam.)
Na Puchaczówkę wspinam się po ciemku. Bardzo lubię ten podjazd, choć wraz z rozbudową ośrodka narciarskiego w Siennej stracił trochę uroku z powodu osiedla hotelowych bloków. Zastanawia mnie po co ktoś inwestuje tyle w okolicy, gdzie śniegu notorycznie brakuje a sezon trwa przez kilka tygodni, i nie da się przewidzieć których. No ale to nie moje zmartwienie. Moją głowę szybko zaprząta nasuwająca się na przełęcz chmura.
Zjazd do Idzikowa w deszczu i po ciemku. Do Bystrzycy Kłodzkiej zdążyło mnie solidnie wytelepać. Samo miasteczko nocą, we mgle, prezentuje się przepięknie. Od tej strony właśnie jest najlepsza panorama na zachowane średniowieczne centrum a potem następuje przejazd pod masywnymi murami obronnymi. Przy tych widokach nawet bruk nie przeszkadza, tym bardziej że jest zadziwiająco równy.
Dalej nie jest lekko. Podjazd do Spalonej to już legenda. Dziura na dziurze, ale kto zaklnie tam na nawierzchnię niech w samej Spalonej skręci w lewo, w biegnącą stokiem Jagodnej drogę o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Tam jest dopiero komedia, istny labirynt między lejami jak po ostrzale artyleryjskim. Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha się tam samochodem, więc teren idealny dla rowerzystów, ale tych o mocnych nerwach.
W końcu melduję się w schronisku Jagodna. Uprzedziony telefonicznie, że kuchnia zamyka się o 20, nie mam wielkich nadziei ale okazuje się, że czeka na mnie porcja wybornych ruskich ze śmietaną. Ktoś chyba czytał mi w myślach! Poprawiam piwem, pod gorącym prysznicem siedzę pół godziny, po czym odpływam w sen przed kolejnym dniem.
Pierwszy przelotny opad zmoczył mnie w Kątach, drugi kilka wiosek dalej, trzeci na podjeździe na Tąpadłą. Lekkie adidaski i kurtka, która dawno straciła wodoodporne właściwości, to był na ten dzień strój niepoprawnego optymisty albo zwykłego głupka. Nieliczni spotykani po drodze ludzie, widząc mnie w tę pogodę na rowerze, zachowywali taktowny spokój ale w oczach dało się zauważyć nutkę przerażenia.
Posilony drożdżówką i zaopatrzony w banany gdzieś pod Ślężą, ruszam wzdłuż sznura pagórków ciągnących się na południowy wschód. Tutaj na moment się rozpogadza a na szczycie przed Niemczą spotyka mnie miła niespodzianka — nowa platforma widokowa, nienachalnych rozmiarów, dostosowanych do skali samych Wzgórz Niemczańskich, na które oferuje widoki.
Chmury i mgły ulitowały się na moment, dając popatrzeć. Ziąb był jednak uparty. Rzut oka i trzeba kręcić dalej by się rozgrzać.
Przejeżdżam koło arboretum w Wojsławicach i trochę żałuję, że nie mam czasu wejść. Zza płotu mienią się już jesienne kolory i wizyta na pewno byłaby ucztą dla oka.
Zahaczam o Henryków. Światło dziś żadne, klasztor stoi jak stał, nadal imponujący, ale nie zachęca do wyjęcia aparatu. Kiedyś była tu fajna restauracja ale ślad po niej zaginął. A szkoda, bo to pora obiadowa i zaczyna mnie ssać w żołądku. Ale nic to, niedługo Kamieniec Ząbkowicki i Paczków — coś się znajdzie.
Odwiedzam moją ulubioną miejscowość na Dolnym Śląsku. Mam do niej sentyment, bo tędy jechałem na moją pierwszą w życiu wycieczkę z sakwami i też zrobiłem sobie zdjęcie.
Przejeżdżam Kamieniec. Jest jakaś odrapana pizzeria ale aż strach podejść. Potem nie natrafiam na żaden lokal. Posilam się więc bułką z jogurtem pod wiejskim sklepem, ucinając pogawędkę z żulem. Panie, ja też wszędzie na rowerze jeżdżę, wiem co to jest. Ostatnio pojechałem do okulisty. Dwadzieścia kilometrów! Ale potem odchorowałem, to dla mnie za duży dystans.
Paczków. Znana miejscowość, atrakcja turystyczna. Robię objazd rynku. Kręcą się może ze dwie osoby, jedyna restauracja w remoncie. Nawigacja podpowiada obecność baru mlecznego. Aż się ślinię na myśl o ruskich, ale co to! Bar czynny do 14. A to pech! Z bramy obok wychodzi jakaś pani, więc zagaduję. Poleca restaurację obok parku. Jadę zgodnie ze wskazówkami ale nie natrafiam nawet na ślad po lokalu. Za chwilę Paczków się kończy a ja zbliżam się do granicy z Czechami, nie mając w kieszeni ani halerza.
Jawornik zaskakuje mnie dominującym nad miastem zamkiem. Ostatnio jechałem tędy po ciemku i nie zauważyłem. Rozpoczynam podjazd na przeł. Lądecką. Piękny asfalt ale dłuży się niemiłosiernie. To jakieś 400m w pionie a ja już jestem głodny jak bezrobotny przed zasiłkiem.
Zjeżdżam do Lądka. Piękny jak zawsze i nadal lekko zapuszczony. Skoro już uporałem się z przełęczą, to nie będę jadł byle gdzie. Podjeżdżam do Stronia Śląskiego i melduję się w restauracji "Finezja Wiedeńska" ulokowanym na terenie huty szkła. Specjalnością jest placek po węgiersku, więc nie zastanawiam się ani chwili. (Lokal nosił kiedyś trochę mniej pretensjonalną nazwę "Finezja" a placek był chyba ciutkę większy ale nadal polecam.)
Na Puchaczówkę wspinam się po ciemku. Bardzo lubię ten podjazd, choć wraz z rozbudową ośrodka narciarskiego w Siennej stracił trochę uroku z powodu osiedla hotelowych bloków. Zastanawia mnie po co ktoś inwestuje tyle w okolicy, gdzie śniegu notorycznie brakuje a sezon trwa przez kilka tygodni, i nie da się przewidzieć których. No ale to nie moje zmartwienie. Moją głowę szybko zaprząta nasuwająca się na przełęcz chmura.
Zjazd do Idzikowa w deszczu i po ciemku. Do Bystrzycy Kłodzkiej zdążyło mnie solidnie wytelepać. Samo miasteczko nocą, we mgle, prezentuje się przepięknie. Od tej strony właśnie jest najlepsza panorama na zachowane średniowieczne centrum a potem następuje przejazd pod masywnymi murami obronnymi. Przy tych widokach nawet bruk nie przeszkadza, tym bardziej że jest zadziwiająco równy.
Dalej nie jest lekko. Podjazd do Spalonej to już legenda. Dziura na dziurze, ale kto zaklnie tam na nawierzchnię niech w samej Spalonej skręci w lewo, w biegnącą stokiem Jagodnej drogę o szumnej nazwie "Autostrada Sudecka". Tam jest dopiero komedia, istny labirynt między lejami jak po ostrzale artyleryjskim. Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha się tam samochodem, więc teren idealny dla rowerzystów, ale tych o mocnych nerwach.
W końcu melduję się w schronisku Jagodna. Uprzedziony telefonicznie, że kuchnia zamyka się o 20, nie mam wielkich nadziei ale okazuje się, że czeka na mnie porcja wybornych ruskich ze śmietaną. Ktoś chyba czytał mi w myślach! Poprawiam piwem, pod gorącym prysznicem siedzę pół godziny, po czym odpływam w sen przed kolejnym dniem.
- DST 215.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 1 października 2016
Zwiedzactwo
- DST 142.50km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 września 2016
Pradziadek
- DST 213.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Maraton Północ–Południe 2016
Do tego maratonu podszedłem na luzie. Był to już piąty start w tym sezonie na dystansie 500+ i jeszcze przed ruszeniem w trasę powiedziałem
"całe szczęście, że ostatni". Nie żebym rezygnował z ultra. Ale jakoś nagromadzenie obowiązków zawodowych sprawiło, że moja jazda na rowerze w ostatnich miesiącach ograniczyła się do — jak to fachowo zostało nazwane — treningu metodą startową. Szczyt formy z czerwca, który pozwolił mi ładnie pojechać Maraton Podróżnika, gdzieś minął. Realnie oceniając swoją formę, ułożyłem plan na "dojechać bez zbędnego ociągania się".
Sam maraton Północ—Południe to nowa impreza, choć
coś podobnego już jechałem. W zamyśle powstał jako alternatywa dla BBTour, odróżniająca się od niego jazdą po bocznych drogach i samowystarczalnością zawodników. A więc wszystkim, co najlepsze :)
W czwartek oddaję rower i bagaże, by razem z Wąskim pojechać w piątek pociągiem jak prawdziwi prosi. Z portfelem i lekturą na drogę. Nasze rumaki pojechały autem bagażowym, zabezpieczone w profesjonalny sposób.
foto: Wilk
W Gdyni spotykamy już całkiem sporą ekipę maratończyków i wraz z kilkoma turystami rowerowymi pakujemy się do Regio. Miejsc na rowery jest 6 a my upychamy ich 15. Cieszę się, że nie mam swojego i nie muszę się denerwować. Pani kierownik jest tym nadużyciem wyraźnie zdegustowana i próbuje protestować ale nikt się jej uwagami zbytnio nie przejmuje. Przejście w korytarzu jest zachowane, więc nie ma podstaw by kogoś wypraszać.
Po szybkiej kąpieli w ciepłym Bałtyku i zjedzeniu całej pizzy (co było niskim wynikiem na tle grupy) melduję się w przyczepie kempingowej, którą dzielę z Księgowym. Zakurzone i przykrótkie łóżko nie jest warte nawet posezonowej, obniżonej ceny, ale umiarkowana dawka piwa i stopery do uszu, w połączeniu z zarwaną poprzednią nocą, pozwalają mi szybko odpłynąć w sen.
Start zaplanowany był na godzinę 10. Dość późno jak na tak długi maraton. Kwadrans wcześniej podjechaliśmy na linię startu, gdzie, ku naszemu zaskoczeniu, czekali na nas strażacy, konferansjer ze sprzętem nagłośnieniowym i... burmistrz Helu. Nie spodziewaliśmy się, że nasza skromna impreza spotka się z zainteresowaniem oficjeli. Było przemówienie, z którego ani słowa nie pamiętam i to nie tylko dlatego, że mało mnie takie rzeczy interesują. Miałem bowiem co innego na głowie.
Wyjeżdża chłop kombajnem na pole. Gwałtownie hamuje, ze zdziwieniem rozgląda się dookoła, po czym uderza dłonią w czoło.
— O kurwa! Zapomniałem zasiać!
Nie wgrałem trasy.
Na ekranie odbiornika widnieje tylko plan zrealizowanej wycieczki sprzed dwóch tygodni, co wyklucza wszelkie przypadkowe wykasowanie danych i jednoznacznie wskazuje mój debilizm jako przyczynę kłopotów. Pracowicie przygotowywanego na MPP materiału z naniesionymi punktami kontrolnymi i całodobowymi stacjami benzynowymi — po prostu nie ma i nie było. Czysto, pusto,
tabula rasa.
Długo rozważać na temat własnej głupoty nie mogę bo dochodzi 10:00, pada komenda do startu i ruszamy. Do Jastarni prowadzi nas policyjna eskorta, potem następuje start ostry. Bez namysłu wskakuję do odjeżdżającego Pendolino, które ciągnie grupa faworytów całych zawodów. Z prędkością rzadko spadającą poniżej 35km/h a często przekraczającą 40km/h wpadamy do Władysławowa, gdzie policja zabezpiecza nasz przejazd przez ronda. Potem szybki przeskok do Łebczu, gdzie wjeżdżamy na ścieżkę rowerową. Tutaj muszę na moment zatrzymać się, by wyjąć ze szprych numer startowy, i tracę kontakt z grupą. Zaraz jednak pojawia się Kurier, z którym chwilę jedziemy dalej, rozpędzając rolkarzy. Oczywiście gdy tylko zjeżdżamy ze ścieżki, ten odstawia mnie na coraz większy dystans. Szybko jednak doganiam Rapsika, z którym zostaję i z którym pojadę kolejnych kilkaset kilometrów, nawet pomimo tego że jazda na kole w ogóle nam nie idzie — on jest znacznie szybszy na płaskim a ja przeganiam go na małych nawet podjazdach.
Bez nawigacji na Kaszubach nie pojechałbym solo nawet kilku kilometrów. Trasa kluczy po bocznych drogach, w których nie ma szans zorientować się bez pomocy. Obmyślam plan co zrobić gdybym został sam. Mój wiekowy odbiornik nie odczyta śladu z karty i bez komputera nie ma szans by wgrać do niego cokolwiek. Postanawiam więc ściągnąć plik do smartfona i tam podglądać go na mapie w krytycznych momentach. Na to jednak nie będę miał czasu do kolacji, bo na razie jest z kim jechać i nie ma sensu się zatrzymywać.
Do Świecia, jak to często na początku trasy bywa, tasujemy się z wieloma zawodnikami, z niektórymi kawałek jedziemy. Gdy robimy przerwę na lody, mijają nas Hipki. Rapsik nie może odpuścić takiej okazji, połyka gofra na dwa kęsy i wszczyna pościg. Ja wskakuję na rower z niedojedzonym lodem i pochłaniam go już w locie. Gdy doganiamy Hipków, Rapsik zaczyna gwiazdorzyć. Podnosi tempo, dyktuje zmiany, aż w końcu, gdy jesteśmy z przodu grupy, Hipki nagle gdzieś znikają.
W Świeciu zatrzymujemy się na kolację. Wciągam kurczaka z powiększoną porcją ryżu. Niby szybko ale jednak mija nam na tym sporo czasu. Wyprzedza nas spora część stawki.
Na drugim brzegu Wisły jest bardziej płasko ale odwracamy się pod wiatr, który po zmroku zamiast osłabnąć stopniowo tężeje. Zwalniamy coraz bardziej, choć wysiłek w pedałowanie wkładamy nie mniejszy. To doprowadza do znużenia, które nocą szybko owocuje sennością. Dość szybko zatrzymujemy się na kilkuminutową drzemkę dla otrzeźwienia głowy. Wtedy doganiają nas Turysta i Wąski, z którymi formujemy większą grupę. Temperatura spada i wiatr wychładza nas coraz bardziej. Na postoju na stacji benzynowej owijam się folią NRC a przed odjazdem pakuję ją złożoną pod kurtkę, na plecy, które marzną najbardziej. Zwalniamy coraz bardziej a na tej samej stacji odjeżdża nam zniecierpliwiony tym Rapsik.
Do punktu w Dobrzyniu nad Wisłą doczłapujemy koło 4:30 rano. Niewiarygodne. 150km w 8 godzin. Kompletnie wypruci tą walką z wiatrem kładziemy się na godzinną drzemkę tuż przed świtem na przystanku PKS.
foto: Kot
Rano zimny wiatr od razu przyrawia nas o dreszcze zakrawające na epilepsję. Pakujemy folie pod kurtki ale po kilku kilometrach rozgrzewamy się i możemy je wyjąć. Wzdłuż Wisły przesuwamy się powoli w stronę Płocka, mając wschodni wiatr niemalże idealnie w pysk. Przed Gąbinem pojawiają się lasy i na chwilę można się rozpędzić, ale to tymczasowa ulga. Zaraz wjeżdżamy na płaskie, nudne i brzydkie Mazowsze. To była najbardziej paskudna część trasy na BBTour i — nie wiedzieć za jakie grzechy — w kolejnym maratonie znowu musimy tędy jechać. Od Gąbina toczymy się z Kotem i Wilkiem. Toczymy to dobre słowo, bo trudno nazwać to jazdą. Odcinek przed Łowiczem to prosta jak od linijki, płaska szosa po horyzont. Jeśli ktoś chce sobie zrobić symulator Mazowsza to wystarczy trenażer i wielki wentylator ustawiony z lewej strony. Będzie równie pasjonująco. Drogę może sobie namalować na ścianie, zapewni równie dużo dynamiki.
Powoli kulając docieramy do Skierniewic, które są punktem kontrolnym. Dość długo poszukujemy miejsca do zjedzenia obiadu, aż w końcu lądujemy w pizzerii. Kot i Wilk zamawiają po małej pizzy, ja z Wąskim po dużej. Dopiero gdy lądują na stole, uświadamiamy sobie co to znaczy "duża".
Hmm... nie było tak źle. Wciągnąłem całą.
Od rana urobilismy… 170km. Na szczescie wiatr ustal ale w jego miejsce przyszedl deszcz. Moi mili, w porownaniu z tym BBT to byla plaza i drinki z palemka podtykane pod nos ;)— Z relacji SMS
Gdzieś w okolicy Rawy Mazowieckiej dopada nas deszcz. Teraz już nie można zatrzymywać sie na byle co, bo każdy postój wychładza. Na szczęście słabnie w końcu wiatr i można jechać z jakąś rozsądną prędkością. Przekraczamy Pilicę i niebawem meldujemy się w Opocznie. Tu nadchodzi zmrok a my uświadamiamy sobie, że jazda zmokniętym w noc to już mało rozsądny plan. Wiadomo, że nie dociągniemy do rana, a nocleg na dziko w mokrych ciuchach będzie nie tylko nieprzyjemny ale może być niebezpieczny dla zdrowia.
Kot i Wilk znajdują hotel w Końskim i rezerwują nocleg. Dojeżdżamy tam po jakichś straszliwych dziurach, które znikają niemal od razu po przekroczeniu granicy województwa Świętokrzyskiego. Pani na recepcji jest zdziwiona ale nie kręci nosem na widok naszych pojazdów i strojów, które mimo starań szybko owocują małym potopem przed jej biurkiem.
Wilk z Kotem postanawiają ruszać już o 2 rano, my jednak stwierdzamy, że skoro płacimy to chcemy pospać. Jak luksusy to luksusy. Zamawiamy z dowozem kurczaka z ryżem, odpalamy klimatyzator na 30°C i rozwieszamy przed nim ubrania.
Robimy rachunek sumienia. Od PK w Świeciu minęła doba. To było 350km temu.
Trzysta pięćdziesiąt kilometrów w dobę. Po płaskim.
Rano wszystkie ciuchy, za wyjątkiem obuwia, są suche. Podobnie jak ulice w mieście. Aby odciąć się od wilgoci zakładam suche skarpety i opakowuję stopy w wykrojone kawałki folii NRC. Na razie działa. Ruszamy szybko w drogę, by kilka wiosek dalej spotkać innego zawodnika. To Darek, który jechał z Radkiem i Księgowym. Jego kompani wycofali się a on, prawie nie śpiąc, przejechał spory kawał samotnie. Na śniadaniu na stacji benzynowej ustalamy, że jedziemy razem.
Świętokrzyskie mija nam szybko. Piękne drogi, coraz lepsze widoki. Do tego cukiernia na rynku we Włoszczowej, oferująca szeroki wybór drożdżówek za absurdalnie niską cenę 1,10zł. Trzeba tu jeszcze przyjechać, robiąc przy okazji kilkaset km, żeby mieć pretekst do wyżerki! Wąskiemu coraz bardziej odzywa się bolące kolano, więc odwiedza aptekę i bierze jakieś mocne proszki. Odnotowuję by na mecie zawnioskować o kontrolę antydopingową.
Kawałek za Koniecpolem zaczynają się pierwsze strome podjazdy zwiastujące początek Jury. Dwie ścianki i naszym oczom ukazuje się przepiękny widok zamków w Bobolicach i Mirowie zasnutych lekką, jesienną mgłą. Piękne widoki w połączeniu z podjazdami dodają mi sił. Sypię dwie łyżki guarany do jogurtu. Puszczam w niepamięć swój wniosek o kontrolę dopingu. Hurrrrrrrraaaaaaa!!!! Znika gdzieś ból siedzenia mocno styranego na 700km, przestają odzywać się kolana. Z radością witam każdą napotkaną ściankę. Nareszcie nie jest płasko!
Fajnie jedzie się do Ogrodzieńca. Dalej wpadamy na DW791, która byłaby rewelacyjną drogą gdyby ruch trochę zelżał. Cóż, mamy poniedziałek i już nie ma taryfy ulgowej. Każdy dokądś. Jak nie do pracy to z pracy. Jeżdżą w te i we wte. Przeprawa przez Klucze i Olkusz to już trochę przepychania w korkach ale droga na Krzeszowice znowu pozwala cieszyć się swobodą.
Prawie udaje nam się zajechać przed deszczem na obiad. Prawie. Pierogarnię zauważam kątem oka. Od samego startu chodziły mi po głowie ruskie. Wpadamy do nowiutkiego, ciepłego lokalu, zrzucamy mokre ciuchy i stajemy w kolejce. Proste zdanie
"Ruskie się skończyły" burzy mój świat. Załamany zjadam po dziesięć pierogów z mięsem i ze szpinakiem, dodatkowo podjadając Wąskiemu jeden owocowy. Niby się najadłem ale znowu jakimś substytutem.
Miałem takie mylne wrażenie, że z Krzeszowic już tylko przez Wisłę i hajda w góry. A tymczasem tutaj hopka za hopką, autostrada A4, znowu seria hopek i w efekcie nad rzeką pojawiamy się już o zmroku. Pierwszy stromy podjazd robimy już po ciemku. Tuż przed szczytem służby wywlekają auto wbite w drzewo. Nie wyrobił pierwszego zakrętu na zjeździe? Amator.
Miałem takie mylne wrażenie, że z Krzeszowic już tylko przez Wisłę i hajda w góry. A tymczasem tutaj hopka za hopką, autostrada A4, znowu seria hopek i w efekcie nad rzeką pojawiamy się już o zmroku. Pierwszy stromy podjazd robimy już po ciemku. Tuż przed szczytem służby wywlekają auto wbite w drzewo. Nie wyrobił pierwszego zakrętu na zjeździe? Amator.
Zbliżamy się do Kalwarii Zebrzydowskiej, znanej z klasztoru i dróg szatańskiej jakości — wyraźnego znaku, że modły o asfalt nie zostały wysłuchane. Zaczyna się rosyjska ruletka. Czy na zjeździe wpadniemy w dziurę wielkości miednicy czy w jakieś większe podłużne pęknięcie? Wąski w ostatniej chwili unika tego pierwszego, ja coraz bardziej kurczowo zaciskam klamki zamiast cieszyć się prędkością.
Darek, który jedzie na dość wiekowym rowerze, powoli odstaje. Nic dziwnego, ma szosową kasetę i manetki na ramie. I tak jest twardy, że dotrzymał nam kroku na tych ściankach. Na dodatek nie ma nawigacji. Objaśniamy mu trasę, Wąski oddaje swoją rozpiskę na wypadek gdyby nas zgubił. Pomimo tego na kolejnych górkach czekamy na niego dopóki nie grozi to zmarznięciem. Ten fragment trasy jest ostatnim naprawdę skomplikowanym nawigacyjnie a w razie problemów trudno tu coś zdziałać.
Za Kalwarią pojawia się mgła. Niepewni jakości nawierzchni, nie widząc prawie nic przed sobą, chyba wolniej zjeżdżamy niż wjeżdżamy. Gdzieś w Budzowie trafiamy na otwarty sklep. W środku ponura pani patrzy na nas wzrokiem jakbyśmy właśnie zjedli jej kota i szorstko oznajmia "właśnie zamykamy". Do sprzedanej nam kiełbasy, pośledniej zresztą jakości, dorzuca za darmo suchara, że ona to "też ma rower ale na cztery koła" po czym w szybkich podskokach przez deszcz ewakuuje się do samochodu.
Już mamy odjeżdżać, gdy pojawia się Darek. W kilku niewybrednych słowach komentuje ostatni zjazd we mgle, po czym dołącza do ataku na Makowską Górę. Jakby przewidując, że skończyło się jeżdżenie a zaczyna turystyka piesza, kilkaset metrów przed planowanym podejściem z jego roweru odpada... korba. Okazuje się, że to jakiś archaiczny system mocowania na nakrętkę, która w ciemności gdzieś sobie poleciała. Chwilowo potrzebna nie będzie ale po drugiej stronie góry druga korba może się już przydać.
Makowską atakuję na rowerze ale szybko przychodzi moment gdzie przestaje mieć to sens. Podchodzimy więc sporą część. Po drugiej stronie, na zjeździe, robię jeden przystanek bo ręce mi drętwieją od zaciskania klamek. W zeszłym roku na MP pokonywałem tę górę w przeciwną stronę i pierwszy raz w życiu sprowadzałem rower na zjeździe. To miejsce na maratonie szosowym to jakieś nieporozumienie.
Darek zostaje gdzieś z tyłu ale tutaj jest cywilizacja i sobie poradzi. Ja naciskam by utrzymywać przyrodzoną ssakom stałocieplność i jechać dalej ale Wąski ma co do tego odmienną koncepcję i stanowczo domaga się gorącej herbaty. Zajeżdżamy więc na Orlen, gdzie oczywiście trwonimy godzinę czasu bo trudno się przekonać do ponownego wyjścia na ziąb. Mogliśmy łatwo dogonić Wilka i Kota a tu nici.
W końcu nie wytrzymuję i wsiadam na rower. Meta tak blisko, że mi się naprawdę nie chce trwonić czasu. Podjazdy koło Jordanowa wchodzą gładko, potem skręcamy gdzieś w prawo, zjeżdżamy, podjeżdżamy, przecinamy w poprzek Zakopiankę, ocieramy się o Rabkę, w której — jak się okazało — Kot i Wilk spoczęli na nocleg.
Rdzawka. O tym podjeździe słyszałem już niejedną legendę. Że stromo, że trudno, że w ogóle masakra. No to zobaczmy. Pomimo 900km w nogach podjazd wchodzi całkiem dobrze. Wiadomo, korzystam z szerokości szosy i zakładam sobie zygzak tu i ówdzie na stromszych odcinkach, ale finalnie Rdzawka puszcza jednym ciągiem, bez przystanków. Pod Statoilem robię pauzę na zewnątrz bo w środku chyba bym się zagotował. Szykuję się na dłuższe oczekiwanie na Wąskiego, który od razu podjął plan pieszego podejścia. Okazuje się jednak, że mój podjazd wcale nie był dużo szybszy i już po chwili znajoma sylwetka wyłania się z mgły.
Nie czekamy, puszczamy się w długi zjazd, mijając dostawę do supermarketu, która chyba nie dotarła na czas bo wiozący ją TIR leży w rowie. Droga równa, szeroka i pusta. Cieszę się, że jadę po niej w nocy. Za dnia pewnie nie byłoby tak ładnie. Pod koniec zjazdu jednak nie jest mi tak wesoło bo zdążyłem zmarznąć i nadchodzące falami dreszcze wprawiają w drgania cały rower, co przy prędkości ponad 50km/h jest bardzo niefajnym zjawiskiem. Kierownica lata na boki, odruchowo zaciskam dłonie co tylko wzmaga wibracje. Boję się nacisnąć na hamulce i próbując zachować spokój staram się naturalnie wytracić prędkość na wypłaszczeniu. Ufff... udało się.
Znowu jakieś wiochy. Przejeżdżamy koło buchających parą basenów termalnych. Całe szczęście, że zamknięte, bo chyba bym wjechał tam rowerem bez rozbierania się. Obiecuję sobie przyjść tam w ciągu dnia (i obietnicy dotrzymuję). W końcu Wąski daje sygnał, że skręcamy w jakąś ciemną i wyboistą drogę w lewo.
W tym momencie z mglistego, ciemnego zaułka po przeciwnej stronie wyłania się sylwetka w pelerynie, prowadząca rower. Wszelki duch! Okazuje się, że to Wojtek, jeden z naszych. Gdzieś po drodze wyładowały mu się baterie, zarówno te jego własne, jak i w nawigacji. Pobłądził, zmókł, ale w końcu tu doczłapał. Ruszamy dalej w trójkę. Droga z początku łagodnie wspina się pod górę ale potem nabiera zadziornego charakteru. Dzwoni do mnie meta z pytaniem gdzie jesteśmy. Melduję stan inwentarza, dowiaduję się że jeszcze ścianka przed nami i ruszam gonić chłopaków.
Rzeczywiście, Gliczarów daje popalić. Podjeżdżam kawałek, czekam na chłopaków, którzy idą. Podjeżdżam znowu. I tak kilka razy. Wreszcie pochyłość łagodnieje ale do mety ciągle kilka ładnych kilometrów a chłopaków dopada senność. Zaczynam tłumaczyć, że siedzenie na asfalcie albo spanie na kierownicy mety nie przybliży. Wspominam o prysznicu, gorącym makaronie i łóżku będących na wyciągnięcie ręki. Jakoś ta karawana snuje się dalej. Na 2km przed metą Wojtek kategorycznie stwierdza, że musi odpocząć na parkingu. Macham na to ręką bo w razie czego, gdyby się nie pojawił, można szybko do niego podjechać. Za niedługą chwilę meldujemy się z Wąskim na mecie.
Czas 67:42, więc słabiutki.
Na mecie dostajemy po misce gorącego makaronu z sosem. Podobno był rozgotowany ale nie zauważyłem. Kaha częstuje nas jeszcze radlerkami. Wchodzą idealnie. Planuję czekać na Kota i Wilka, którzy już dawno ruszyli z noclegu, ale w tzw. międzyczasie uderzam głową o kant poduszki i tracę przytomność.
O godzinie 16 na metę dociera Darek. Szedł pieszo przez noc, trzy razy naprawiał korbę zanim zadziałała, nie poddał się i osiągnął metę. Dla mnie to prawdziwy twardziel i bohater maratonu. Czapka z głowy za upór i zacięcie!
Zapis trasy
Podsumowanie
Maraton mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że będzie trudniejszy od BBTour, ale nie przewidywałem aż takiej różnicy. Wiadomo, że bez punktów żywnościowych/wypoczynkowych jedzie się trudniej a tutaj doszedł jeszcze dość długi górski finisz. No i pogoda, która przeciurała nas niemiłosiernie. Doba ciężkiej walki z wiatrem a potem jeden wieczór i kolejna noc jazdy w deszczu. O ile w sierpniu wystarczyło przywdziać worek na śmieci i wesoło sobie pomykać, tak teraz każdy postój kończył się szybkim wyziębieniem.
Podjazdy, na które wielu narzekało, nie okazały się problemem. Z wyjątkiem jedynie Makowskiej Góry, która moim zdaniem na tego typu imprezy zupełnie się nie nadaje. Poza tym uważam, że gór było za mało, choć ich obecność na samym końcu tak długiej trasy to poważne wyzwanie. Choć tutaj było ich więcej niż na BBT, zniosłem je o wiele lepiej. Może dlatego, że na Bałtyk-Bieszczady są one szokiem po setkach kilometrów płaskich jak stół krajówek.
No i tu kolejna sprawa, całkiem już osobista. Po raz kolejny rozłożyła mnie zupełnie jazda po płaskim. Moje naturalne rowerowe środowisko to jednak góry a przynajmniej pagórki. Podróżnicza dusza też domaga się widoków. Mazowsze, ponownie pokonywane z przeszkodą wiatru, zanudziło mnie na śmierć i zniszczyło motywację. Odżyłem dopiero w Świętokrzyskim, prawdziwy przypływ energii miałem na Jurze. Już po maratonie w Kórniku (skądinąd świetnej imprezie) mówiłem sobie, że więcej maratonów po płaskim nie jadę. Teraz zapadła decyzja, że przyszłoroczny kalendarz startów będzie mniej obszerny ale za to skupiony na trasach o dużym przewyższeniu.
Tymczasem pora zamknąć sezon 2017 i zająć się jeżdżeniem po swojemu. Byle do wiosny!
Organizacyjnie maraton zasługuje na medal. Wszystko zgodnie z zapewnieniami, zero zastrzeżeń, schronisko na końcu trasy może trudno osiągalne ale wynagradza trudy. Chodzą słuchy, że największy wkład w ten sukces miał Jacek zwany Turystą, więc wiecie na czyje imprezy jechać w ciemno :)
- DST 938.70km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 września 2016
Pętelka karkonoska
- DST 113.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 sierpnia 2016
BBTour 2016
Tej imprezy chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. BBTour to maraton z długą tradycją, wyróżniający się imponującym dystansem do pokonania (oficjalnie 1008km) i z roku na rok przyciągający coraz większą liczbę uczestników. Tym razem na starcie stanęło około 280 osób, w tym i ja. W drugim sezonie jeżdżenia ultramaratonów start w BBTour był sprawą oczywistą. Nie mogłem tego odpuścić.
Do Świnoujścia ruszam pociągiem, który dość szybko wypełnia się rowerzystami zmierzającymi w tym samym kierunku. We Wrocławiu wsiadało nas dwóch, w Lesznie wszystkie wieszaki na rowery były już zajęte. Trudna logistyka imprezy, uniemożliwiająca zwykły dojazd do bazy samochodem i powrót nim, sprawiła że miejsca w pociągach rozchodziły się jak świeże bułeczki już na miesiąc wcześniej. W tym roku, z racji faktu że 2 × 1008 = 2016, organizatorzy przygotowali jubileuszową edycję, w której chętni mogli pojechać w obie strony. Niektórzy skorzystali z tej okazji by wrócić w miejsce startu. Gdy piszę te słowa, jeszcze jadą.
W Świnoujściu dzień upływa tak jak zwykle przed tego typu imprezą. Rejestracja, odbiór pakietu startowego, a potem piwo na plaży i duża pizza na osobę, żeby zapewnić nadmiar kalorii. Potem grzecznie spać, żeby na starcie stanąć rześkim i gotowym do boju. Za udostępnienie kanapy bardzo dziękuję Magii i Yoshkowi!
Popularność imprezy ma swoje wady. Start w pięcioosobowych grupach trwał łącznie prawie 4 godziny, począwszy od 7:00. Jako debiutant z nazwiskiem z końca alfabetu, wylądowałem w grupie o 10:10. Jak się okazało, godzina startu miała duży wpływ na to jakie warunki napotkamy na trasie, natomiast — wbrew wcześniejszym obawom — nie przeszkodziła połączyć sił z kimś kogo znam i czyje tempo mi pasuje.
Mój plan był prosty. Dojechać. Wariant najbardziej ambitny natomiast zakładał próbę ataku na czas przejazdu w granicach 2 dób. Wiedziałem doskonale, że do tego musiałyby nałożyć się idealnie trzy czynniki: dobra forma fizyczna, brak problemów z sennością oraz pomoc ze strony pogody. Pierwszy element spisał się świetnie, drugi już słabiej, zaś trzeci był jednym wielkim żartem, o którym napiszę obszerniej.
Tradycyjnie już, z rampy promu Bielik, ruszyliśmy w trasę ku Bieszczadom. Tak się złożyło, że w naszej grupie jechał Łukasz Ślezak, który w ostatecznej klasyfikacji zajął 7 miejsce. Łatwo więc wyobrazić sobie jakie wariactwo rozegrało się na początkowych kilometrach. Jechanie komuś na kole ze średnią w okolicach 37-38 km/h nie jest wyczynem, gdy zasuwa się po płaskim, ale gdy pierwszy pagórek zaatakowaliśmy zwalniając jedynie do 31 km/h, wiedziałem że długo to nie potrwa. Do tego momentu zdążyliśmy dogonić i rozbić poprzedzającą nas grupę, z której kilku ambitnych przeskoczyło do naszego pociągu. Dwa pagórki dalej wszystko się rozsypało i podzieliło w maleńkie zespoły po 2-3 osoby, spokojnie sunące już tempem między 25 a 30 km/h.
Na pierwszym punkcie sprawy ogarniamy szybko. Pieczątka, woda, drożdżówka, odjazd. W tej okolicy pojawia się też Żubr oraz Damian, z którym wspólnie jechaliśmy spory kawał zeszłorocznego Pierścienia Tysiąca Jezior, i z którym — jak się później okaże — przejedziemy do samej mety BBTour.
Tutaj wjeżdżamy też w typowe pomorskie pagórki, które spowalniają naszą jazdę. Nie pomaga wzmagający się wiatr z południowego kierunku, który na tym odcinku celuje nam prosto w twarz. Wychodzi też słońce i — choć o upale nie można mówić — momentami robi się nieprzyjemnie ciepło.
Na drugim punkcie też nie ma nad czym się rozwodzić, może tylko nad faktem że po obiecanym przez organizatora izotoniku nie ma ani śladu (na PK1 też nie było obiecanych owoców). Czysta woda nie wchodzi tak dobrze a przede wszystkim nie uzupełnia niezbędnych substancji. Czuję lekkie przyhamowanie i początki kryzysu energetycznego, który dopadał mnie na każdym tegorocznym maratonie w okolicach 160-200 kilometra. Znając już objawy, wciskam w siebie batony i zmuszam do picia wody, dzięki czemu unikam przykrego efektu odcięcia prądu.
Do punktu w Pile dojeżdżamy o zachodzie słońca. Położony jest na parkingu nad rzeką, nieopodal malowniczego parku. Malowniczo rypią też komary. Przez moment zastanawiam się czy szybciej uzupełniam energię jedząc drożdżówkę czy tracę na rzecz tych małych krwiopijców. Co gorsza, punkt jest na otwartej przestrzeni i jakoś mam opory przed konieczną już operacją nałożenia kremu na wiadome części ciała. Daję nura pod most, wykonuję manewry z prędkością błyskawicy ale i tak zostaję niemal pożarty żywcem. Nie ma na co czekać, uciekamy. Tutaj po raz pierwszy spotykamy Jelonę i Czerkawa, z którymi mijać będziemy się jeszcze wiele razy.
Robi się bardziej płasko. W tej okolicy trasa długimi kilometrami biegnie po DK10, która spokojnie mogłaby dostać imię Drogi BBTouru. Jest tak jak to bywa na krajówkach: hałaśliwie, brzydko, z elementami horroru sadomasochistycznego ale nadal nudno. Wystarczy nadmienić, że wspomnień z tego fragmentu raczej nie mam.
W PK4 położonym przed Bydgoszczą dostajemy dwudaniowy posiłek. Przyjmujemy też solidną dawkę kofeiny w postaci zawiesistej kawy. Pierwsze zmęczenie daje o sobie znać i spędzamy tu troszeczkę za dużo czasu. Na dodatek okazuje się, że telefon, który wziąłem ze względu na dobrą baterię, z nieznanych powodów całkowicie się rozładował. Zostaję ze smartfonem, który dożyje do mety tylko jeśli będę go włączał jedynie na postojach. Moje możliwości komunikacyjne mocno się ograniczają i serwis meteo wysyłany regularnie przez Tatę będzie dostępny nieregularnie. Zostaję też skutecznie odcięty od SMSów wsparcia od przyjaciół, które odbiorę dopiero w Ustrzykach.
Nocą objeżdżamy Bydgoszcz, kręcąc się po jakichś serwisówkach żeby uniknąć wjazdu na drogę ekspresową. Wieje nam w twarz i poważnie zwalniamy, przez co cały zapas względem rozpiski czasowej przejazdu na dwie doby topnieje niemal do zera. Wyprzedzamy tu też solistów, którzy są wykończeni samotną walką z wiatrem, w tym kolegę Damiana, który wygląda już naprawdę mizernie (i potem się wycofa). Humory poprawia nam niespodziewany punkt kontrolny, który wg oficjalnej rozpiski miał znajdować się 20km dalej. Wciągamy coś ciepłego. Nie pamiętam co, ale jest duża szansa, że był to schabowy, których na BBT zjadłem więcej niż przez ostatnie 5 lat życia. Izotonik ponownie okazuje się legendą.
Jeśli miałbym wybierać drogi, po których należy jeździć tylko nocą, to odcinek Toruń–Włocławek na pewno by się tam znalazł. Droga nie tylko prowadzi przez wielkie płaskie nic ale na dodatek biegnie wzdłuż autostrady A1, która ciągle hałasuje. Cieszę się, że nie muszę tego krajobrazu oglądać i skupiam się na cyferkach w liczniku.
Tutaj dopada mnie pierwsza gwałtowna senność. To dziwne, bo przed startem spałem dobrze, regulaminowe 8 godzin. Damian częstuje mnie swoim specyfikiem na takie okazje, zwanym "Napalm". W obawie przed skutkami wychylam pół buteleczki. Jest bardziej paskudne niż wódka, więc na pewno musi zadziałać. Na efekty długo nie czekam. Czuję mrowienie na całym ciele i robi mi się mokro. Akurat zatrzymujemy się na stacji by uzupełnić płyny. Gdy podchodzę do kasy, czuję że z czoła pot leje mi się strumieniem. Patrzę na pana za ladą, który mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, i zastanawiam się co on myśli widząc gościa, który wygląda jakby właśnie brał prysznic. Fala gorąca na szczęście szybko mija, senność na razie znika, ale postanawiam Napalmu więcej nie dotykać.
Gdy turlamy się przez Włocławek, właśnie wstaje słońce. Miasteczko jak zawsze wygląda posępnie ale może to moje negatywne nastawienie. Włocławek zawsze kojarzył mi się z największą zbrodnią na polskiej przyrodzie pod postacią zapory na Wiśle. Tymczasem na wyjeździe z miasta natrafiamy na najbardziej pozytywny akcent całego wyścigu. Otóż pan Marek, weteran dwóch edycji BBT, rozstawił na przystanku swój własny punkt żywieniowy. W ogromnych garnkach przywiózł 150 naleśników z konfiturami oraz chleb ze smalcem i kiszone ogórki. Tak jak za naleśnikami specjalnie nie przepadam, tak tutaj wciągnąłem chyba z pięć a kolejne dwa wsadziłem w kieszeń. Były najlepszymi, jakie jadłem w życiu! Zdecydowanie pan Marek powinien dostać medal za tę edycję BBT. Co więcej, doszły mnie wieści, że swój punkt uruchomił również dla zawodników edycji powrotnej.
Nad obrzydliwym zalewem snujemy się do kolejnego punktu w Dębie Polskim. Momentami zasypiam jadąc. Gdy dojeżdżamy do ponktu, Damian twierdzi, że musi się przespać. Ja nie oponuję. Godzę się z tym, że plan dwudobowy idzie do kosza i poddaję sile natury. Miejsca leżące są już pełne ludzi, więc zajmujemy fotele i ucinamy półgodzinną drzemkę. Gdy ruszamy, dołącza do nas Olek, kolega Damiana, z którym pojedziemy kolejne 360km.
Droga w stronę Gąbina prowadzi przez park krajobrazowy i rzeczywiście jest trochę ładniej ale wzrok zajęty mamy unikaniem dziur. Drogi na tym fragmencie to tragedia godna zapomnianych rejonów Dolnego Śląska. Około 10 rano dojeżdżamy na punkt prowadzony przez sympatycznych strażaków. Pora wczesna a piekarnik uruchamia się z pełną mocą termoobiegu. Nie dość że grzeje, to jeszcze wieje prosto w mordę. Niby niedziela a ruch jak w tygodniu. Na dodatek co kawałek jakiś remont lub wykopy a cała okolica wygląda paskudnie. Nigdy wcześniej nie zwiedzałem okolic Sochaczewa i teraz wiem już dlaczego. Tu jest po prostu brzydko.
Upał nas wyniszcza. Nie dajemy rady zrobić pełnego przeskoku na punkt w Żyrardowie i zatrzymujemy się na stacji na zimną colę i lody. Z czoła ścieram jakiś dziwny piasek. Po analizie językiem okazuje się, że to kryształki soli. Nawet po wizycie w łazience wyglądamy nieszczególnie.
Humory poprawia nam punkt w Żyrardowie. Wreszcie jest izotonik, który wchodzi mi idealnie (inni narzekali), jest też makaron z sosem, w którym wyczuwam lekką nutkę fermentacji (podobno ktoś się nim struł) ale biorę to za oznakę, że jest w fazie najlepszej przyswajalności. Najpiękniejsze jest jednak to, że na samym początku podbiega do mnie pan z obsługi, pyta co nalać do bidonów i smaruje mi łańcuch, podczas gdy ja zasiadam z miską w wygodnym leżaczku. Punkt tak fajny, że żal wyjeżdżać. Tymczasem piekarnik zmniejsza obroty a coraz ciemniejsze chmury zwiastują rychłą zmianę pogody.
Pierwszy deszcz dopada nas zaraz po wyjeździe z Żyrardowa. Wjeżdżamy na przystanek PKS. Podczas gdy chłopaki coś tam ubierają i prowadzą dyskusje o tym co modne w sezonie, ja ucinam mikro drzemkę marząc o nadchodzącej ochłodzie. Jedyne co zabezpieczam to telefon, z lekką odrazą naciągając nań prezerwatywę. Potem okaże się, że był to genialny ruch.
Na kolejną ulewę nie trzeba długo czekać. Za chwilę jesteśmy mokrzy i z góry i z dołu. Wychodzę na czoło i odpalam z tempem około 35 km/h. Chłopaki ledwo nadążają z wywieszonymi językami, pytają co za diabeł we mnie wstąpił. A mi po prostu przestało być gorąco. Dopiero za Grójcem zwalniam bo ponownie włącza się wiatr w twarz.
Temperatura spada i po zatrzymaniu na punkcie w Białobrzegach zaczynam odczuwać chłód. Zakładam kurtkę, która przed deszczem nie chroni, a do tego od pani z obsługi wydębiam worek na śmieci, z którego sporządzam gustowną kamizelkę. W takim rynsztunku ruszam w trasę na Radom, która głównie polega na poszukiwaniu dalszego ciągu serwisówki biegnącej wzdłuż drogi ekspresowej. Przed samym Radomiem serwisówka znika i musimy wjechać na główną drogę. Poboczem dwupasmówki jedziemy po kałużach w sąsiedztwie obłędnego ruchu wszelkiej maści samochodów. Takiego natężenia spodziewałbym się pod Warszawą w piątkowe popołudnie ale nie pod Radomiem w niedzielę. Droga jest pełna zwężeń i wysepek, przez które pobocze zmniejsza się do wątłego paska albo znika w ogóle. Na dodatek co kawałek pojawiają się znaki zakazu ruchu rowerów, postawione w tak absurdalnych miejscach, że jedynym sposobem ich respektowania byłoby zawrócenie pod prąd. Damian prowadzi naszą dość pokaźną grupę bardzo żwawym tempem. Potem mówi, że po prostu bał się i chciał z tej szalonej drogi jak najszybciej uciec. Dla mnie z kolei było to żywe przypomnienie zeszłorocznej rowerowej wyprawy po Brazylii, gdzie jazda autostradą w deszczu stanowiła codzienność.
W Radomiu Olek prosi o krótki postój w celu zakupu rolki worków. Gdy czekamy z rowerami, zagaduje nas jakiś pan z synkiem, wyraźnie zainteresowany naszym zboczeniem. Wtedy uświadamiam sobie, że siedzę w deszczu na bruku pod Biedronką, odziany w czarny worek na śmieci i się uśmiecham. Może faktycznie jestem nienormalny? Gdy mówimy panu skąd i dokąd jedziemy, szybko zabiera dziecko na bezpieczną odległość.
Do Iłży grzejemy ile sił w nogach. Gna nas wizja jedzenia i obiecywanych komfortów. Pędzimy jakąś krajówką pozbawioną pobocza, wśród ciężarówek i innej maści pojazdów, w szybko zapadających ciemnościach. Gdyby normalnie ktoś mi zaproponował jazdę tą drogą, w prostych żołnierskich słowach kazałbym mu oddalić się w podskokach. Teraz, otępiony brakiem snu i motywowany wizją posiłku i prysznica, nie zważam na bezpieczeństwo. Pod samą Iłżą zaczynają się całkiem konkretne hopki, zaś samo miasteczko leży w dolince, z której trzeba się wygrzebać by dojechać na punkt.
Pierwszy deszcz dopada nas zaraz po wyjeździe z Żyrardowa. Wjeżdżamy na przystanek PKS. Podczas gdy chłopaki coś tam ubierają i prowadzą dyskusje o tym co modne w sezonie, ja ucinam mikro drzemkę marząc o nadchodzącej ochłodzie. Jedyne co zabezpieczam to telefon, z lekką odrazą naciągając nań prezerwatywę. Potem okaże się, że był to genialny ruch.
Na kolejną ulewę nie trzeba długo czekać. Za chwilę jesteśmy mokrzy i z góry i z dołu. Wychodzę na czoło i odpalam z tempem około 35 km/h. Chłopaki ledwo nadążają z wywieszonymi językami, pytają co za diabeł we mnie wstąpił. A mi po prostu przestało być gorąco. Dopiero za Grójcem zwalniam bo ponownie włącza się wiatr w twarz.
Temperatura spada i po zatrzymaniu na punkcie w Białobrzegach zaczynam odczuwać chłód. Zakładam kurtkę, która przed deszczem nie chroni, a do tego od pani z obsługi wydębiam worek na śmieci, z którego sporządzam gustowną kamizelkę. W takim rynsztunku ruszam w trasę na Radom, która głównie polega na poszukiwaniu dalszego ciągu serwisówki biegnącej wzdłuż drogi ekspresowej. Przed samym Radomiem serwisówka znika i musimy wjechać na główną drogę. Poboczem dwupasmówki jedziemy po kałużach w sąsiedztwie obłędnego ruchu wszelkiej maści samochodów. Takiego natężenia spodziewałbym się pod Warszawą w piątkowe popołudnie ale nie pod Radomiem w niedzielę. Droga jest pełna zwężeń i wysepek, przez które pobocze zmniejsza się do wątłego paska albo znika w ogóle. Na dodatek co kawałek pojawiają się znaki zakazu ruchu rowerów, postawione w tak absurdalnych miejscach, że jedynym sposobem ich respektowania byłoby zawrócenie pod prąd. Damian prowadzi naszą dość pokaźną grupę bardzo żwawym tempem. Potem mówi, że po prostu bał się i chciał z tej szalonej drogi jak najszybciej uciec. Dla mnie z kolei było to żywe przypomnienie zeszłorocznej rowerowej wyprawy po Brazylii, gdzie jazda autostradą w deszczu stanowiła codzienność.
W Radomiu Olek prosi o krótki postój w celu zakupu rolki worków. Gdy czekamy z rowerami, zagaduje nas jakiś pan z synkiem, wyraźnie zainteresowany naszym zboczeniem. Wtedy uświadamiam sobie, że siedzę w deszczu na bruku pod Biedronką, odziany w czarny worek na śmieci i się uśmiecham. Może faktycznie jestem nienormalny? Gdy mówimy panu skąd i dokąd jedziemy, szybko zabiera dziecko na bezpieczną odległość.
Do Iłży grzejemy ile sił w nogach. Gna nas wizja jedzenia i obiecywanych komfortów. Pędzimy jakąś krajówką pozbawioną pobocza, wśród ciężarówek i innej maści pojazdów, w szybko zapadających ciemnościach. Gdyby normalnie ktoś mi zaproponował jazdę tą drogą, w prostych żołnierskich słowach kazałbym mu oddalić się w podskokach. Teraz, otępiony brakiem snu i motywowany wizją posiłku i prysznica, nie zważam na bezpieczeństwo. Pod samą Iłżą zaczynają się całkiem konkretne hopki, zaś samo miasteczko leży w dolince, z której trzeba się wygrzebać by dojechać na punkt.
Tu spotyka nas chyba największe rozczarowanie. Najważniejszy punkt kontrolny mieści się na stacji beznynowej ze skromnym barem. A właściwie to się nie mieści. Obok stoją namioty z materacami przygotowanymi dla tych, którzy planują spać. W tych warunkach jest to jednak mało pociągająca opcja i kto może, tłoczy się w kilku pokojach na piętrze albo na podłodze w korytarzu. Obsługa punktu spisuje się na medal ale pogoda sprawia, że po prostu jest tu za ciasno. Niektórzy mocno się denerwują. Iłża, jak się potem okaże, była krytycznym momentem wycofania się największej liczby zawodników.
Rezygnuję z noclegu ale zjadam obiad i biorę szybki prysznic by choć przez chwilę poczuć się świeżo. Potem i tak zakładam na siebie z powrotem mokre ciuchy. Olek i Damian przywdziewają kompletne zbroje z błękitnych worków na śmieci. Nie ulegają propozycji, żeby taśmą izolacyjną wykleić na plecach napis 1008.
Podczas postoju deszcz ustał, nawet parking zdążył podeschnąć. Oczywiście opad powraca z pełną mocą gdy tylko ruszamy i tak przychodzi i zanika falami. Gdy któryś raz się wzmaga, chłopaki proponują postój. Akurat trafia się przystanek z obszerną wiatą, o którą stoi oparty rower jakiegoś solisty. Sam jeździec siedzi w środku pogrążony w letargu i twierdzi, że zaraz idzie spać. Ciekawe dokąd? Oceniamy smród moczu na akceptowalny i siadamy. Chłopaki wyciągają buteleczki Napalmu i wznoszą toast, po czym zgodnie... wyciągamy folie NRC i zasypiamy zawinięci na ławeczkach.
Budzę się po blisko godzinie i stwierdzam, że nie pada. Z przykrością poganiam ekipę. Burritos rozwijają się z folii i powoli wsiadają na rowery. Zaczyna nas tak telepać, że przez pierwsze kilka kilometrów boję się, że ktoś szarpnie za kierownicę i wyrwie rower spod siebie. Na szczęście podjazdy szybko nas rozgrzewają.
Do Opatowa wjeżdżamy w totalnej ulewie. Ulicą płyną rzeki na pół pasa, z naprzeciwka pędzą TIRy ale na stromym zjeździe puszczam hamulce i pruję przed siebie. Trochę z głupoty, trochę ze świadomością, że pojęcie dziury w nawierzchni jest w Świętokrzyskim bardziej obcym terminem niż w Szwajcarii. Aż żal jechać przez te piękne okolice po ciemku, jednakże wypłaszczenie w dolinie Wisły witam z ulgą nawet pomimo dziur zwiastujących początek Podkarpackiego. Zaraz za mostem zatrzymujemy się na stacji, gdzie siedzą już Elizjum i Rapsik a jakieś ładne dziewczyny pomimo późnej pory zagadują nas śmiało o to skąd i dokąd jedziemy. Niestety, trzeba ucinać bajerę do minimum i kręcić dalej bo PK w Majdanie Królewskim już niedaleko. Tam, po talerzu obiadu i wybornym placku z owocami, lądujemy na materacach rozłożonych na scenie w domu kultury i zamiast pół śpimy niemalże półtorej godziny. Do Olka przyjeżdża dziewczyna z pobliskiego Rzeszowa i gdzieś znikają oboje, w związku z czym rodzą się u nas obawy o jego dalsze postępy w maratonie. Na szczęście nieuzasadnione, ale na razie ruszamy z Damianem we dwójkę.
Gdy wychodzimy jest już jasno a poranny poniedziałkowy ruch trwa w najlepsze. Wbijamy się w ten strumień samochodów i kierujemy w stronę Rzeszowa. Tą drogą jechałem na Maratonie Podróżnika w czerwcu. Aż trudno w to uwierzyć. Wtedy, w sobotnią noc, była całkowicie pusta, wręcz nudna. Teraz huczy od silników a przy manewrach na rondzie trzeba uważać, żeby nie trafić pod koła zaspanych porannych kierowców.
Tegoroczny BBTour to nie maraton ale stan umysłu. Po upalach pada od blisko 20 godzin z małymi przerwami. Od 250km jadę ubrany w worek na śmieci a jedyne co mi nie zamoklo to telefon bo założyłem nań prezerwatywę. Polecam tę imprezę. 160 najtrudniejszych km do końca.
— z relacji prowadzonej na żywo
Sen zdecydowanie pomógł bo dość chyżo docieramy do Rzeszowa i przebijamy się przez to proste nawigacyjnie miasto do Boguchwały. Tutaj punkt organizuje Rowerowy Lublin. Już przez szybę witam się z Radem. On też startował ale około 300 km rozsypała mu się tylna piasta i musiał się wycofać. Pociągiem wrócił do domu a potem pojechał na PK by choć w taki sposób uczestniczyć dalej w maratonie. Serwuje nam świetną zupę i wyśmienite pierożki. Aż żal wychodzić.
"PRAWDA wyjdzie na jaw dopiero za Rzeszowem."
— z SMS od Transatlantyka
Pomny słów wetarana szykuję się na najgorsze. Na początku tym najgorszym jest ruch samochodów, przybierający absurdalną już skalę. Na szczęście im dalej od Rzeszowa tym luźniej na drodze. Zaczynają się jednak podjazdy, w tym jedna prawdziwa ścianka zwieńczona wspaniałym zjazdem z dobrą widocznością, na którym można puścić się swobodnie w dół. Do Brzozowa docieramy w miarę sprawnie a jest to miejsce bardzo ważne. Tamtejszy punkt prowadzą panie z Koła Gospodyń Wiejskich. Genialny żurek, pyszne kanapki i przegląd wspaniałych ciast zatrzymuje mnie tu na dłużej. W końcu wyłażę też z foliowego worka, który chronił mnie przed deszczem od Białobrzegów. Mój optymizm względem pogody jest przedwczesny ale w zasadzie nie ma już różnicy. Przed nami sporo podjazdów, nawet mokry szybko się rozgrzeję.
Do Sanoka docieramy w miarę sprawnie. Tam zaskakuje nas ilość samochodów godna kilkusettysięcznej metropolii i wynikające z tego gigantyczne korki, przez które musimy się przeciskać. Reflektuję się jednak, że w miejscu przez świat zapomnianym, gdzie pociąg przyjeżdża raz na tydzień a linie autobusowe też niechętnie zapuszczają swe pojazdy, każdy musi mieć samochód by funkcjonować. To samo w Zagórzu i w Lesku. Każde z tych miast wygląda jak mniejsza kopia poprzedniego. Najpierw trochę budynków i korki, potem przejazd kolejowy i na koniec stromy podjazd z dziurawym poboczem, skąd zjeżdża się do kolejnego miasteczka. To wszystko zapętla mi się i mam wrażenie, że stoimy w miejscu. Kilometrów prawie nie ubywa, czas też jakby zwolnił. Pozostał tylko deszcz i niekończące się podjazdy. Na odcinku do Ustrzyk Dolnych jest chyba jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni. Niby blisko, a był to najdłuższy i najbardziej męczący psychicznie fragment wyścigu. Wróć! Wyścigu? To było jakieś pełzanie!
W Ustrzykach Dolnych odmiana kulinarna. Nie schabowy, nie ciasta, ale sok z buraka i jogurt z bakaliami. Tutaj też dogania nas Olek eskortowany przez Agnieszkę w samochodzie. Urywamy się jednak trochę wcześniej od niego i ruszamy w ostatni już kawałek trasy.
Wiedziałem, że tam będzie podjazd, ale zaskoczył mnie on całkowicie. We mgle wdrapujemy się pod jakąś totalnie pionową ścianę. Nie wiem czy naprawdę jest tak stromo czy po prostu jestem wypruty ale wlokę się niemiłosiernie i czasem myślę by zsiąść i pchać rower. Siedzenie tak mnie boli, że wolałbym pedałować na stojąco ale na to z kolei brakuje pary w nogach i po chwili muszę z bólem usiąść ponownie. Po drodze mijamy punkt widokowy na Bieszczady. Wspaniała inicjatywa w górach, które zawsze toną w deszczowych chmurach. Przynajmniej zawsze gdy ja tam jestem ;)
W końcu następuje zjazd tak stromy i tak dziurawy, że drzemy bez litości klocki hamulcowe. Gdy docieramy nad górny San, czuję się jak w domu. Tędy już jechałem kilka lat temu, gdy podczas wyprawy z sakwami trafiłem właśnie na zakończenie BBTour. Jeszcze kilkanaście zakrętów lekko pod górę i wpadamy na metę o 20:27, z początkiem trzeciej nocy w trasie. Dojechaliśmy!
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/687434965/embed/1ad41adcdbfc62c64b9f6b843afdc7f812dc428c">
Mój końcowy czas to 58:17, w tym około 42 godzin jazdy i 16 godzin postoju. Cieszę się, że dojechałem ale wynik nie jest powodem do dumy. Bardzo łatwo mógłbym go poprawić o kilka ładnych godzin. Jednakże po pierwszym ataku senności, niweczącym mój najbardziej ambitny plan, przestawiłem się na jazdę kompletnie turystyczną w zasadzie bez troski o końcowy czas.
Czy dobrze się bawiłem? Wyśmienicie! Uwielbiam się zmęczyć i sponiewierać a tutaj była wspaniała okazja by dokonać tego kilkukrotnie. Bardzo lubię moment gdy człowiek nie ma siły już przejmować się deszczem, brudem czy niesmacznym jedzeniem a tutaj w takim stanie znalazło się pokaźne grono czlowieków, co wyglądało przezabawnie.
Czy pojadę zatem ponownie w BBTour? Nie wiem. Jest to świetna impreza, prawdziwe kolarskie święto, a wynik prosi o solidną poprawkę. Z drugiej strony ponowna jazda tą nudną trasą po pełnych samochodów krajówkach nie zachęca mnie wcale. Nie bez znaczenia pozostaje też słona opłata startowa. No ale kolejna edycja za dwa lata, więc jeszcze zdążę się zastanowić.
Podziękowania za pomoc we wspaniałej zabawie przesyłam do:
Podziękowania za pomoc we wspaniałej zabawie przesyłam do:
- Damiana i Olka za długie kilometry przejechane wspólnie,
- pana Marka za genialne naleśniki i wspaniałą inicjatywę z własnym punktem żywieniowym,
- Gavka za zorganizowanie mi łóżka na mecie,
- Taty za serwis pogodowy,
- Kahy za wsparcie i wieści z trasy,
- wszystkich przyjaciół, którzy motywowali mnie SMSami (nawet jeśli nie doszły podczas wyścigu),
- obsługi wszystkich punktów kontrolnych, a w szczególności w Żyrardowie, Majdanie Królewskim, Boguchwale i Brzozowie.
- DST 1012.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 sierpnia 2016
II Kórnicki Maraton Turystyczny
- DST 513.00km
- Sprzęt szosa
- Aktywność Jazda na rowerze