Informacje

  • Wszystkie kilometry: 37851.27 km
  • Km w terenie: 0.00 km (0.00%)
  • Czas na rowerze: 10d 07h 11m
  • Prędkość średnia: 18.42 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy emes.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Poniedziałek, 25 lipca 2022

Alpy (d. 4/4) Timmelsjoch/Rombo

« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (3/4) tej wycieczki

Rozpoczęcie podjazdu wieczorem poprzedniego dnia było bardzo dobrym pomysłem. Uciążliwe słońce dopadnie mnie dopiero w połowie drogi na szczyt. Tymczasem tradycji staje się zadość. Dwa, może trzy kilometry za takim sobie miejscem noclegowym, które wybrałem, znajduję darmowy hotel, który pomieściłby ze trzydziestu takich podróżników jak ja:




Naprawdę, rura kanalizacyjna to jeden z niewielu noclegów, których nie miałem okazji doświadczyć a bardzo bym chciał. Chroni przed wodą, słońcem i wzrokiem wścibskich osób, zaś dzięki przytulnemu kształtowi powinien zapewnić poczucie komfortu i bezpieczeństwa ;)

Gdy wyjeżdżam ponad granicę wysokiego lasu, widoki stają się niesamowite, chyba najpiękniejsze dotychczas na trasie. Problemem jest to, że cała serpentyna układa się na ścianie wyeksponowanej wprost na bezlitosny żar. Nawet na tej wysokości zaczyna on być dotkliwy na tyle, że w pewnym momencie, dla odpoczynku, wciskam się w jakiś zacieniony załom skalny o pojemności jednego człowieka.





Przedtem jednak natrafiam na bardzo przyjemną restaurację z widokowym tarasem. Idzie obowiązkowe cappuccino a przed nim najlepsza gulaszowa, jaką w życiu jadłem. Może dlatego, że byłem już potężnie głodny. A może dlatego, że była mistrzowsko przyprawiona? Ociągam się strasznie przed wyjazdem na słońce.



Na szczęście układ drogi jest taki, że cel od dawna wyraźnie widać. Jest nim wlot do tunelu, który wraz z kawałkiem drogi na wyjeździe wiedzie łagodnym 2-3% podjazdem do przełęczy.


Stamtąd puszczam się w jeden z lepszych zjazdów, z jakimi miałem do czynienia. Perfekcyjny asfalt wiodący dnem szerokiej, trawiastej doliny, pozwala puścić hamulce i delektować się prędkością aż z przodu pojawia się cyfra 8. Myślę o kąpieli w pobliskim potoku ale tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać...

Potem jednak mina mi rzednie, gdyż wraz z widokiem na dalszą część doliny zaczyna się o wiele mniejszy – ale nadal – podjazd. Ma niewiele ponad 100 metrów ale leży już w strefie dyskomfortu termicznego. Dyskomfort pogłębia się wraz ze zjazdem w dolinę. Pod pierwszym napotkanym supermarketem staję i niemal spływam na asfalt. Szybki nur do klimatyzowanego wnętrza, na dział chłodniczy, uruchamia mózg ponownie. Po skazującej mnie na knajpy niedzieli, robię małe plądrowanie i łapię sporo smakołyków. Od owoców po genialny wynalazek majonezu w tubce.

Zjeżdżam niżej, odnajduję kranik z wodą, napełniam bidony. Potem kieruję się w najbliższy cień nad brzegiem rzeki. Przepraszam, nad brzegiem wyłożonego kamieniami kanału, toczącego wodę w kolorze cementu. A więc tutaj też lodowiec ulega dezintegracji? Kąpieli zatem nie będzie.

Wypoczynek pod drzewem też jest na skraju komfortu termicznego. Na dodatek atakują mnie czerwone mrówki. W końcu poddaję się i ruszam dalej. Po drodze jeszcze kilka postojów na schłodzenie (mimo że to ciągły zjazd), jakaś kawka i przekąska, aż docieram do końca doliny Ötztal, gdzie odpoczywam momencik pod biurem informacji turystycznej, obserwując powoli zbierające się na zachodzie burzowe chmury. Upał sięga apogeum.


Kilka zwrotów przez miasteczko i ląduję na komfortowej drodze dla rowerów prowadzącej wśród sadów i pastwisk ku wschodowi. Napotykam tu nadal na krany z wodą, chyba nawet lepsze niż w górach, bo położone w cieniu.



Tyrolskie domy mnie zachwycają. Choć za żadne skarby nie chciałbym mieszkać w Austrii, widać tu pobudzające wyobraźnię bogactwo. Nie to polegające na zarabianiu dużych pieniędzy, ale to wynikające z komfortu, że mieszkasz w domu po pradziadkach i od kilku wieków nie spadły tu żadne bomby ani nikt lokatorów nie przegnał. Oj, jak brakuje tego w Polsce. Tu przywiązanie do ziemi objawia się w dbaniu o obejście i dekorowaniu domów kwiatami a nie w osadzaniu kosy na sztorc.



Gdy zbliżam się do Telfs, burza depcze mi po piętach. Zerkam na mapę, znajduję najbliższy supermarket i próbuję zdążyć tam przed opadem. Udaje się. Udaje się również zdążyć przed zamknięciem, które – jak odkrywam – w tym kraju następuje około godziny 19. Wolne niedziele, krótkie godziny otwarcia. Niełatwe jest życie ultrasa w Austrii.

Robię sobie tłuściutką sałatkę z puszki tuńczyka w oliwie, warzyw i pół tubki majonezu. Popijam pół litra coli zero prominentnej marki Speedway albo coś w tym stylu... i czuję się od razu lepiej. Porywisty wiatr nie przynosi więcej niż kilka kropel deszczu ale za to robi się chłodniej. Dojeżdżam do Telfs i robię ostatni wywiad. Okazuje się bowiem, że na torach pod docelowym Garmisch-Partenkirchen trwa remont i kursuje zastępczy autobus. Nie chcąc sprawdzać czy zabiera rowery (znając Niemców, to pewnie tak), decyduję się przedłużyć wycieczkę do położonego jakieś 24 km dalej Murnau.

Ruszam na podjazd. Pokonuję może 100 czy 200 metrów w pionie, gdy dogania mnie kolejna burzowa chmura. Czasu mam sporo (pociąg o 5 rano) więc spokojnie zaszywam się w przystankowej wiacie i kończę zakupione jeszcze na polskim lotnisku czasopismo. Potem ruszam. Ostrożnie, żeby nie zachlapać się od dołu z mokrej szosy. Ostatnie kilometry Austrii biegną przez jakieś senne uzdrowiska, gdzie blask wymyślnych latarń nie wydobywa z mroku zbyt wielu szczegółów. Nuda, trzeba to kończyć.

I jak na zamówienie, na granicy z Niemcami dopada mnie deszcz. Skręcam pod zamkniętą na noc restaurację i chowam się pod daszkiem. Opad nie wygląda na taki, który miały się szybko skończyć. Mam czas, wyciągam więc śpiwór i ucinam sobie godzinną drzemkę. A potem następną. Niestety, wody z nieba leci nadal tyle samo. Chcąc czy nie, pakuję się, zawijam śpiwór i zmienne ciuchy w worki i ruszam. Za moment jestem kompletnie przemoczony i tylko kręcę na tyle szybko by utrzymać komfortową temperaturę.

Przejeżdżam Mittenwald (Międzylesie?), Garmisch-Partenkirchen, parę innych wiosek i w strugach deszczu melduję się w Murnau. Za 9 € kupuję miesięczny bilet – hit tegorocznego lata w DB – i wsiadam do pociągu. Na pokładzie dowiaduję się, że wprowadzono obowiązek zakładania maseczek. I tego dotyczy pierwszy komentarz współpasażerów, którzy pojawiają się na następnej stacji, gdy już cały człon pociągu swoim stanem wskazuje wyraźnie, że Szpieg z Krainy Deszczowców to ja.

Moja znajomość niemieckiego nie pozwala mi sformułować retorycznego pytania skąd miałbym wydobyć maseczkę o 4:47 rano na ostatniej stacji w Rzeszy. Mógłbym najwyżej pokusić się na niecenzuralną odpowiedź na tę kwestię. Ostatecznie wzruszam ramionami i stwierdzam "I don't have it", ku dezaprobacie pytających.



W Monachium kupuję kawę i maseczkę. Na kolejnej stacji suszę ubrania. Z przebojami i ośmioma przesiadkami docieram do granicy w Zgorzelcu, a stamtąd do domu. Udało się! Bo jeśli myślicie, że tylko polskie pociągi są tego lata notorycznie zatłoczone i opóźnione, to jesteście w błędzie :)




  • DST 179.81km
  • Czas 10:33
  • VAVG 17.04km/h
  • VMAX 87.94km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • HRmax 155
  • HRavg 112
  • Kalorie 5316kcal
  • Podjazdy 2671m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lipca 2022

Alpy (d. 3/4) Stelvio

« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (2/4) tej wycieczki
Startując o świcie z noclegu pod wiaduktem, nieświadomie dokonuję najlepszego wyboru z możliwych. No, mógłbym jeszcze wyruszyć po ciemku. Podjazd na Stelvio świeci pustkami i dokładnie w jego połowie, koło ulokowanej tam kawiarni, dopadają mnie pierwsi szosoni jadący na lekko, jak i pierwsze samochody.

Pan Włoch tymczasem otwiera kawiarnię punktualnie o 8:17, gdy już zrezygnowany zjadłem przywiezione śniadanie. Korzystam więc, bo jak tu nie strzelić sobie wybornej włoskiej kawki z widokiem na serpentyny?



Kawałek dalej droga się prostuje, co wcale nie oznacza że nachylenie łagodnieje. Wręcz przeciwnie. Tyle że teraz wspina się dnem szerokiej, trawiastej doliny. Wzmaga się też ruch, zarówno zmotoryzowany jak i rowerowy. No i rośnie temperatura.



Nie przyjechałem tu się ścigać, więc jadę turystycznie. Czasem przystanę na odpoczynek, czasem na zrobienie zdjęcia. Gdy jestem blisko finiszu, droga zaczyna być hałaśliwa i zatłoczona. Ale to, co widzę na szczycie, przechodzi moje wszelkie oczekiwania. Istne Krupówki, tylko że wyżej położone. Wśród kubków, misiów i ciupag dostrzegam nawet koszulki kolarskie z napisem "wjechałem na Stelvio".



Przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się na moment, celem zrobienia zdjęcia imponujących serpentyn, na które zaraz się puszczę. Wtedy słyszę z tyłu "jesteś Polakiem?" Sprawa dyskusyjna ale wiem jakim językiem posługuję się na co dzień ;)

Okazuje się, że to rowerzysta z Polski, który rozpoznaje mnie bo śledził  wyprawę, którą jechałem 10 lat temu! Trochę gadamy, robimy sobie nawzajem zdjęcia, jednak nasze drogi wiodą w przeciwnych kierunkach.



Ja puszczam się w dół i niebawem widzę, dlaczego wyjazd o 6 rano był dobrym pomysłem. W górę, ku przełęczy, sunie wielka kawalkada. Samochody, motory, rowery, a to wszystko w coraz bardziej surrealistycznym upale. Po drodze jestem świadkiem kilku incydentów, w których zdecydowanie prym wiodą motocykliści. Jedna gleba przy próbie wyprzedzenia rowerzysty na wirażu, kilkanaście przypadków wyprzedzania na drugiego, kompletny brak wyobraźni i chyba słuchu. Hałasują nie do wytrzymania.



W pierwszej miejscowości ze zdziwieniem zauważam, że panuje tu niezbyt włoski porządek a większość napisów sporządzona jest w języku niemieckim. Odruchowo aż sięgam po mapę. No nie, Austria to dopiero za kolejną przełęczą. Nie wiedziałem o tym wcale, że włoski Tyrol podzielony jest pół na pół między włosko- a niemieckojęzyczną ludność. A to ci niespodzianka!

Gdy zjeżdżam blisko dna doliny, kieruję się na posiłek. Konkretnych rozmiarów sałatka powinna wystarczyć na przebycie płaskiego odcinka do Merano. Tam ugoszczę się ponownie. Niedziela jest, nie ma szans na otwarty sklep.

Dno doliny pokrywają sady. Pasma jabłoni ciągną się po horyzont, z nieba leje się żar, a rzeka — czy raczej obłożony kamieniami kanał — niesie wodę w kolorze cementu. Coś mi się widzi, że to topiący się lodowiec. To lato jest bezlitosne. Zbiorniki zaporowe ledwo mają przykryte dna, sporo strumieni suchych. Alpy obrywają zmianami klimatycznymi nieporównywalnie z żadnym innym rejonem, w jakim ostatnio byłem.



Rzece towarzyszy droga dla rowerów, całkiem uczęszczana. Robię sobie dwugodzinną siestę w cieniu drzewa. Od pierwszego dnia obiecywałem to sobie ale nie starczyło czasu. Odpoczynek daje ulgę, choć niewielką. Upał jest nieziemski.



Mijając sady i coraz-bardziej-austriackie miasteczka, docieram do Merano. Przedtem jednak hamburger z widokiem na dolinę, tuż przed ostatnim zjazdem. Samo miasto jak miasto, trzeba uciekać czym prędzej. Wdrapuję się powoli na podjazd w stronę Timmelsjoch i oficjalnej już granicy włosko-austriackiej. Mam zamiar zanocować trochę wyżej, by nie wyzionąć ducha w spiekocie na dole.

Na szczęście w całych Włoszech, jak dotychczas, regularnie spotykam rurki-ciurki z wodą. Często ulokowane w centrach wiosek, wyposażone w kamienny zbiornik, pozwalają uzupełnić bidony i zmoczyć głowę. Dają ulgę i wytchnienie.

O zmroku zaczynam właściwy już podjazd. Droga wiedzie stromym zboczem, więc trudno znaleźć miejsce na nocleg. Normalnie rozłożyłbym się na pastwisku ale tutaj każde, jak na złość, wyposażone jest w zraszacze. W ciągu dnia takie miejsca emanowały przyjemnym chłodem, teraz są groźbą niemiłej pobudki.

Ostatecznie znajduję miejsce za niezamkniętą bramą. Jakieś składowisko żwiru na zimę czy innego piachu. Od drogi oddziela mnie skarpa, bramę zamykam, po czym w spokoju śpię do rana.



przejdź do opisu kolejnego (4/4) odcinka tej wycieczki »
  • DST 128.71km
  • Czas 08:09
  • VAVG 15.79km/h
  • VMAX 78.35km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • HRmax 147
  • HRavg 115
  • Kalorie 4087kcal
  • Podjazdy 2142m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2022

Alpy (d. 2/4) Livigno, Eira, Foscagno

« przejdź do opisu poprzedniego odcinka (1/4) tej wycieczki

Około godziny czwartej nad ranem budzi mnie jakiś alarm po drugiej stronie rzeki. Przeklinam go w duchu i odwracam się na drugi bok by spróbować zasnąć, gdy nagle kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Kieruję wzrok na zachód i zaraz widzę kolejny. Grzmotu nie słychać, więc burza jest dość daleko.

Łapię telefon w dłoń i sprawdzam radar pogodowy. Front idzie prosto na mnie i to dość szybko. Chwila zastanowienia i zapada decyzja o ewakuacji. Szybko przeskakuję w rowerowe ciuchy, zwijam obozowisko i wskakuję na rower dokładnie w momencie gdy spod burzowej chmury zaczyna wiać porywisty wicher. Pcha on mnie, pomagając w ucieczce. Niestety, choć ścieżka wzdłuż rzeki jest asfaltowa, to nie krzyżuje się z żadną drogą o podobnej nawierzchni.

W końcu zbliżam się do zabudowań. Prowadzi do nich polna droga, w którą postanawiam się skierować. Po dwustu metrach zaczyna się asfalt i za pierwszym zakrętem natrafiam na obszerną wiatę, popularne tutaj połączenie drewutni z garażem. Ustawiam się za samochodami i... następuje oberwanie chmury.

Przysypiam tam sobie momencik, siedząc na polanie i opierając się o ścianę. No nie pospałem. Gdy deszcz ustaje, jest już jasno i zaczynają kręcić się pierwsi ludzie. Wychodzę więc i ruszam w dalszą drogę. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, czasem wiedzie przez przyjemny las, czasem zahaczy o pagórek.





Około 25 kilometra wreszcie trafiam na otwarty bar. Cappuccino i kanapka dodają sił, zaś niebawem pojawia się i sklep spożywczy, gdzie robię zaopatrzenie na dzisiejsze podjazdy. W Tirano skręcam w lewo w kierunku Szwajcarii i... coś nie idzie.



Mimo że dzień chłodniejszy, w ogóle nie mam pary. Z trudem, przystając co jakiś czas, wdrapuję się do Miralago i tam nad pięknym jeziorem porządnie się najadam. Potem ruszam ale nie jest lepiej a rozwleczone po całej okolicy roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy w ogóle nie pomagają. Plusem jest to, że asfalt jak już leży, to jest w nienagannym stanie. We Włoszech było raczej "po naszemu".



Gdzieś w połowie podjazdu dogania mnie deszczowa chmura ale też pojawia się pierwsza od dawna kawiarnia. Zajeżdżam więc na cappuccino i przeczekuję ulewę. Kolejna dopada mnie może 100 metrów wyżej, gdzie salwuję się ucieczką do hotelowego garażu. Potem pogoda nie płata dalszych figli a ja z mozołem drapię się pod górę.





Coś tu ewidentnie nie gra. Nachylenia 8% nie jestem w stanie za długo podjeżdżać a odcinki 9-10% mnie już zupełnie ścinają. Żenada. Dopiero na przełęczy dociera do mnie, że za mną dwie ledwo przespane noce, a do tego jestem już potwornie głodny i nie mam już niczego do jedzenia. Puszczam się więc w dół, do Livigno, z planem na konkretny posiłek.


Włosi są jeszcze bardziej bezlitośni od Hiszpanów w rytmie dnia. O godzinie 16 mogę co najwyżej dostać zimną kanapkę w akompaniamencie focha, że "you're coming too late but also too early" (o ile w ogóle po angielsku). No pewnie, przecież będę jazdę po górach dostosowywał do godzin działania kuchni włoskiej. Koniec końców idę do restauracji Amerikano, która łamie wszystkie zasady i podaje pizzę cały dzień. Zaraz potem plądruję zaskakująco niedrogi supermarket i przed wejściem dojadam drugi obiad a przy okazji biorę słuszne zapasy.

Od razu jest lepiej. Choć dzisiaj żadnych wyczynów już nie dokonam, wspinam się na kolejne dwie przełęcze i puszczam w zjazd w stronę Bormio. To wystarczy, żeby głód zaatakował ponownie. Akurat jest włoska pora kolacji, więc przy pierwszej restauracji zarządzam postój. Lokal wygląda podejrzanie, tak trochę... niemiecko. Ale gdy przede mną ląduje na talerzu ogromny kawał pysznego mięsa a uśmiechnięte panie w końcu załapują, że rezygnacja z ziemniaków nie oznacza rezygnacji z sałatki (a wręcz przeciwnie) to świat staje się piękniejszy. Po raz pierwszy dzisiaj czuję, że się najadłem.





Tymczasem zaczyna robić się szaro i chłodno. Ubieram co mam i puszczam się w dalszy zjazd do Bormio, zaczynając lustrować okolicę pod kątem miejsca na nocleg. Może być z tym trudno. Alpy są pewnym wyzwaniem dla tych, co na dziko. Każdy spłachetek płaskiej ziemi jest zazwyczaj owocem ręki ludzkiej i, jako taki, czemuś służy. A na dodatek często leży za płotem. Na dodatek pogoda jest taka, że poszukiwane miejsce powinno mieć dach, żeby zapewnić komfortowy sen.

W końcu wypatruję całkiem dobrze rokującą miejscówkę. Pod wiaduktem, obok budowanej i zamkniętej jeszcze drogi dla rowerów. Kontrolnie jadę jeszcze kawałek nad pobliską rzekę ale tam gęste zarośla i wilgoć nie dają szans na spoczynek. Zawracam i montuję się pod mostkiem. Trochę pyliście ale do wytrzymania. Zasypiam szybko.




przejdź do opisu kolejnego (3/4) odcinka tej wycieczki »
  • DST 123.72km
  • Czas 08:47
  • VAVG 14.09km/h
  • VMAX 71.72km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 150
  • HRavg 120
  • Kalorie 5221kcal
  • Podjazdy 2774m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 lipca 2022

Alpy (d. 1/4): San Marco

Dawno nie pojechałem sobie jakiegoś konkretu w górach, w zasadzie od GMRDP 2019. Dlatego, błądząc po internetach nie wiadomo za czym, gdy trafiłem na ceny połączeń lotniczych Wrocław–Bergamo, zapaliła mi się w głowie lampka. Ponownie, bo już kiedyś o tym myślałem.

Szybkie konsultacje i sprawa była załatwiona. W jeden weekend udało się odstawić dzieci do dziadków i skoczyć na romantyczną randkę pieszą po Alpach Bergamskich, zaś 4 dni później, analogicznym połączeniem, leciałem już do Bergamo sam z rowerem.

Wyjazd przypadł na falę największych upałów, jakie nawiedziły kraje śródziemnomorskie. Gdy wytaczam rower z klimatyzowanego terminala, promienie słońca niemal wtapiają mnie w asfalt. Od razu mylę kierunek i gubię się na rondach sąsiadujących z lotniskiem. W końcu jednak trafiam na właściwy kierunek. Natrafić jednakże na otwarty sklep w trakcie sjesty, by wreszcie zakupić jakąś wodę, to dopiero jest trudność! Dokonuję tego dopiero wyjeżdżając z Bergamo, gdy mój wewnętrzny termostat mówi już, że cena nie gra roli.

Na szczęście niedługo trafiam na Ciclovia della Valle Brembana, czyli drogę rowerową pociągniętą szlakiem dawnej kolei. Ma ona asfaltową nawierzchnię i często przebiega przez tunele, które w tych warunkach pogodowych robią piorunujące wrażenie. Z temperatury 30-40 stopni nagle wjeżdża się w wilgotny cień o kilka lub kilkanaście stopni chłodniejszy. Efekt to coś jak wsadzenie głowy do mrożonek w markecie w letni dzień, tylko że ogarnia całe ciało.



Dodatkowym atutem są pojawiające się często kraniki z lejącą się z nich wodą, budzącą podejrzenie bycia pitną. W zasadzie poza początkowym epizodem w Bergamo, nie mam potem problemu ze znalezieniem bezpłatnego napoju. Pieniądze daję tylko za wyśmienitą kawę lub lodowatą colę. I tak ma być.

Ścieżka rowerowa kończy się w Piazza Brembana. I tam właśnie spoczywam w kawiarni na oba napoje, bo przede mną wspinaczka na Passo San Marco, bez osłony w cieniu, jaki często oferowała wijąca się dnem doliny DDRka. Na szczęście kończy się pora sjesty i największego upału. Z każdym mozolnie zdobywanym metrem spada też temperatura, choć przyznać muszę że z początkowego etapu wspinaczki pamiętam niewiele. Świadomość wraca mi około 1400 m n.p.m, gdzie lekki ból głowy uświadamia z jakim żarem dotychczas się zmagałem.



Podjazd ma w zasadzie stałe nachylenie, oscylujące z minimalnymi odchyłkami w okolicy 8%. Z obecną formą, bagażem i po takim upale, to dla mnie o jakieś dwa punkty procentowe poza strefą komfortu. Co setkę w pionie robię więc krótki postój na uspokojenie serca i uzupełnienie mocno wyczerpanych płynów. Wszak nie przyjechałem się tu zajeżdżać, tylko odpocząć w górach, co nie?



Niedoszacowuję długości tych zmagań i ostatnich kilkaset metrów pokonuję już konkretnie głodny. Doceniam dietę keto, na której co prawda brakuje zasobów by dokonać solidnego sprintu ale też nie ma ryzyka złapania konkretnej "bomby" odcinającej energię. Wrota do zasobów tłuszczu stoją cały czas otwarte ;)



Na szczycie panuje miły chłód i wieje lekki wiaterek. Ruszam w dół nim przerodzi się w ziąb. Droga swoim standardem nie odbiega od polskich, więc jest sporo hamowania i nim dotrę do pierwszych większych osad, mija chyba z pół godziny. Wypatruje restauracji ale pierwszą, oczywiście najbardziej kameralną i "lokalsową" po prostu przestrzeliwuję rozpędzony. Potem żałuję, że nie zawróciłem. Następne bowiem nie wyglądają tak atrakcyjnie, są eleganckie i pełne gustownie ubranej klienteli.



Tymczasem z każdym traconym metrem wysokości dramatycznie rośnie temperatura. W końcu docieram do leżącego na dnie doliny Morbegno. Tu z kolei z lokali odstrasza mnie głośna muzyka i hałas; akurat w tych napotkanych są jakieś urodziny czy inne okazje. Ruszam dalej doliną i na mapie rozglądam się za restauracją. W końcu trafiam na przydrożny bar. Oczywiście za późno na normalny posiłek i muszę obejść się jedynie kanapką. Przy stoliku obok siedzi za to grupka Włochów, oczywiście intensywnie dyskutująca, więc mam co obserwować.
Tak popijając szybko grzejącą się colę, próbuję dojść jaka panuje tu temperatura. Wstaję w końcu i podchodzę do roweru by sprawdzić. Oczom nie wierzę:

Próbując zrobić to zdjęcie przypadkiem wyzwalam w telefonie lampę błyskową. Elektryzuje to sąsiadów ze stolika obok, którzy w końcu rejestrują moją obecność i zaczynają zagadywać. Ja po hiszpańsku, oni po włosku, da się porozumieć. Gdy mówię w którą stronę jadę i że na szosie panuje spory ruch, wskazują ścieżkę rowerową. Będąc do niej sceptycznie nastawionym (w domu sprawdziłem, że spora jej część to szutry), rozważałem jazdę drogą. Lokalsi jednak zapewniają, że jest asfaltowa. Nawet prowadzą mnie na jej początek, by pokazać, i oczywiście udzielają wszelkich rad. Gdy już entuzjazm im opada, siadają znowu przy stoliku. Wtedy jeden z nich z triumfalnym okrzykiem wyciąga karty. Wszyscy siadają i zaczynają grać. Partia kończy się za dwie minuty, gdy jeden z nich zrywa się z miejsca i zaczyna coś ekspresywnie wykrzykiwać. W tej całej ich impulsywności nie ma jednak krzty agresji, tylko dobitnie wyrażane emocje. Nigdy wcześniej, poza wypadem w góry tydzień wcześniej, we Włoszech nie zabawiłem dłużej niż pół dnia przejazdem, więc ich kultura to dla mnie nowe wrażenie. Słyszeć o czymś a być tego świadkiem to różne rzeczy. Bardzo mi się to podoba, choć pewnie szybko miałbym dość mieszkając tu na co dzień.

Ale nie mieszkam a zanocować gdzieś trzeba. Kończę posiłek i ruszam ścieżką rowerową. Oczywiście zaraz okazuje się dokąd najdalej dojechali uczestnicy imprezki, gdyż po jakichś 5 kilometrach znika asfalt. Szuterek na szczęście jest równy a niebawem mam opcję zjechania na szosę, z której skwapliwie korzystam. Gdy droga znowu przecina się ze ścieżką, teraz biegnącą pod mostem, świecę latarką i stwierdzam asfalt. Dość karkołomnym szlakiem po kamieniach znoszę rower na dół i kontynuuję jazdę.

Zachęconym brakiem jakiejkolwiek żywej duszy (poza zawartością przejeżdżających samochodów), decyduję się na nocleg na jednym z miejsc postojowych. Każde z nich wyposażone jest w kranik, z czego korzystam zażywając upragnionej po takim dniu kąpieli. Szybkie dmuchanie maty, nur w śpiworek i... długotrwałe wiercenie. Po pierwszym dniu nie mogę się łatwo wyciszyć, przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć albo zaraz się wybudzam. A może po prostu jest za gorąco?

  • DST 115.24km
  • Czas 06:58
  • VAVG 16.54km/h
  • VMAX 59.91km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • HRmax 168
  • HRavg 133
  • Kalorie 3802kcal
  • Podjazdy 1944m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 maja 2022

Cztery województwa i gmin bez liku (1/2)

Porannym Regiopolem, który startował o godzinie, jakiej w towarzystwie nie wypowiada się głośno, docieram do Kluczborka. Mimo że podróż odbywa się starym "kiblem" (EN-57), który zwyczajowo szarpie, udaje mi się odrobinę dospać po drodze. A ta chwilę zajmuje, bo tuż za Bierutowem pociąg wyraźnie zwalnia ze względu na stan torów.



Na docelowej stacji wita mnie silny wiatr, który jest zaplanowanym uczestnikiem tej wycieczki. Trasę ułożyłem pod prognozy, by nie walczyć z pogodą ale maksymalnie ją wykorzystać. Dziś wieje zachód a jutro ma być NW, zgodnie z czym moja trasa zaplanowana na dwa dni łagodnym łukiem odbija na południe. Nie wiem gdzie będę spał ale wziąłem hamak i poszukam miejsca na Jurze albo kawałek dalej.

Startuję i cieszę się żeglugą z wiatrem. Mijam różne wioski, jakże senne w ten sobotni poranek, gdy aura nie zachęca do spacerów. Krótki odcinek na południe, wzdłuż Prosny, pokazuje mi, że dziś jazda z bocznym wiatrem to żadna przyjemność. Na kawę zatrzymuję się w Krzepicach, potem na drugie śniadanie w Mykanowie. Wtedy mam na liczniku 100km, które poleciały nawet nie wiadomo kiedy.



Tak sobie beztrosko sunę aż do granic woj. łódzkiego, gdzie skręcam na południe. Wiatr z boku zbytnio nie przeszkadza, po chwili nawet cichnie, co jest mi bardzo na rękę. Ponieważ zjadłem zapasy, zaczynam myśleć o ciepłym posiłku. Mapa wskazuje, że najbliższy lokal znajdę w miejscowości Julianka.


Polska w dużej dawce
Tam, niestety, typowa sobotnia przypadłość. Wesele albo inna komunia. Nie chce mi się wchodzić w ten gwar, więc w sklepie obok zaopatruję się w bułki i dodatki, po czym idę spokojnie skonsumować to na stacji kolejowej. Cóż, na mojej trasie dotychczas była tylko ta jedna restauracja i czekać na następną nie mam ochoty. Lockdown skutecznie przetrzebił tę branżę.

Oczywiście gdy ruszam dalej, kolejna knajpa pojawia się w następnej wsi. Potem smażalnia, hot-dogi, itepe, itede... No tak, przecież wjeżdżam w popularne rejony Jury. Tym samym zamiast ciepłego posiłku napchany jestem bułkami. Jak zwykle ;)



O ile zamek w Mirowie przechodzi remont i obstawiony jest rusztowaniami, to Bobolice prezentują się tak pięknie, że aż kiczowato. Turystów w zasadzie nie ma, dookoła panuje susza wręcz katastrofalna. Wszędzie pył, w strumieniach przepływ prawie żaden. Plusem jest brak komarów. Przez cały wyjazd nie spotkam ani jednego.



Kończy się asfalt bo łącznik do następnej wsi to piaszczysta droga, w której zakopuję się od razu. Rzut oka na mapę sugeruje inny objazd, na który zawracam. Tu też czarna nawierzchnia się urywa i pozostaje około kilometra szutrem, na szczęście twardym. Mogę się założyć, że to celowe działanie by wiejskie drogi nie zamieniły się w arterie komunikacyjne dla samochodów. I słusznie.

Przejeżdżam pod wiaduktem CMK, skręcam w prawo w jakąś drogę godną woj. zachodniopomorskiego. Asfalt jak po ostrzale, lekko pod górkę i pod wiatr. Na szczęście nie trwa to długo i wydostaję się na piękną wojewódzką, która po kawce na Orlenie zamienia się w krajówkę z wygodnym poboczem. Po ostatnich dwóch pagórkach wykładam się na lemondce i sunę z wiatrem.



Tymczasem, wbrew prognozom, po lewej swojej stronie dostrzegam smugi opadu z chmur. To niedobrze, bo dzień już dobiega końca a moja trasa delikatnie odkręca się właśnie tam, ku północy. Niedaleko Szczekocin przeskakuję za Krztynię, by pojechać lokalną drogą. Różnica jest kolosalna. Znika ruch, asfalt świetny, a domki dookoła mają zadbane ogródki opadające łagodnie w stronę potoku.



Tu też łapie mnie opad. Zacina z wiatrem, więc wystarczy ściana domu by ukryć się na moment przed zmoknięciem. Pada na tyle, że droga zaraz wyschnie i nie ochlapię się od dołu. Po przerwie kontynuuję i wjeżdżam o zachodzie słońca do Szczekocin.

W miejscowości Chałupki 10 lat temu miała miejsce jedna z największych katastrof kolejowych w Polsce. Wspomnieniem po niej jest pamiątkowy kamień pod krzyżem w wiosce oraz — podobno — krzyż przy torach. Ściemnia się jednak, więc nie podejmuję się poszukiwań tego drugiego. Chwilę później wjeżdżam do woj. świętokrzyskiego a dookoła zapada zmrok.

O ile jestem dość doświadczony w szukaniu miejscówek na nocleg, ta okolica jest bardzo trudna. Sprawę komplikuje ryzyko deszczu, już uwzględnione przez zaktualizowaną prognozę. Nadal wieje i robi się zimno, więc perspektywa hamaka kusi coraz mniej. Żeby chociaż była jakaś wiata... ale tutaj nawet te przystankowe są małymi budkami postawionymi pro forma bo chyba poza autobusem szkolnym nic tu nie kursuje. Parkingów leśnych, tak popularnych na zachodzie i północy Polski, w ogóle tutaj brak.

W swoich obserwacjach rozważam kilka wariantów:
  • amfiteatr w Słupi — niestety ciągle zajęty przez młodzież,
  • teren kolejowy w Sędziszowie i stojąca tam wiata warsztatowa — obok jednak świeci potężna lampa i pewnie ktoś pilnuje,
  • łódka na stawie — gdyby była na lądzie, przewróciłbym ją sobie do góry dnem i wygrał konkurs na najbardziej odjechany nocleg, ale wywlekanie jej z wody na pewno przyciągnęłoby czyjąś uwagę,
  • kilka domów wyglądających na opuszczone — nigdy nie wiadomo, czy nie mieszkają tam jacyś staruszkowie, a nie chciałbym być przyczyną czyjegoś zgonu ze strachu,
  • teren biblioteki w Pawłowicach — już miałem wjeżdżać gdy przyczepił się do mnie wiejski kundel i tak ujadał, że ani bym nie pospał ani nie pozostał niezauważony.
W końcu zapada noc. Świecąc latarką po krzakach dostrzegam przewiewny las. Taki przygodny, zwykłe samosiejki na klasycznym w tym rejonie nieużywanym polu o kształcie paska 10×milion metrów. Wjeżdżam, rozwieszam hamak między brzozami, układam się w śpiworze i... kap, kap, kap. Nadchodzi deszcz.

Nosz kurde.

Wyciągam telefon na resztkach baterii i sprawdzam radar pogodowy. Dość obfity opad znad Koniecpola wyciągnął języczek dokładnie do mojej lokalizacji. Sęk w tym, że Koniecpol jest idealnie pod wiatr. Zleje mnie czy nie zleje? Rozważam ewentualną ewakuację ale pakowanie majdanu mnie zniechęca. Wyciągam folię NRC, przykrywam się nią i wsłuchując się w szelest kropel z ulgą odnotowuję koniec opadu. Folia wjeżdża zatem pod śpiwór a ja odpływam.

Opis kolejnego dnia wycieczki znajdziesz tutaj.

  • DST 247.65km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 1 czerwca 2019

Maraton Podróżnika 2019

Maraton Podróżnika 2015 był moim debiutem na ultra, więc z tą imprezą mam dość emocjonalny związek. Zresztą — co tu dużo gadać — organizują to "swoi ludzie" a sam przy jednej edycji maczałem palce. Nie mogło mnie tu nie być.

Tym razem jednak zdecydowałem się na krótszy dystans, prześmiewczo zwany dla cipek. Powód był prosty: nie chciało mi się jechać pół tysiąca kilometrów po płaskiej okolicy. Doświadczenie z KMT pokazało, że to szkodliwe dla głowy, a od głowy zaczyna się psuć reszta. Poza tym chciałem po raz pierwszy spróbować swoich sił na krótszym dystansie, który w porównaniu z ukończonymi dotychczas maratonami wydawał się sprintem.

Do bazy dojechałem na kołach z Warszawy, korzystając z okazji do zebrania gmin. Było nas kilku chętnych na taką eskapadę, więc nie nudziliśmy się po drodze. W bazie wietrzenie wygrzanego słońcem domku, kolacja, pakowanie, piwko i grzecznie idę spać.

W startowej grupie mam Kubę, którego będę gonić przez całą trasę. Już na drodze do Góry Kalwarii wyprzedza on całą resztę grupy ale nie powiększa dystansu i ciągle go widzimy. Ja decyduję się jechać ze stadem. Adrenalina robi swoje, tętno trzyma się wysoko, a ruch na tej niezbyt miłej drodze nie sprzyja uspokojeniu. Trzeba być czujnym i trzymać nerwy na wodzy. Z pomocą przychodzi mi zainstalowany niedawno pomiar mocy. Cyferki wyraźnie mówią na co mogę sobie pozwolić, by później nie żałować, a robią to dokładniej niż te od wskazań tętna.

Za mostem na Wiśle odkładamy się z wiatrem a mniej ruchliwa droga zachęca do przyciśnięcia. Jedziemy w okolicach 30-32 km/h. Doganiają nas tu najszybsi z kolejnej grupy, a jeden z nich wysuwa się na prowadzenie i zaczyna ciągnąć. Dla mnie trochę za mocno, więc nie trzymam koła zbyt gorliwie i czasem sam prowadzę a czasem chowam się w jego cień. Nie zależy mi za bardzo na grupowej jeździe. Z natury jestem solistą, ciągła czujność niezbędna do siedzenia na kole za bardzo obciąża mnie psychicznie, a doświadczenie z jazdy zespołowej mam takie, że to raczej sumowanie postojów niż zysk ze zmniejszonych oporów powietrza.

Dojeżdżamy takim luźnym stadem do budowy drogi ekspresowej. Ślad, planowany wg starej mapy, przecina ją na wprost, ale w tym miejscu zamiast drogi już stoi kładka dla pieszych. Sam asfalt odbija na nowy wiadukt nieopodal, po czym bardzo obszernym ślimakiem dołącza do starej drogi po drugiej stronie budowy. To chyba ponad kilometr dystansu dodatkowo i orientacja w terenie nie jest oczywista. Zagwozdka nawigacyjna zatrzymuje Kubę, który niezdecydowany zawraca, dzięki czemu doganiamy go. Ślady na piasku wskazują, że część poprzedników wybrała drogę po schodach i kładce.

Po tym małym rozgardiaszu sytuacja klaruje się na nowo. Kuba odpala wyższy bieg i formuje się grupka ucieczkowa około sześciu osób. Dołączam ale szybko stwierdzam, że to dla mnie odrobinę za mocno. Pojadę, ale nie ma szans żebym nie zapłacił za to później. Liczę że konina też się zmęczy i stanie na popas, a wtedy ich dogonię. Jak się okaże, było to uzasadnione oczekiwanie.

Trasa w tym miejscu pięknieje. Od okolic Zwoli do Krzywdy wiedzie po łagodnych wzgórzach, czasem wśród łąk, czasem lasami. Słonko przygrzewa dość mocno, zwiastując gorące, zbyt gorące popołudnie. Już wiem, że temperatura będzie powyżej mojego optimum i staram się regularnie nawadniać. A w tym celu zabrałem dwa bidony po 0,75l oraz bukłak z kolejnymi dwoma litrami wody. Dzięki temu planuję nie robić żadnych postojów przed punktem żywieniowym ulokowanym na 180 km.

W Krzywdzie na Orlenie aż roi się od "naszych". Ja wesoło mijam sobie tę oblężoną stację, bo mam wszystko czego potrzeba. Za miejscowością droga pustoszeje, jadę już całkiem sam. Dopiero za kilka kilometrów na horyzoncie zaczyna majaczyć sylwetka rowerzysty. Podejrzewam że to Krzysiek i po bardzo długim pościgu okazuje się, że mam rację. Trochę gadamy, trochę dajemy sobie zmian. Przekraczamy Wieprz w przepięknym miejscu, gdzie wije się wśród soczystych, zielonych łąk, po których błąkają się nieliczne krowy. Potem oglądam się za siebie i widzę, że Krzysiek zostaje w tyle, a w końcu nagle znika.

Kawałek dalej doganiam Maria. Zdziwiony jestem, bo przez lata był on tym zawodnikiem, który do ostatniej minuty wykorzystywał limity czasowe, a tu nagle zmienił podejście i zaczął szybko jeździć. Tak szybko, że nie mogę go skutecznie wyprzedzić. Wychodzę na przód, a niedługo potem on wraca na prowadzenie i, jakby przypieczętowując ten ruch... odpala papierosa.

W końcu jednak odjeżdżam mu, gdzieś w okolicy miejscowości Łąkoć, która zapadła mi w pamięć nie tyle z powodu intrygującej nazwy, co fatalnego asfaltu. Miernik mocy wreszcie pozwala dociec prawdy — żeby utrzymać stałą prędkość w tym miejscu muszę wykonywać nawet 150% dotychczasowego wysiłku. Na szczęście niedługo trasa odbija w lewo i sytuacja się normuje. Nie wiem jeszcze, że w tym momencie prowadziłem już w wyścigu. Niewiele to jednak warte, bo niebawem pojawia się Kuba i wyprzedza mnie bez najmniejszego wysiłku. Mocą nie jestem w stanie mu dorównać w żaden sposób, ale spróbuję logistyką.

Zagaduję jeszcze gdzie zgubił grupę. Tak jak myślałem, część przepadła na Orlenie, część potem zwolniła na dziurach. Kuba odjeżdża, ja nawet nie próbuję gonić. Punkt niedaleko, tam nastąpi kolejna neutralizacja. Do tego czasu wypijam sobie wszystko co mam, trochę zaskoczony zmagam się z krótkimi ściankami koło Nałęczowa i w końcu zajeżdżam do zaznaczonego na trasie baru.

Kuba chyba się nie spieszy, ja owszem. Oddaję bukłak i bidony do napełnienia bardzo smaczną wodą. Na stole ląduje talerz makaronu i dzbanek pysznej lemoniady. Z dodatkowych fantów biorę tylko banana, bo na więcej nie mam miejsca. Ogarniam wszystkie drobne sprawy, mając nadzieję że do mety nie będę musiał się zatrzymywać. I tak, zgodnie z planem, schodzi ponad 20 minut. Ruszamy wspólnie z Kubą ale on szybko mi odjeżdża. Różnica sił jest ogromna, a mnie dodatkowo przyciska prażące mocno słońce.

Trasę do Opola Lubelskiego wspominam tak sobie. Ruch dość intensywny, co chwilę przejazd kolejowy pod niebezpiecznym kątem, bo droga krzyżuje się linią wąskotorówki. Oczywiście nieczynną, ale nikomu nie przyszło do głowy zalać szyn asfaltem.

Potem przelot przez Wisłę, w Solcu wpadam na zagrodzoną taśmą ulicę bo w parku obchodzony jest dzień dziecka. Drobna korekta, wyjazd z miasta i trafiam na drugi piękny fragment trasy, najeżony hopkami po nadwiślańskiej skarpie, wiodący to lasem to łąką, prawie bez samochodowego ruchu. Upał zbiera tu swoje żniwo, na ściankach wyraźnie słabnę i tempo spada. Niezbyt silny ale czołowy wiatr nie pozwala rozpędzić się na płaskim. Plan zmieszczenia się w 12 godzinach zaczyna być zagrożony.

Za Janowcem teren wypłaszcza się ale następuje z kolei najbrzydszy fragment. Dość ruchliwa, pełna dziur i łat droga mija Puławy, po czym swoim charakterem pokazuje, że wjeżdżamy na Mazowsze. Długie, nudne proste, wzmożony ruch, widoki nijakie. Trzeba zacisnąć zęby i po prostu przewinąć ten wątpliwej jakości asfalt.

Gdzieś pod Kozienicami robię jedyny postój, na zamkniętym przejeździe kolejowym. Minuta na zjedzenie żela i popicie. Nie ma co trwonić czasu na więcej. Kuba wspominał, że w Kozienicach zrobi przerwę, a ja nie muszę. Bukłak i bidony powinny dotrwać do mety. Nadrobić stratę do niego mogę tylko tnąc postoje.

Za Kozienicami robi się trochę ładniej, trasa na moment opuszcza główne drogi i daje odetchnąć od ruchu samochodów. Chylące się ku zachodowi słońce już nie doskwiera tak bardzo ale jeszcze daleko do wieczornego chłodu, który zawsze wywołuje u mnie przypływ sił.

Na moment wpadam na DK48 i tutaj, nad Radomką, zaczynam się powoli rozkręcać i zrzucać ten ciepły, letni szlam, który mnie oblepił i spowolnił ruchy. W okolicach Grabowa pojawia się chłodna bryza, a na liczniku od razu melduje się stała trójka z przodu, przywracając nadzieje na realizację planu.

Jeszcze parę obrotów korbą i wpadam na metę. Czas 11:57. Wiem że jestem drugi, ale okazuje się że do Kuby miałem tylko 12 minut straty. Nim zrobi się ciemno, zajadam kolację i chłodnym radlerkiem wznoszę toast za tych co na 500. Trzysta jest fajne!

Choć trasa omijała góry a nawet solidne pagórki, uważam że Maraton Podróżnika nadal trzyma wysoki poziom. Co roku inne miejsce, inna trasa, organizacja wszystkiego na nieznanym terenie w zasadzie od zera i... wszystko działa jak należy. Może poza monitoringiem, który tradycyjnie się wykładał, ale tu chyba rynek potrzebuje nowych graczy by jakość wzrosła.

Punkty żywieniowe tym razem zostały zrealizowane w oparciu o restauracje. Opinie o tym na 500 słyszałem różne, na 300 natomiast pojadłem, popiłem, zatankowałem, a z większości dodatkowych bonusów nawet nie skorzystałem. Miło zaskoczyła mnie też baza. W małej miejscowości obawiałem się imprezowni, zaś zastałem ogromny zielony teren, z mnóstwem cienia i trawy, sprawną i niedrogą restauracją oraz możliwością wyjścia na plażę nad Pilicą. Chętnie odwiedzę to miejsce ponownie.
  • DST 341.00km
  • Podjazdy 1167m
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 sierpnia 2018

Bałtyk—Bieszczady Tour 2018

Jeśli przed startem myślisz tylko o wyniku, a na dodatek godzisz się ponownie jechać nudną trasą, tylko by poprawić swój rezultat, to jesteś już nałogowym sportowcem? No to jestem.

Wynik 58:17 z poprzedniej edycji BBT zwyczajnie mnie uwierał. Można sobie było tłumaczyć, że to pierwszy raz, że pogoda trafiła się fatalna, że rower za sztywny a pielucha w spodenkach za cienka... Ale analiza śladu wykazała niezawodnie, że na postojach zmarnowałem wtedy kilkanaście godzin. Za tak niesportowe zachowanie kara mogła być tylko jedna: ponowny start.

Może trochę przesadzam. Bałtyk—Bieszczady to fajny maraton. Z pomysłem, dobrą organizacją, świetną atmosferą i warunkami pozwalającymi skupić się na jeździe, bez zaprzątania głowy logistyką posiłków i noclegów. Choć osobiście wolę samowystarczalność i przygodę, formule wyścigu ze wsparciem nie mogę odmówić uroku. Jedyne co mam do zarzucenia to długie kilometry jazdy dość ruchliwymi krajówkami. W tej edycji poczyniono jednak pierwsze kroki by to poprawić i wyeliminowano potężne fragmenty niebezpiecznymi DK7 i DK9, jak i przejazd przez Radom i Rzeszów. Jest to zmiana bardzo na plus, choć z niespodziankami, o czym poniżej.

Czas na przygotowania miałem w tym roku mocno ograniczony, gdyż wiosną w domu pojawił się nowy mieszkaniec, który, choć niewielki, wprowadził duże zmiany i skutecznie ograniczał czas na treningi, jak i na nocną regenerację. Rzadko dawał tacie czas i siłę by wyjść na rower. Trzeba było więc trenować z głową, a nie tylko trzepać kilometry. Na szczęście baza z poprzednich sezonów dawała solidną podstawę pod budowę formy. Dużo dała też wyprowadzka na lato w góry — choć BBT to maraton głównie po równinach, to skuteczność nawet 40-kilometrowego treningu górskiego daleko przekraczała to, co mogłem uzyskać wokół płaskiego Wrocławia (a i tak większość czasu marnowałbym na wyjazd i wjazd do miasta). Nie bez znaczenia pozostała też nowo nabyta odporność na deficyt snu.

Od poprzedniej edycji zmieniłem też rower na karbonowy, w końcu spróbowałem jazdy w SPD i to z takim efektem, że z miejsca wymieniłem pedały w obydwu rowerach. Na sam maraton wziąłem mniejszą, lżejszą torbę podsiodłową, a kieszenie i wolne miejsce na ramie załadowałem żelami.

Od samego początku nastawiałem się na start w kategorii SOLO. Doszedłem do wniosku, że jazda w grupie polega głównie na sumowaniu postojów, zaś trzymanie koła zawsze uważałem za ryzykowną zabawę, a już szczególnie po nieprzespanej nocy. Mój ambitny plan celował w zmieszczenie się tuż pod progiem 48 godzin. Rozpisałem go szczegółowo na etapy, oczywiście uwzględniając spowolnienie drugiej doby i górską końcówkę, a ściągę z godzinami wyjazdu z każdego PK wydrukowałem w dwóch egzemplarzach. I dobrze, bo jeden natychmiast gdzieś zgubiłem.


Po dwuetapowej teleportacji do Świnoujścia, odprawie, wspólnym posiłku, plotkach i dywagacjach na temat jutrzejszej pogody, idę spać do niezawodnych Magii i Yoshka. Oni, pełniąc wolontariat na starcie grupy ruszającej w piątek, pojawiają się w domu gdy ja już chrapię zawinięty w śpiwór. Nie zauważam ich wejścia, śpię jak panisko, chyba z 9 godzin. W domu tak nie mogę. Rano czuję się jak młody buk. Gospodarze częstują pyszną jajecznicą, którą poprawiam owsianką z bananem i suszonymi owocami. Nabombiony kaloriami ruszam w ich towarzystwie na start.

W grupie startowej mam m.in. Szfara i Waldisa, forumowych kolegów, którzy są ode mnie trochę mocniejsi, co pozwala sądzić, że przy moim wyśrubowanym planie będę ich spotykał regularnie na punktach. W sąsiednich grupach pojawiają się Wiecho, Vuki, Przemielony i inne znajome postaci. Nudno nie będzie.

Startuję o 9:25. Dla mnie to idealny czas, bo ani nie zmusza do zrywania się bladym świtem, ani nie każe niepotrzebnie marnować dnia.

(Czasy podane poniżej określają moment wyjazdu z punktu względem godziny startu.)

0:00 - start

Ruszamy spokojnie. Po wyjechaniu ze Świnoujścia między zawodnikami z naszej grupy formują się przepisowe odstępy i nikt nie szarpie. Mimo spokojnego tempa, pulsometr wskazuje jakieś 150 bpm, wyraźny znak wpływu startowej adrenaliny. Czekam spokojnie aż spali się ona, nie szarżując, bo i nie ma po co. Na pierwszym odcinku zakładałem średnią 27 km/h netto, a tu spokojnie trzymam 30-32 km/h. Zgodnie z oczekiwaniami, około 50 kilometra wyprzedzają mnie faworyci zawodów. Pierwszym jest Góral Nizinny, co mnie cieszy, bo trzymam za niego kciuki.

Wiatr powoli się wzmaga, kierunek zamiast obiecywanego zachodniego jest bardziej południowy, więc nie pomaga za bardzo.

02:32 - PK1 Płoty, 78 km

Pierwszy punkt opuszczam wioząc już 26 minut zapasu, napełnione bidony i drożdżówkę. Mimo coraz bardziej przeszkadzającego wiatru jedzie mi się dobrze, a tempo jest wyższe od zakładanego. Nie spieszę się więc i podjadam, podziwiając coraz ładniejsze widoki Pomorza.

03:44 - PK2 Łobez, 113 km

Wirtualny punkt kontrolny odnotowuje mój przejazd, a ja przeżywam chwilę stresu gdy baba ładuje mi się pod koła, próbując pokonać jezdnię "na słuch" — skoro nie słychać samochodu, to można iść. Drę się na nią, ona staje jak wryta, wtedy spokojnie wymijam. Zapas czasu utrzymany, a teren robi się coraz bardziej pagórkowaty.

04:30 - PK3 Drawsko Pomorskie, 130 km

Przewaga nad planem wynosi już ponad 40 minut, więc spokojnie tankuję bidony, zjadam sobie banana i bez pośpiechu wsiadam na rower. Wraz z kolejką po pieczątkę zajmuje mi to mniej niż planowałem. Ruszając, mijam się z Hipkami. Agata niedługo mnie dogania, chwilę trzymam się za nią w zasięgu wzroku ale w końcu znika za którymś z pagórków na dobre. Uśmiechnięta, wygląda jakby jechała sobie na niedzielną wycieczkę, a tymczasem pędzi na metę zająć trzecie miejsce. Witek z kolei gdzieś się zawierusza i przyjdzie mi czekac na niego znacznie dłużej.

06:05 - PK4 Mirosławiec, 175 km

Mimo że pagórki wyraźnie nabrały charakteru, zapas czasowy wzrasta do niemal godziny. Warto jednak nadmienić, że mój plan jest wyżyłowany i nie przewiduje czasu na sen, poza tym, co wypracuję sobie mocniejszą jazdą. Perspektywa godziny cieszy. Jeśli nic nie zepsuję, pozwoli to na dwie lub nawet trzy drzemki, które potrafią przepędzić senność na długie godziny.

Wjeżdżam na DK10, pełną wszelkich pojazdów, w tym również ciężarówek. Pagórków nadal sporo, słonko wesoło przygrzewa i choć upału nie ma, na 20 km przed kolejnym punktem okazuje się, że w bidonach pustka. Robię więc postój na stacji benzynowej. Nie tylko jest moja ulubiona Muszynianka, ale i radlerek 0%, niestety ciepławy. Uzupełniam płyny z radością. Kawałek dalej przychodzi też chwila oddechu od ruchu samochodowego, gdyż bocznym skrótem kierujemy się na Piłę. Ta droga to kulminacja pomorskich podjazdów w postaci solidnego pagóra w Skrzatuszu. A potem wjazd do Piły, gdzie pod stadionem żużlowym oczekuje pierwszy ciepły posiłek.

08:28 - PK5 Piła, 230 km

Obsługa punktu zalicza solidną wtopę, bo gdy przyjeżdżam, brakuje wody. Na szczęście, nim uporam się ze smakowitym makaronem, przybywa nowa dostawa. Rozrabiam izotonik, składam wizytę w toalecie dla drużyny gości (o mój borze, jaki ten żużel niedofinansowany, choć kibiców tu kilkakrotnie więcej niż na meczach kopanej), przy okazji smaruję to i owo bo kontakt z siodełkiem już zaczyna być odczuwalny.

Podczas postoju czuję pierwsze krople deszczu. Gdy ruszam, już regularnie kropi, a po kolejnych minutach wykluwa się z tego regularny choć niezbyt intensywny deszcz. Krajówka tnie prosto jak po sznurku przez zmarszczki pagórków. Widoczność spada a ruch jest dość intensywny, więc uruchamiam oświetlenie z tyłu i z przodu. Sporo zawodników tego nie robi, a ci bez żółtych kurtek czy kamizelek są naprawdę słabo widoczni.

Etap ten jest pierwszym nudnym fragmentem. Jedyne urozmaicenie to podjazd w Wyrzysku, na którym wyprzedzam sporą grupę jadącą OPEN.

11:04 - PK6 Nakło nad Notecią, 290 km

Trwonię trochę czasu zaoszczędzonego na poprzednich punktach, ale pomimo tego przewaga nad planem opiewa na niemal godzinę. Za to ze smakiem wcinam kotleta z górą pysznych, okraszonych ziemniaków. Przyda się w chłodzie nocy. Chwilę po mnie na punkcie pojawia się Damian, który startował godzinę wcześniej. Obaj jesteśmy zaskoczeni. On moim tempem, ja tym, że nie rozpoznałem go na trasie. Ubieramy się na noc i ruszamy, Damian chwilę przede mną.

Dalej trasa wiedzie jakąś boczną drogą przez las, pokrytą nowiutkim asfaltem. Potem przytula się do ekspresówki - obwodnicy Bydgoszczy. Nawierzchnia świetna, ruch niewielki, jedzie się wygodnie. Gdy wracamy na DK10, nie jest ona już tak ruchliwa jak za dnia.

13:25 - PK7 Solec Kujawski, 340 km

Najedzony na poprzednich punktach nie mam miejsca na pysznie wyglądający makaron. Wypijam za to kawkę, pogryzając ciasteczka. Z przepaku uzupełniam żele, zalewam bidony, smaruję się i... znika gdzieś 25 minut. Ale spokojnie, na ten punkt planowałem całe pół godziny!

Solec żegna napisami na drodze wykonanymi przez kibiców. Potem następuje fragment, z którego niewiele pamiętam. Cieszy w miarę sprawny przejazd przez przedmieścia Torunia, po czym następuje niekończąca się, prosta jak z bicza strzelił krajówka, wiodąca wzdłuż autostrady. Dwa lata temu odpływałem tu kompletnie, zasypiając nad kierownicą. Teraz jest nieporównywalnie lepiej, ale i pora dużo wcześniejsza.

16:16 - PK8 Vagant, 400 km

Na punkcie zatrzymują mnie pyszne naleśniki i kawa. Zapas czasu topnieje do 45 minut ale za to jestem naładowany kaloriami i dobrym humorem na resztę nocy. Senność nie pojawia się nawet na dalszym odcinku przez Włocławek i nad zalewem, choć jazda tędy jest nudna jak flaki z olejem. Dobra nawierzchnia, zero ruchu i absolutnie płaski teren.

Gdzieś koło Dębu Polskiego doganiam pierwszą grupę z piątkowego startu. Mi dotarcie tutaj zajęło 18 godzin, im około 30. Słabo widzę ich szanse na dojazd w limicie. Przecież jadą już drugą noc! Ten start wieczorem to jakiś makabryczny pomysł. W życiu nie chciałbym tego robić.

W Soczewce oddalamy się znad rzeki. Doganiam tu kolejną grupę i kilku solistów, m.in. chyba Wieśka. Wyprzedzam wszystkich, będąc na czele włączam mocniejsze światło i... momentalnie ładuję się w ogromną dziurę. Budzi mnie to zupełnie a jadący z tyłu na pewno wzmagają czujność ostrzeżeni moim kompletnie niecenzuralnym okrzykiem. Jakoś świtało mi, że ktoś wspominał o remoncie tego fatalnego fragmentu, ale może był to remont planowany? Na szczęście rodeo trwa krótko i w pierwszej wiosce pojawia się normalny asfalt. Ozdobiony zakazami dla rowerów ale kto by się przejmował takimi dekoracjami?

19:35 - PK9 Gąbin, 483 km

Punkt u strażaków znowu skromny ale przyjemny. Wypijam kawę, zagryzam ciastkiem. Namiot noclegowy nawet nie kusi.

Zaczyna się najnudniejszy fragment trasy, którego kulminacją jest DW 584 do Łowicza — droga, na której dwa lata temu z nudów umierał mój mózg. Aż strach pomyśleć, że dwa maratony współdzieliły ten fragment trasy. Na szczęście kapituła Północ-Południe zareagowała błyskawicznie i zmieniła przebieg, żeby nikt nie musiał w jednym sezonie dwa razy tego jechać.

Tym razem bolało mniej.

21:57 - PK10 Łowicz, 525 km

Trwonię tutaj blisko 50 minut ale trzeba się najeść i przygotować psychicznie na deszcz, który właśnie rozpadał się na dobre. Na punkcie czekają kibice — Wilk i RDK — przynoszący trochę wieści o tym co dzieje się na trasie. Prognozy pogody mówią, że opad potrwa długo, w zasadzie cały dzień, ale ma się też pojawić korzystny wiatr.

Dalej, jak to na Mazowszu. Było, minęło, w pamięci się nie zapisało. Gdzieś w Rawie Mazowieckiej wybijają 24 godziny od startu i 580 km. Jest dobrze.

25:34 - PK11 Nowe Miasto nad Pilicą, 610 km

Punkt ukryty w lesie, dojazd trochę terenowy. W środku błoto naniesione dziesiątkami butów. Wciągam makaron z warzywami na zimno i popijam czymś ciepłym. Wychodzić się nie chce bo leje i w ogóle pogoda, przy której mam coraz większą ochotę zasiąść z piwem przed telewizorem, choć w życiu tego nie robiłem. A nuż warto spróbować? Dobra, dość tych bzdur. Na koń!

Oczywiście w deszcz i ziąb wyjazd z punktu musi być w dół. Telepiąc się widzę, że pod koniec zjazdu zatrzymuje się Keto. Myślę że na założenie dodatkowych ciuchów, a potem dowiaduję się, że złapał tam gumę. Paskudny moment na takie rzeczy.

Widok Pilicy przywołuje uśmiech. Uwielbiam tę rzekę. Dziś toczy wyjątkowo czyste wody, a za nią będzie już tylko ładniej. Zaskakuje mnie jednak olbrzymia ilość śmieci walających się luzem po lasach w paprykowym zagłębiu nad Drzewiczką. Dawno takiego syfu w Polsce nie widziałem.

Na tym odcinku tasujemy się w kilku solistów, ale żaden nie ma sił by wyrwać do przodu. Bo i po co? Góry dopiero przed nami, a to one będą miały ostatnie słowo.

Objazd Radomia, choć pozwala w końcu skorzystać z tężejącego, północnego wiatru, wywołuje skrajne emocje. Fragmenty asfaltu to jakieś pobojowisko od dekad łatane systemem gospodarczym po każdej zimie. Na którymś rozdrożu spotykam zawodnika wraz z samochodem z kategorii TEAM. Wertują książeczkę z mapkami, chyba niedowierzając, że ktoś mógł puścić maraton po takim gruzie. Ten przykry kawałek wynagradza jednak żegluga z wiatrem w plecy po równej jak stół drodze wojewódzkiej, aż w okolice Starachowic. Jeszcze jeden podjazd i melduję się na DPK.

29:59 - PK12 Starachowice, 700 km

Schodzi mi tu sporo czasu, bo i zjeść trzeba i posmarować i rozparcelować przepak. Żele się przydadzą, za to zużycie baterii jest mniejsze niż się obawiałem. Porzucam power bank i kilka cięższych fantów. Na punkcie panuje nie do końca kontrolowany chaos, tak jak było wcześniej w Iłży, której rolę Starachowice przejęły. To symboliczny półmetek maratonu, w sensie połowy roboty jaka jest do wykonania. Dalej już nie będzie tak płasko a sama końcówka jest mocno górzysta.

Ruszam z zapasem około 40 minut. I zaczynam się stresować. Nowy wariant przez świętokrzyskie okazuje się bardziej pagórkowaty niż się spodziewałem. Są to ostre ścianki, które normalnie byłyby świetnymi interwałami, a dziś po prostu są krótkimi acz mozolnymi wspinaczkami przeplatanymi chwilą oddechu. Tętno i tak już nie wskoczy mi powyżej 130 bpm, więc cudów nie dokonam.

Za Nową Słupią trasa skręca na wschód, więc wiatr przestaje pomagać. Ostatnie zmarszczki przed Opatowem są szczególnie irytujące, bo widzę jak topnieje mój zapas czasu.

32:36 - PK13 Opatów, 750 km

Piję kawę i lecę. Zapas czasu stopniał poniżej pół godziny, więc trzeba zasuwać. Na szczęście droga jest bardzo fajna. Ruchliwa krajówka, ale wyposażona w szerokie pobocze. Wraz z upływem kilometrów pagórki łagodnieją i generalnie robi się z górki, aż do mostu na Wiśle w Tarnobrzegu. Za rzeką zaczyna się ściemniać ale znowu pędzi się wspaniale z wiatrem w plecy, aż do Nowej Dęby, gdzie pojawia się pierwszy podjazd. Na szczęście punkt jest już blisko.

35:57 - PK14 Majdan Królewski, 814 km

Tylna lampka gaśnie mi tuż przed punktem. Włączam ją ponownie, wiedząc że podziała jakąś minutę lub dwie nim znowu zgaśnie (wspaniała pułapka na rowerzystę). Zajeżdżam do punktu i, próbując ją zdjąć z torby... łamię klips. Stoję zmieniając baterie i jednocześnie próbując wymyślić na szybko prowizorkę montażową, bo kupiony na taką okazję zapas sam poddał się pierwszy, zalany deszczem. Na ten moment z punktu wychodzi ktoś, pytając głośno:
— Kto chciał tego stretcha?
— Ja chciałem! — odpowiadam bez namysłu.
Kilka owinięć i lampka ląduje pod sztycą. Poprawiam trytkami i jestem zadowolony z efektu. Nie dość, że świeci jak powinna, to jeszcze mogę jednym zerknięciem między nogi sprawdzić czy dalej działa.

Trochę czasu na to straciłem, ale i trochę nadrobiłem w trasie. Wciągam pyszny makaron, poprawiam dwoma kawałami ciasta. Oczy mi się trochę kleją i, widząc wstającego z materaca Szafara, myślę o drzemce. Daniel udziela reprymendy: "Pójdziesz spać na godzinę a obudzisz się za cztery." Racja, po co prowokować wypadki?

Odpalam i jedzie mi się nad wyraz lekko, choć nudno. Mimo że wykres wysokości tego nie potwierdza, mam wrażenie że do Sędziszowa było głównie z górki. Dobry asfalt, od Kolbuszowej niewielki ruch. Powinno być fajnie ale dominowało poczucie monotonii.

37:48 - PK15 Sędziszów Małopolski, 853 km

— No wreszcie! Ile można czekać?! — wita mnie Mario na punkcie prowadzonym przez Rowerowy Lublin. Ucinamy dłuższą pogawędkę, podczas której nawadniam się na zapas izotonikiem. Zapas czasu znowu topnieje do 22 minut. Niby niewiele ale jestem dość spokojny bo na ten górski etap zarezerwowałem sobie tyle czasu, ile zajął mi on dwa lata temu. A wtedy już donikąd się nie spieszyłem, wiedząc że wyniku nie zrobię.

Ruszam i szybko docieram pod ścianę w Bystrzycy. Wspinam się powoli, robię dwa małe postoje na zwilżenie ust i odsapnięcie. Góra jest wysoka a w nagrodę fajny zjazd ze zwodniczym odbiciem w bok, które łatwo przestrzelić. Tam też zaczyna mnie łapać nieprzyjemna senność.

Gdzieś na dole spotykam grupkę i solistę. Trochę kręcimy się w zasięgu wzroku, ale gdy wysuwam się do przodu, odkrywam że mogę jechać szybciej. I tak wesoło, przez noc, pędzę sobie do Brzozowa, wizualizując dostępne tam smakołyki.

41:04 - PK16 Brzozów, 912 km

Koło Gospodyń Wiejskich tym razem przyjmuje w remizie. Wybór jedzenia jakby skromniejszy ale trafia się i kanapka i kilka ciast do wyboru. Na nie czekałem najbardziej. Przegryzam sobie, popijając mocną kawą. Parę osób śpi na stołach — widok typowy od kilku już punktów ale tu jakby bardziej wyrazisty. Ciężko nawiązać jakąś rozmowę tak z zawodnikami jak i z obsługą. I dobrze, bo nie ma czasu na plotki. Wsiadam na koń i ruszam. Odcinek rozpoczyna się od podjazdu na rynek, co ułatwia rozruch i rozgrzewa.

Tu zaczyna się istna kolejka górska. Nie będzie już płasko. Sanok, Zagórz, Lesko, Uherce Mineralne — wszystkie te miejscowości rozdzielają solidne wzniesienia i konkretne podjazdy. Jedzie nas tu kilku, co rusz się tasujemy. Z góry pędzimy jak szaleni, dokręcając z blatu, by wbić się jak najwyżej na kolejny stok, nim trzeba będzie zredukować do zera i powoli pompować. Powoli, bo serducho z największym mozołem wspina się ponad 120 bpm a na łagodniejszym podjeździe potrafi spaść i poniżej 100, co za pierwszym razem wywołuje u mnie lekką panikę. Roboty dużo, widoki po ciemku żadne. Ale nie żałujemy. Ruch, jaki panuje tu za dnia, wszystko by obrzydził. Po drodze korzystam z każdej okazji, gdy mam wolną rękę, i piję albo wciągam żela. Wydatek energetyczny jest tu olbrzymi.

Końcowy podjazd przed Ustrykami Dolnymi wlecze się jak krew z nosa. Jest łagodny ale długi, upstrzony fałszywymi szczytami. Na tym prawdziwym dostaję w pysk pierwszym deszczem i już w regularnym opadzie i porannej szarówce staczam się do Ustrzyk. Ostrożnie, bo i droga nierówna i powoli pojawia się poranny ruch, jak na złość złożony z ciężarówek z ponadwymiarowym ładunkiem.

Pogoda w ogóle mnie nie zaskakuje. Szósty raz jestem w Bieszczadach i szósty raz leje; na nic innego nie robiłem sobie nadziei.

44:09 - PK17 Ustrzyki Dolne, 976 km

Wpadam tylko podbić kartę i wypadam. Wystarczy by zacząć telepać się bez kontroli. Z oziębieniem przyszedł też energetyczny kryzys. Wyprułem się na tym dojeździe i trochę słabuję. Po kilku hopkach rozgrzewam się ale sił już nie przybywa.

Wspinaczka na Żłobek to jakieś zacięcie. Wyprzedza mnie dwóch zawodników, potem kolejnych dwóch. Czasu mam mnóstwo ale to jakieś żarty są. Udzielam sobie ostrej reprymendy, że na zamulanie czas będzie ale na mecie. Jakoś docieram do szczytu, pędzę w dół i docieram do stóp kolejnego podjazdu — Czarnej Góry.

Cisnę to na różne sposoby. Powoli mieląc na siedząco, pompując na stojąco... metrów do szczytu ubywa powoli ale jest jakiś progres. Przestaje też padać. W końcu przewalam się przez szczyt i wiem, że nic poza wypadkiem sukcesu mi nie odbierze. Jeszcze proszę o cierpliwość łańcuch i linki przerzutek, bo zachlapany i zapiaszczony napęd ledwo zipie, chrzęści i działa jakby miał wyzionąć ducha.

W Stuposianach zaczyna się finalny, bardzo łagodny podjazd i odliczanie ostatnich kilometrów. Gdzieś przeoczyłem kultowy drogowskaz ale stoją flagi. W końcu jest i meta, gdzie wita mnie bicie w dzwon. Dojechałem, plan wykonany!

46:25 - META

Na mecie krzątam się dość długo, choć wydawałoby się, że po dwóch dobach bez snu powinienem paść na pysk. Witam się z tymi, którzy przyjechali przede mną, jak i czekam na paru do mety zmierzających, m.in. na Damiana. Organizuję nocleg, co w tym stanie oczywiście komplikuję ponad miarę. Dopiero koło godziny 15 o mały włos nie wpadam pod stół podczas pogaduszek. To jakieś 56 godzin bez snu. Ględzę coś jeszcze dalej, ale ledwo mam siłę otwierać oczy. Hipek jeszcze troskliwie pyta czy mnie nie odprowadzić i zobowiązuje się wyciągnąć mnie z łóżka na wieczorną imprezę, co sumiennie czyni.

Swój wynik sprzed dwóch lat poprawiłem o blisko 12 godzin. Jest to głównie efekt redukcji postojów bo czas samej jazdy skróciłem o niewiele ponad godzinę. Trzeba tu jednak nadmienić, że nowa trasa była dłuższa o 15 km i miała 1600 metrów podjazdu więcej (wg Stravy). To można spokojnie liczyć jako kolejną godzinę, jeśli nie więcej.

Nadal jednak sukces zawdzięczam głównie lepszej dyscyplinie, a także niewyjaśnionemu zjawisku, że przez dwie doby nie zmrużyłem oka a nawet nie poczułem porządnej senności. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego stanu.

To było typowe "pojechanie maratonu głową" gdy noga wiele więcej dać nie mogła. Od miesięcy po cichu fiksowałem się na celu, planowałem i wizualizowałem jego osiągnięcie. Tylko katastrofa mogłaby to zmienić.

Organizm oddawał swoje powoli ale brutalnie. Zaraz na mecie pojawiły mi się na języku jakieś bąble, pewnie od żeli albo syfu z deszczowej wody. Minęły szybko ale zaczął skrzypieć achilles a żołądek coraz bardziej się rozstrajał. Gdy dotarłem we wtorek do domu, rozsypałem się. Gorączka, dreszcze, łóżko zlane potem, bóle głowy, bieganie do toalety... dopiero po trzech dniach zebrałem się jakoś w garść ale nadal conieco doskwiera.

Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, a w szczególności wyrazy uznania kieruję do Kachy za cierpliwość, Taty za serwis pogodowy, Magii i Yoshka za nocleg, Memorków za transport na start i Damiana za zwózkę do Krakowa. Wspaniale było pojechać BBT po raz kolejny, ale swoje zrobiłem i — choć tę imprezę bardzo sobie cenię — raczej zajmę się maratonami po ciekawszych trasach.
  • DST 1027.10km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 27 lipca 2018

Karpacki Hulaka 2018

Druga edycja maratonu Karpacki Hulaka miała trochę inną formułę niż zeszłoroczna. Teraz, zamiast segmentów, do zaliczenia mieliśmy osiem punktów kontrolnych, z których pominąć mogliśmy jeden. Punktami tymi były schroniska, za wyjątkiem Obidowej, gdzie wystarczyło stawić się na stacji benzynowej przy Zakopiance.

Z tego też powodu Obidową we wstępnym planie pominąłem. Trzeba by ją jechać w obie strony przez Rdzawkę albo nocą. W dzień na Zakopiance nie uśmiechało mi się ginąć pod kołami TIRa lub tatrzańskiego turysty.

Trasę pomiędzy punktami mieliśmy zaplanować sami. To okazało się nie tylko największym wyzwaniem ale i niezłą podpuchą, na którą dałem się złapać. Mając ograniczony w tym sezonie czas na treningi, nie nastawiałem się na wynik, tylko na górską przygodę i chwilę wakacji. Pociągnąłem więc kreskę dość lekkomyślnie, przewidując po drodze sporo szutru, a także szlaki piesze.

Do pokonania tej trasy wybrałem AWOLa, czyli stalowego gravela. Po tegorocznym zakupie szosówki odzyskał on oryginalne, szerokie opony oraz błotniki. W takiej konfiguracji zabrałem go na maraton. Nie ma co ukrywać, rower był nieprzyzwoicie ciężki.


W Krakowie pojawiam się w czwartek po południu. Z dworca odbiera mnie Damian, który ze startu zrezygnował, ale nie odpuścił okazji by spotkać się na piwo. Na mieście jeszcze spotykamy się z Grześkiem, wciągamy potężne burgery, i udajemy na spoczynek.

Hotel okazuje się być wygrzaną przez słońce do czerwoności betonową norą. Otwieram okna na oścież bo inaczej nie ma mowy o spaniu. Niestety, do północy hałasują tramwaje a od drugiej kręcić zaczyna się imprezowe towarzystwo. Spocony, po trzech, może czterech godzinach snu, zbieram się do wyjścia. Na starcie staję o 4:41 i ruszam przed siebie.



Okolice Krakowa spowija mgła. Ale nie chłodna, jak na poranną porę przystało, tylko gorąca, lepka, tropikalna. Sunąc przez to mleko docieram do przeprawy promowej. To ewidentna pomyłka i efekt wgrania do nawigacji starszej wersji trasy. Na szczęście Wisła w tym miejscu jest wąska a prom maleńki, więc kursuje bez przerwy, zbierając po jednym samochodzie. Przeprawiam się w zasadzie bez opóźnień.



W okolicach Wadowic mleko rozrzedza się, a ja ląduję na krajówce. Kolejny efekt pomyłki z trasą. Dzięki wczesnemu startowi, na szczęście, jestem tu jeszcze przed porannym ruchem i w Andrychowie ewakuuję się w stronę gór. Mijam zaporę w Porąbce i powoli wspinam na Przegibek. Stamtąd do pierwszego punktu — schroniska na Magurce — prowadzi szlak pieszy. Zaskakuje mnie stromizną i luźnymi kamieniami, na szczęście jednak zaraz krzyżuje się z łagodniejszą szutrówką, którą pokonuję większość drogi na szczyt. Tam piję długo wyczekiwaną kawę, jem loda i ruszam dalej.



Zjazd z Magurki zaskakuje mnie stromizną. Pofałdowany asfalt nie pozwala się rozpędzić, ręce bolą od zaciskania klamek, hamulce wyją. Zatrzymuję się i pryskam wodą na tarcze. Buchają kłęby pary. Pod koniec zjazdu mijam dwóch wspinających się szosowców ale nawet nie mam jak się zatrzymać by sprawdzić czy to nasi (a przynajmniej jeden był).

Przez okolice Żywca ruszam trochę naokoło, zaliczając brakującą gminę. Przy okazji trafiam też na wąską pieszą kładkę przez rzekę, w miejscu gdzie według mapy miał znajdować się most.



Mgła już się rozwiała, chmury odsłaniają błękit nieba, a słońce zlewa wszystko bezlitosnym żarem. Jestem cały mokry, piję cały czas, a w gardle ciągle suchość. Obawiam się trochę o dostęp do wody na rzadko przecież zaludnionej Słowacji.

Rozmyślania przerywa samochód, który wyprzedza mnie i od razu skręca w prawo. Na szczęście ja też skręcałem, bo inaczej wypadek byłby murowany. Ten manewr to klasyka i — co mnie ciekawi — zawsze doświadczam go w wykonaniu kobiet. Mężczyźni mają inne sposoby na próbę morderstwa, ale ten to wybitnie specjalnosć damska. Ponieważ nic się nie stało, nie robię nawet awantury, bo pewnie nie spokałoby się to ze zrozumieniem.

Gorąc przydusza mnie na podjeździe tak, że kilka razy staję dla nabrania tchu i zwilżenia gardła. Upał to zdecydowanie nie moje warunki, wolę już jazdę w deszczu. To dopiero drugi punkt a ja już czuję zmęczenie. Docieram w końcu do schroniska, zamawiam pierogi i żurek, w oczekiwaniu nawadniając się radlerem. Tu dopada mnie Bogusław, który startował blisko półtorej godziny później. Całość jedzie szosówką, po asfalcie. Zaraz znika i pędzi dalej.



Ja decyduję się na zjazd szutrami do Rajczy. Trasa zaplanowana na mapie, więc oczywiście w kluczowym miejscu okazuje się, że wybraną drogę pokrywa trawa do pasa. Podążam więc tą bardziej przejezdną, świadom nadkładania drogi. Przejezdna to ona jest może przez kilometr, potem powoli zanika, zamieniając się w podmokłą łąkę, którą wspinam się ku szlakowi pieszemu. Tego już nie odpuszczam, aż do okolic Rajczy. Niestety, jazdy tu jest niewiele, a więcej sprowadzania roweru po luźnych kamieniach. Na tym skrócie tracę pewnie z godzinę w stosunku do tego co osiągnąłbym zjeżdżając ta samą drogą, którą dostałem się na szczyt, i objeżdżając górę dołem. No i męczę się pewnie ze dwa razy bardziej.



Na końcu tej drogi zrasza mnie dość intensywny ale krótki opad. Dłuższy deszcz spędzam pod sklepem w Rajczy, posilając się pomarańczą. Wtedy ktoś mnie wyprzedza. Wskakuję więc na koń i dopadam rywala. To Krzysiek. On też startował grubo po mnie. Ucinamy sobie pogawędkę, gdy nagle, na podjeździe przed granicą, coś się dzieje niedobrego. Zanika moc w nogach. Krzysiek odjeżdża do przodu a ja gonię z wywieszonym jęzorem ale żenująca prędkością.

W pierwszej słowackiej wsi wpadamy do restauracji. Powinienem pewnie coś zjeść ale głodny w ogóle nie jestem. Wlewam za to w siebie dwa kufle Kofoli. W tym czasie dojeżdża do nas Sylwek i w trzyosobowym składzie ruszamy dalej ale szybko się rozdzielamy. Ja zajeżdżam pod bankomat i tracę kolegów z oczu. Zresztą, na ten fragment Słowacji każdy ma inny wariant trasy.

Jadę krajówką i mam wrażenie jakbym przeniósł się do Polski sprzed 15 lat. Asfalt taki sobie, dziur sporo, a wszyscy zasuwają jakby życie miało im uciec. Pora dość niefortunna, bo to piątek po 16, więc ruch jest spory. Mijam po drodze jakąś elektrownię węglową osmaloną jak Mordor w czasach świetności, potem zamek godny Draculi na szczycie ogromnej góry, aż docieram do Dolnego Kubina i robię postój na kawę na stacji. Szybko kalkuluję, że coś niedobrego dzieje się z moim tempem, a typowy kryzys przed 200 km nie chce odpuścić, tylko uparcie trzyma.

Pocieszające to, że zaraz żegnam się z krajówką i w końcu wspinam boczną drogą, by gdzieś pod Sielnicką Horą ujrzeć po raz pierwszy Tatry. Na zjeździe cieszę się z wyboru gravela, bo asfalt uległ tu zmieleniu przy wydatnej współpracy wezbranego strumienia i maszyn zwożących drewno z lasu. W końcu ląduję nad jeziorem Liptovska Mara, gdzie pośród kempingów i parków rozrywki dojeżdżam do Liptovskiego Mikulaša. Tam nie zastanawiam się długo, tylko stawiam na pewny posiłek w McDonald's. Niestety, szybko nie jest, bo akurat wpada tam jakaś wyjątkowo liczna rodzina i blokuje kolejkę. Smaku też niewiele, ale przynajmniej kalorie przyjęte.

Boczną drogą, która nagle gubi asfaltową nawierzchnię, docieram do Žiaru, skąd rozpoczynam wspinaczkę ku schronisku. Na zjeździe mijają mnie Sylwek, Krzysiek, oraz ktoś jeszcze, kto nie traci czasu na rozmowy. Wspinam się ślamazarnie, do schroniska docieram na tyle późno, że pan w barze ze skwaszoną miną w drodze wyjątku podaje mi porcję ciasta już po zamknięciu. Chwilę później reflektuje się, że coś jest na rzeczy, zadaje kilka pytań o moją jazdę, po czym odzyskuje humor tak jak odzyskuje się go w towarzystwie nieszkodliwych wariatów.

Ubieram się i zjeżdżam. W Mikulašu spotykam Marcina, który na MTB zrobi genialny wynik. Potwierdza, że czeka mnie nudna część trasy. Jechałem tędy w 2015, na moim pierwszym maratonie, ale w dół. Teraz nudna, powolna wspinaczka samotną drogą w środku nocy nie nastawia mnie optymistycznie. Próbuję jeszcze skrótem ominąć Liptovsky Hradok, ale widok betonowych płyt na drodze i szczekanie psów w oddali odwodzi mnie od tego planu.

Na skrzyżowaniu z autostradą motam się, z myśleniem coraz gorzej. Monotonia trasy o takiej porze to przekleństwo. Gdzieś za Vavrišovem poddaję się. Zjeżdżam w pole, zawijam w folię i śpię porządnie, całą godzinę. Potem jest lepiej, bo światło przełamuje ciemności nocy i wydobywa grań Tatr na widok. Gdy docieram do podjazdu pod Sliezsky Dom, jest już widno a pierwsze promienie słońca miło przygrzewają.



Ten podjazd to męka. Siły nie wróciły, więc powolne giełganie przerywam co chwilę postojem na maliny, które często porastają pobocze. Pod schroniskiem spotykam kolejnego zawodnika (imię, niestety, gdzieś mi uleciało). Częstuje mnie posiłkiem z liofilizatu, poprawiamy to radlerem i kawą, i ruszamy w dół. On ma niesprawne hamulce, więc w efekcie zjeżdżam znacznie szybciej.



Na głównej drodze dopada mnie niebezpieczna senność, więc w Tatranskiej Lomnicy wjeżdżam do parku i ucinam kwadrans drzemki w cieniu drzewa. Potem z ulga zjeżdżam z głównych dróg na ścieżkę rowerową wiodącą przez niskopienny las. Przekraczając krystaliczny, rwący potok, nie zastanawiam się długo. Szybki striptiz i wskakuję do lodowatej wody. W przedpołudniowym upale, po drugiej zarwanej nocy i ponad dobie jazdy, taka kąpiel czyni cuda. Odzyskuję świeżość i siły, z animuszem ruszam dalej.



Z lasu wyjeżdżam na główną szosę wyposażoną w drogę dla rowerów. Wiatr w plecy, lemondka w ruch, bez wysiłku pędzę sobie 35 km/h aż do skrętu w boczną dróżkę. Specjalnie tam poprowadziłem trasę, by uniknąć osiedla oznaczonego jako "Romska osada". Okazuje się jednak, że na drodze, tak obiecująco wyglądającej na mapie, nie ma... mostu.



Drapię się po głowie, ale jadący obok ciągnik wskazuje drogę. Ruszam za nim, gliniastym, dziurawym, rozjeżdżonym samochodami terenem. I tu następuje najbardziej żenujące wydarzenie całego wyjazdu. W końcu nadchodzi pora by SPD, w których jeżdżę dopiero od miesiąca, nie wypięły się w porę. Razem z rowerem przewracam się prosto do kałuży. Kałuży? Do jakiejś wielkiej niecki, wypełnionej gliniastą mazią. Jest tak głęboka, że rower, ciągle przypięty do nóg, znajduje się w końcu nade mną i wciska mnie w błoto. Klnę jak szewc, próbują się wyswobodzić. Cały bok, plecy, tyłek, lewą rękę, mam pokryte grubą warstwą błota. Szczęśliwie nie ucierpiały buty (były wyżej), jak i cudem w błoto nie wpadła manetka.

Nad brodem rozbieram się z tego syfu, piorę, myję. Schodzi mi na to kwardans, a wspomnienie kąpieli w krystalicznym potoku odchodzi w niepamięć na rzecz letniej wody o gliniastym zabarwieniu. Samo pokonanie rzeki to formalność.

Trasa przez Spisz zaskakuje mnie potężnym podjazdem w palącym słońcu. Na szczycie szutrowym łącznikiem przeskakuję na sąsiednią drogę i puszczam się w długi i stromy zjazd do Červengo Klaštoru. Tam wskakuję na trasę wzdłuż przełomów Dunajca. Jest sobotnie popołudnie, więc szlak dość zatłoczony, ale sprawnie slalomem omijam rodziny na rowerach i drepczące pieszo. Aż zatrzymuje mnie słowacki strażnik i upomina, że to turistický šlak z ograniczeniem do 20 km/h, a nie trasa wyścigowa. Trochę zwalniam ale szybko stawiam się w Szczawnicy. Ciągle zmącony Dunajec nie oferuje dziś najwyższej klasy widoków.

Po obiedzie ruszam ku Szlachtowej, skąd rozpoczynam wycieczkę wprost ku Przehybie. Upał wręcz wtapia w asfalt ale niedługo pojawia się i cień drzew a szemrzący strumyk uspokaja. Niedługo też kończy się asfalt, a szutrowa droga nabiera stromizny i czasem pomagam sobie na piechotę.

Jeżdżący terenówką leśnik, minąwszy mnie po raz trzeci, zagaduje. Gdy mówię że idę na szczyt, łapie się za głowę. Mówi że dalej droga się kończy, zaczyna szlak pieszy po kamieniach, na dodatek przemielony ostatnią powodzią. Z rowerem się nie da — mówi.



Zbyt wiele razy ktoś mi w życiu mówił, że czegoś nie da się zrobić. Tym bardziej z rowerem. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował. Faktycznie, droga zamienia się w końcu w kamiennie rumowisko. Trochę podpycham, trochę niosę, ale stromizna rośnie. Po kilkuset metrach nie mam już sił i klnę swą decyzję o wzięciu tak ciężkiego roweru. Zawracam.



Według informacji uzyskanych od leśnika ruszam alternatywną drogą. Niestety, przeoczam zejście na szlak pieszy i kieruję się biegnącą niemal równolegle szutrówką w dół. Gdy droga nagle zawraca, orientuję się w błędzie. Znowu od szczytu dzieli mnie jakieś 200m w pionie, kilometr w poziomie i droga w postaci koryta potoku.

Liczę pozostały czas. Zmarnowałem kilka godzin, wyprułem się z energii kompletnie, i nawet jak dostanę się na Przehybę, to szanse zaliczenia pozostałych dwóch punktów w limicie są bliskie zera. W tej zamotce wokół nieosiągalnego szczytu topnieje gdzieś wola walki i bez większego żalu podejmuję decyzję o wycofie.

Niemalże w tym samym momencie Damian pyta SMSem jak mi idzie. Odpisuję, że już nie idzie i myślę jak wrócić do Krakowa prostą trasą, bo pociągi już wszystkie mi uciekły. On oferuje się z misją ratunkową. Nie odmawiam. Wizja znalezienia się w opłaconym już łóżku w Krakowie jest kusząca. Zjeżdżam do Szczawnicy, wsuwam pizzę pocieszenia, a potem przybywa kawaleria. Co prawda, rozkręcając rower na kawałki by władować go do auta, zaczynam mieć wątpliwości czy podjąłem właściwą decyzję, ale w fotelu odpływam niemal natychmiast, pozostając tylko okazjonalnym partnerem do konwersacji.


Pierwszy raz w życiu wycofałem się z maratonu. Jak wiadomo, zawodnicy dzielą się na takich co już się wycofali i takich co dopiero mają to przed sobą. Pozostaje więc cieszyć się z przynależności do tej bardziej doświadczonej grupy.

Błędów popełniłem masę. Od frywolnego zaplanowania trasy, przez wynikający z tego zły wybór roweru, aż po błędy w żywieniu na trasie, które przedłużyły kryzys. To była bardzo pouczająca porażka.

A Hulakę za rok jadę, choćby się paliło i waliło!

  • DST 436.80km
  • Sprzęt jawol
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 czerwca 2018

Maraton Podróżnika 2018

  • DST 546.96km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 14 marca 2018

Poznajmy się

Kupiłem nowy rower :)


  • DST 48.82km
  • Sprzęt kubek szary
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl